niedziela, 5 stycznia 2025

II.XII


„Nie lubię takich, którzy atakują, kiedy przeciwnik jest do nich odwrócony plecami (…). Tak robią tylko śmierdzące tchórze i szumowiny…"


Komnata była pełna miękkiego, ciepłego światła. Płomienie świec tańczyły na ciemnych drewnianych meblach, rozświetlając kamienne ściany w ciepłych odcieniach złota i miedzi. Annabel siedziała przy dębowym stole, z dłonią spoczywającą na zimnej powierzchni drewna. Jej spojrzenie było skupione, jakby wciąż próbowała pojąć sens słów, które właśnie padły. Na jej twarzy pojawił się lekki, niepewny uśmiech, ale w jej oczach kryła się głęboka niepewność i coś, co można by nazwać strachem przed tym, co nadchodzi.

Charlie siedział obok niej, tuż przy jej boku. Jego ręce spoczywały na stole, dłonie drżały, choć z trudem starał się ukryć swoje emocje. Między nimi stał nietknięty kielich wina, przypominając im obojgu o chwilach, które były teraz już tylko cieniem przeszłości. Ciepło kominka, rozprzestrzeniające się po pokoju, nie mogło zatrzeć chłodnej przestrzeni, która wypełniała ich serca.

–  Lumini wrócił, Annabel –  powiedział Charles, łamiąc ciszę. Jego głos, choć spokojny, niósł w sobie nieoczekiwaną radość, zmieszaną z niedowierzaniem, które wybrzmiewało w każdym słowie. Wciąż nie potrafił uwierzyć w to, co mówił, jakby słowa same w sobie były zbyt nierealne, by być prawdziwe.

Annabel wstrzymała oddech, a serce zabiło jej mocniej. Przez moment nie mogła uwierzyć własnym uszom. Spojrzała na niego, jakby oczekując, że powie coś, co wyjaśni tę nieprawdopodobną wiadomość.

– Wrócił? – zapytała cicho, jakby bojąc się, że te słowa wybrzmią za głośno. Jej głos lekko drżał, a oczy otworzyły się szerzej w wyrazie niepewności. – To niemożliwe… Smoki nie wracają po opuszczeniu rezerwatu.

Charlie westchnął, czując jak jego serce przyspiesza, ale nie mógł się powstrzymać od tego, by nie podzielić się z nią tym odkryciem. Oparł się na stole, pochylając ku niej, jakby próbował zrozumieć, jak wyjaśnić coś, co wydawało się być sprzeczne z prawami natury.

– Też tak myślałem, Annabel. Ale widziałem go. Był tam, nad górami. Jego sylwetka odcinała się na tle księżyca, jakby był częścią tej nocy. Poczułem go zanim go ujrzałem. Kiedy spojrzał mi w oczy, wiedziałem, że to on. To był Lumini.

Annabel milczała przez chwilę, jej myśli powróciły do przeszłości, do dni, kiedy oboje opiekowali się Luminim i Asarielem. Pamiętała te chwile, gdy jej życie było prostsze, a dni spędzane w rezerwacie nie miały końca. Z jednej strony, była wdzięczna, że smoki były ich towarzyszami, ale z drugiej… nie potrafiła zapomnieć, jak bardzo ich odejście ją dotknęło. I teraz, po tylu miesiącach, ta wiadomość przynosiła ze sobą powód do nadziei, ale i niepokoju.

– Pamiętam, jak wypuszczaliśmy go na wolność… – powiedziała cicho, patrząc w dal, jakby obraz pojawił się przed jej oczami. Jej głos był miękki, pełen tęsknoty, a na jej twarzy pojawił się smutek. –Staliśmy tam, na wzgórzu, patrząc, jak odlatuje. Byliśmy tacy dumni, ale jednocześnie… to było jak pożegnanie, które nigdy nie miało mieć miejsca.

Charlie, choć starał się zachować spokój, nie potrafił ukryć smutku, który pojawił się w jego oczach. Wspomnienia tego momentu zawsze miały w sobie coś, co zbliżało ich do siebie, a jednocześnie przypominało o tym, jak wielką odpowiedzialność ponosili za te stworzenia.

–  Lumini i Aseriel byli czymś więcej niż smokami –  powiedział, jego głos brzmiał pełniej, gdy przypomniał sobie ich więź. –  Byli częścią naszej rodziny, Annabel. Nasza odpowiedzialność wobec nich była czymś świętym, a... mogę teraz zabrzmieć jak szaleniec, ale może Lumini teraz próbuje jakoś oddać lojalność i wierność.

– Myślisz, że wrócił z jakiegoś powodu? – zapytała, jej ton stał się bardziej poważny, bardziej skoncentrowany. W jej oczach pojawiła się czujność. – Smoki nie robią nic bez przyczyny. Musi być coś, czego nie dostrzegamy.

Charie spojrzał jej w oczy, a jego dłoń znalazła jej rękę, ściskając ją delikatnie. Jego spojrzenie było pełne pewności, ale także jakiejś głębokiej troski, jakby chciał ją przygotować na coś, co zbliżało się z nieuchronnością burzy. Pocałował  ją delikatnie w czoło jakby chcąc przenieść na swoją partnerkę swoje myśli.

– Jestem tego pewien, Annabel. Lumini zawsze miał w sobie dar, który wyczuwał coś większego, zanim jeszcze pojawiły się pierwsze oznaki. Pamiętasz, jak ostrzegał nas przed burzą, zanim chmury zaczęły się zbierać na horyzoncie?

Annabel uśmiechnęła się na wspomnienie tej sytuacji, ale jej uśmiech miał teraz zabarwienie smutku. Charlie milczał przez chwilę, jego wzrok oddalił się w kierunku kominka. Ogień tańczył w palenisku, rzucając na jego twarz ciepłe światło. W jego oczach odbijał się spokój, ale również niepokój, który teraz towarzyszył każdemu jego ruchowi.

– Asariela nie widziałem, ale jeśli Lumini wrócił, to może i on jest blisko. Zawsze byli nierozłączni. Tak jak my, Annabel. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, nigdy się nie rozstali.

– Wiele się mogło zmienić Charlie, może Aseriel odnalazł swoją drogę, niekoniecznie przy Luminim. – Annabel spojrzała na niego, a jej serce poczuło ciężar tych słów. Jednak nie chciała kontynuować swoich słów, były one dla niej zbyt bolesne. Charlie pochylał się coraz bliżej, jego dłoń mocniej ściskała jej rękę. Spojrzał na nią, a jego oczy wypełniły się determinacją, którą chciał jej przekazać, by poczuła, że razem są w stanie stawić czoła każdemu wyzwaniu.

– Może i się zmieniło, ale jedno pozostało niezmienne: my. Razem, zawsze znajdziemy drogę, Annabel. Jeśli Lumini wrócił, to oznacza, że coś wielkiego jest na horyzoncie. Musimy być gotowi.

Annabel spojrzała na Charliego, a jej wyraz twarzy stwardniał. Jej dłonie delikatnie oddzieliły się od jego, jakby nie chcąc dłużej czuć tej pewności, którą w sobie niosła. Spojrzała mu w oczy, w których wciąż istniał ślad determinacji, ale również dostrzegała drobny cień zmartwienia.

– Charlie – zaczęła, jej głos teraz był spokojniejszy, lecz wciąż pełen napięcia. – Charlie, jest coś, o czym musimy porozmawiać. To właśnie dlatego poprosiłam cię, byś przybył, mimo oporu mojego kuzyna, który wyraźnie obawia się utraty kontroli nad sytuacją. Potrzebuję Veritaserum.

Te słowa brzmiały jak wyrok, jak coś, czego nie mogła cofnąć. Mimo iż wymawiała je spokojnie, w jej sercu szalały burze. Czuła, że teraz już nie ma powrotu. Użycie Veritaserum na mugolu, bez wyraźnego powodu miało swoje konsekwencje, ale nie miała już wyboru. Wolność Agathy przyćmiła jej największe obawy. Wszak Ministerstwo wyznaczyło ścisłe granice, pozwalające na użycie tego eliksiru tylko w niektórych przypadkach. Charlie zaś poczuł, jak coś zimnego przeszywa go przez ciało, a serce zabiło szybciej. Spojrzał na nią, jego twarz wykrzywiła się na moment w wyrazie zaskoczenia. Nie spodziewał się tej prośby. Słowa, które wypowiedziała, miały w sobie coś nieodwracalnego.

– Annabel… – zaczął, ale przerwała mu, zanim zdążył wyrazić swoje wątpliwości.

– Nie mam wyboru. Islay tonie w chaosie. Muszę poznać prawdę, zanim Victor pogrąży nas wszystkich. Jego ostatnie decyzje, w tym ścisłe kontrole nad zamkiem i nieoczekiwane zebrania z rycerzami, wskazują na coś więcej niż tylko ostrożność – to desperacja. To jedyny sposób, by odkryć, kto zdradza nasze plany Flockhartom

Charles zamknął oczy na chwilę, czując, jak ciężar jej słów opada na niego. Czuł w sobie konflikt. Z jednej strony chciał pomóc jej w każdej sprawie, czuł, że to, co miało nastąpić, było jedynym rozwiązaniem, ale z drugiej strony – Veritaserum… ten eliksir odsłoni prawdę, ale jednocześnie może skazać Annabel na konsekwencje, które nałoży na nią Ministerstwo, gdy taki zarzut ujrzy światło dzienne.

– Annabel… wiem, że chcesz odkryć prawdę – odpowiedział w końcu, jego głos był pełen troski, ale także niepokoju. – Ale użycie eliksiru na mugolu? Bez jego wiedzy jest surowo karane przez magiczne prawo.

Czarownica odwróciła wzrok na chwilę, w jej oczach pojawił się cień rozdarcia, ale zaraz potem podniosła wzrok na niego, z jeszcze większą determinacją.

– Zrobię to niezależnie od tego, co się stanie. Muszę wiedzieć, kto podaje Flockhartom nasze plany, zanim ci zniszczą wyspę. Czas działa na moją niekorzyść, a jeśli tego nie zrobię Victor będzie walczył w ciemności. Nie mogę pozwolić, by tak było, ale też nie mogę zniknąć z Islay, Agatha wówczas zostałaby skazana na zdradę. Potrzebuję cię Charlie.

Charlie odczuł, jak jego serce wstrzymało się na moment. Jej słowa były twarde, ale miały w sobie coś, czego nie mógł zignorować. To była prawda, której szukała, ale on wiedział, że ta droga nie była bezpieczna. Spojrzał jej głęboko w oczy, czując, jak emocje kłębią się w jego piersi.

– Jeśli to naprawdę nieuniknione… zrobię to dla ciebie, Annabel. Dla nas.

Annabel skinęła głową, jej usta drżały od emocji, ale w jej oczach była też nieugięta siła. Czuła, że to jedyny sposób, aby uratować to, co nie zostało jeszcze zniszczone, aby naprawić królestwo, w którym żyła. Nie było już czasu na wahanie.

– Zrób to, proszę. Daj mi szansę na odkrycie tego, co się dzieje, zanim ta wyspa spłonie.



Wysokie klify otaczały port, niczym kamienny mur, a wiatr siał piekielną chłodność, szarpiąc pelerynę Sliloha, gdy stawiał pierwszy krok na ziemi ojczystej wyspy. U stóp molo czekał na nich oddział strażników, a wśród nich stał mężczyzna, wysoki i siwowłosy, odziany w pelerynę ozdobioną drogocennymi haftami – to ich ojciec, Lord Anthony. Jego spojrzenie, zimne jak lód, wbijało się w młodszego syna, a Burgess, podążając tuż za Slilohem, szedł jakby pełen triumfu.

– Wreszcie zechciałeś zaszczycić nas swoją obecnością – rzekł Król, jego ton przesycony był sarkazmem. – Mam nadzieję, że przywiozłeś ze sobą odpowiedzi na pytania, które od dawna dręczą moją duszę.

Sliloh skłonił się lekko, starając się ukryć narastającą irytację. Wiedział, iż każda próba oporu wobec ojca tylko pogłębiłaby niechęć, a sytuacja stałaby się gorsza.

– Ojcze, wróciłem na twe wezwanie, chociaż wolałbym, byś zaufał moim czynnościom – odparł spokojnie. – Cały czas dbam o sprawy naszych partnerów handlowych.

Na tle strzelistych klifów i chłodnego wiatru atmosfera w porcie była napięta jak nigdy dotąd. Sliloh, stawiając stopę na ziemi tej rodzinnej wyspy, nie mógł powstrzymać wrażenia, iż tym razem powrót nie będzie powitaniem, lecz raczej sądem. Widok ojca, w jego majestatycznej pelerynie, przywodził Slilohowi na myśl liczne dni młodzieńczej nieposłuszeństwa i surowych kar, które teraz wydawały się blednąć wobec nadchodzącej konfrontacji. Głos ojca, pełen szyderstwa, niósł się nad molo niczym echo w dolinie.

– Wreszcie. Może teraz wyjaśnisz, dlaczego zawsze stawiasz siebie ponad obowiązki wobec rodziny?

Sliloh z trudem powstrzymał się przed przewróceniem oczami. Skłonił się lekko, na tyle, by zachować pozory szacunku, ale wystarczająco oszczędnie, by zaznaczyć swoje poczucie niezależności.

– Ojcze – odpowiedział z kontrolowaną uprzejmością – nigdy nie przestałem działać w interesie naszej rodziny. – Wyspa Iona może wydawać się mała i niepozorna, ale jej znaczenie rośnie z każdym miesiącem. Leży na szlaku północnym, który z dnia na dzień staje się głównym szlakiem handlowym między królestwami. To czyni ją punktem strategicznym.

Lord Anthony uniósł brew, z niedowierzaniem przyglądając się synowi.

– Szlak handlowy? – powtórzył z nutą wątpliwości. – Wiele mniejszych wysp jest na tych drogach. Co sprawia, że Iona miałaby przyciągnąć uwagę królestw?

Sliloh odetchnął głęboko, ignorując pogardliwe spojrzenie Burgessa.

– Bo tylko Iona ma port, który może stać się prawdziwym centrum handlowym. Zainwestowałem w rozwój infrastruktury – w budowę magazynów, przystani na większe statki. Lecz to dopiero początek. Moi kartografowie wskazują, że prądy morskie i zmieniające się wiatry sprawią, iż szlaki żeglarskie zbliżą się do Iony. Wkrótce każda większa flota będzie musiała zawinąć do jej portu, by uzupełnić zapasy lub uciec przed burzami.

Anthony milczał przez chwilę, jego twarz nie zdradzała emocji. Sliloh czuł, jak spojrzenie ojca pali go niczym lodowaty wiatr. W głębi duszy wiedział, że każde jego słowo musi być precyzyjne i wiarygodne. Od zawsze uważał się za sprawnego manipulatora – cechę, którą musiał wykształcić w rodzinie Flockhartów, gdzie wszyscy członkowie rodu posiadali moce magiczne, a on był wyjątkiem. Jako jedyny niemagiczny członek rodu, nauczył się polegać na sprycie, planowaniu i zdolności przewidywania ruchów innych. To, co dla jego rodzeństwa było zwykłą sztuczką magii, dla niego było trudną grą, wymagającą wysiłku i strategii.

– A jeśli te twoje teorie się nie sprawdzą? – rzucił starszy brat z drwiną. – Co wtedy? Kolejne straty, które ojciec będzie musiał pokryć? 

Sliloh nie dał się sprowokować. Zignorował zaczepki brata i zwrócił się ponownie do ojca, z spokojem, który krył w sobie cień chłodnej determinacji.

– Wiem, że nie masz powodów, by we mnie wierzyć, ojcze – powiedział. – Lecz to właśnie dlatego, że nie posiadam magii, musiałem nauczyć się przewidywać, co motywuje innych, analizować, jak wykorzystać ich potrzeby i pragnienia. To nie magia, a zdolność, która pozwoliła mi działać tam, gdzie inni zawiedli.

– Czyżbyś sądził, że przy pomocy swych zwinnych sztuczek zachowasz wierność Iony wobec naszej rodziny?

– Nie sztuczek, ojcze – poprawił go Sliloh, nie spuszczając wzroku. – Strategii. Zrozumienia, jak świat ten działa. Ty nauczyłeś mnie, że przetrwanie wymaga siły, lecz ja odkryłem, że siła przybiera różne oblicza. I wierz mi, ojcze, jestem gotów wykorzystać je wszystkie, by Iona nie tylko pozostała nam wierna, ale stała się potęgą, jakiej jeszcze nie widziałeś.

Burgess parsknął śmiechem, lecz tym razem Lord Anthony zignorował go, spoglądając na młodszego syna z czymś, co mogło być początkiem uznania.

– W jednym masz rację, Slilohu – odezwał się wreszcie. – Nie wierzę ci, lecz jeśli rzeczywiście wykształciłeś tę swoją „strategię”, pokaż mi, że ma ona wartość. W przeciwnym razie twoje miejsce w tej rodzinie pozostanie takie, jak zawsze – w cieniu.

– Jeśli się mylę, poniosę tego konsekwencje – odparł spokojnie. – Ale jeśli mam rację, ojcze, Iona stanie się węzłem, w którym każdy zechce uczestniczyć. To nie tylko pieniądze, to władza. Kto kontroluje ten szlak, ten rządzi handlem i polityką.

Lord Anthony zmrużył oczy, a po chwili skinął głową Burgessowi, który ruszył przodem, prowadząc ich ku zamkowi. Wąska ścieżka prowadziła przez las, gdzie skręcone, nagie drzewa rzucały długie cienie na drogę. Sliloh czuł narastający ciężar tej podróży – świadomość, że Burgess szuka każdej okazji, by go oczernić, była niemal nie do zniesienia.

Kiedy dotarli do zamku, przywitał ich chłód kamiennych murów. Sala, do której trafili, była skromna, oświetlona jedynie blaskiem wpadającym przez wysokie okna. Na środku stał stół, a na nim leżała mapa Islay oraz listy, które Burgess zebrał podczas swych podróży.

– Usiądź – rzekł Lord Anthony, wskazując na jedno z krzeseł. Sliloh zajął miejsce, czując na sobie spojrzenia ojca i brata.

– Co wiesz o kobiecie, która zaklęła kapitana Garettha? – zapytał. – Czy naprawdę twierdzisz, że jej działania były przypadkowe?

Sliloh zerknął na jeden z listów miłosnych, które Kapitan Gareth zamierzał wysłać do Agathy, lecz nigdy do niej nie dotarły. W jednym z fragmentów wspomniana była ich rozmowa o Slilohu. Jego imię, przewijające się między pełnymi emocji wyznaniami i subtelnymi aluzjami, pojawiło się tam wielokrotnie. Nic dziwnego, że wzbudziło to podejrzenia ojca.

– Jak długo będziesz udawał, że twoje działania mają coś wspólnego z lojalnością względem rodziny? – rzucił Anthony zimnym tonem, ledwo powstrzymując się przed wyrażeniem jawnej pogardy.

Sliloh stłumił gniew w piersiach. Wiedział, że ojciec nie zrozumie jego metod – dla niego liczyła się tylko bezpośrednia siła, przewaga zdobyta magią. Lecz Sliloh nie miał magii. On polegał na czymś, czego nikt w tej rodzinie nie cenił – na umyśle.

– Ojcze, przybyłem na twe wezwanie, bo wiem, że potrzebujesz mnie bardziej, niż chcesz to przyznać – odpowiedział, prostując plecy. – I nie chodzi tu o lojalność. Chodzi o przyszłość i przetrwanie. W tej wojnie nie pomogę, ale jeśli nasze siły nie zatriumfują, przyszłość będzie niepewna, a nasze osłabienie stanie się nieuchronne.

Anthony uniósł brew, jego spojrzenie stawało się jeszcze bardziej surowe.

– Przetrwanie? – powtórzył z nutą ironii. – Mówisz o przetrwaniu, które opiera się na osłabianiu własnej pozycji? Bo właśnie to widzę w twoich działaniach. A może jest coś, czego jeszcze nie wiem? 

Sliloh poczuł na sobie spojrzenie Burgessa, który stał nieco z tyłu, lecz wciąż w zasięgu ich rozmowy. Starszy brat nie mógł powstrzymać drwiącego uśmiechu, jakby każde słowo wypowiedziane przez ojca było kolejnym gwoździem do trumny Sliloha.

– Ojcze – zaczynając z opanowaniem, młodszy syn starał się, by jego głos nie zdradził gniewu. – Nie masz powodu, by mi ufać, wiem o tym. Ale w ostatnich latach udowodniłem, że potrafię działać na rzecz tej rodziny. Jeśli tego nie dostrzegasz, twoja strata. Ale to, co zaplanowałem dla portu Iony, wykracza poza zwykły handel. To przyszłość.

Anthony wpatrywał się w niego przez chwilę w milczeniu, jakby ważył każdą sylabę.

– Jaka przyszłość może czekać wyspę, gdy jej zarządca zamiast siły okazuje słabość?

W tym momencie Burgess wtrącił się, jego głos pełen złośliwej satysfakcji.

– Słabość to jego domena, ojcze. Zawsze taka była. Ale teraz mamy dowody, że to więcej niż tylko osobista ułomność. – Wyciągnął pergamin z kieszeni i rzucił go na stół. – Spójrz, czy to przypadek, że ta kobieta – Służąca Księżniczki Annabel, prawda?  Pytała o ciebie?

Sliloh spojrzał na pergamin, a serce mu stanęło. W listach było coś, co mogło zostać użyte przeciwko niemu, coś, co choć wydawało się kłamstwem, mogło stać się bronią w rękach Burgessa, który właśnie uniósł pergamin na wysokość oczu, jego głos brzmiał jak ostra klinga.

– Chrissie. Ten list dowodzi, że wiedziałeś, gdzie jest, i ją ukrywałeś. Księżniczka Christine z Islay, dawno uznana za zaginioną, a ty? Na łódce z nią, jak gdyby nigdy nic!

Sliloh, choć serce waliło mu jak młotem, uśmiechnął się lekko. Wiedział, że musi działać ostrożnie.

– Burgessie, wybacz, ale czy ty sam wierzysz w to, co mówisz? – zapytał z nutą niedowierzania, przechodząc do protekcjonalnego tonu. – Naprawdę myślisz, że gdybym ukrywał księżniczkę Christine, to paradowałbym z nią po rzece, na oczach pierwszego lepszego wieśniaka? Chrissie zaś to historia sprzed lat. Mówimy o zwykłej dziewczynie, wiejskiej pieśniarce, która... cóż, była dla mnie ucieczką od obowiązków. Każdy potrzebuje chwili wytchnienia, czyż nie? Nawet ty, Burgessie, chyba wiesz, o czym mówię. – Spojrzał na niego wymownie, pozwalając, by sugestia zawisła w powietrzu. – Burgess zacisnął usta, a Sliloh pochylił się nad stołem, jakby nagle zmienił ton na bardziej poufały – Ale teraz widzę, co tu się dzieje. Ty próbujesz połączyć fakty, które się nie łączą, żeby... co? Zyskać przewagę? Rzucić na mnie cień? – Uśmiechnął się lekko, niemal żałośnie. – Rozumiem, że to kuszące. W końcu to łatwe – rzucić oskarżenie i patrzeć, jak inni wpadają w panikę.

– Więc twierdzisz, że to nie ona? Miała być ci pisana nieprawdaż? – Burgess zaczął mówić, ale Sliloh mu przerwał.

– Zastanów się, bracie. Jeśli teraz rozpowszechnisz to kłamstwo, a prawda wyjdzie na jaw, kto straci na wiarygodności? Ty, Burgessie. Ty i twoje słowo. Bo kto uwierzy w twoje kolejne oskarżenia, gdy okaże się, że to była zwykła Chrissie, dziewczyna, która kiedyś pomagała mi w naprawie sieci rybackich?

Burgess odsunął się od stołu, niezdecydowany. Sliloh, widząc wahanie, postanowił zadać ostateczny cios.

– Wiesz, co jest ciekawe? Zawsze miałem cię za człowieka rozważnego. Ale jeśli jesteś tak skory do takich... teorii, może czas zastanowić się, komu naprawdę można ufać. Bo jeśli ktoś donosi na mnie, może robi to po to, żeby ukryć swoje własne występki. – Uśmiechnął się delikatnie, niemal współczująco. – Wiesz, o kim mówię, prawda?

Burgess zbladł, a jego ręka, wciąż trzymająca pergamin, drgnęła. Sliloh wykorzystał moment.

– Pozwól, że pomogę ci wyjaśnić tę sytuację, ojcze. Bo wiesz, ja nie mam nic do ukrycia. Ale czy inni mogą powiedzieć to samo?

Burgess, milcząc, odsunął pergamin i spoglądał na Sliloha z mieszaniną gniewu i niepewności. Sliloh, w głębi duszy triumfując, wiedział, że choć wyszedł z tej sytuacji cało, przeciwnik będzie jeszcze groźniejszy.

– To nie dowód, tylko insynuacja – odpowiedział, nie odrywając teraz wzroku od ojca. – Jeśli naprawdę sądzisz, że miałbym współpracować z kimś, kto zagraża Jurze, to nie tylko mnie nie doceniasz, ojcze, ale i własny osąd.

Anthony skrzyżował ręce na piersiach, jego twarz stężała.

– Słowa, Slilohu. Masz dar w ich wypowiadaniu. Lecz pokaż mi czyny. Pokaż, że potrafisz zrobić coś, co przyniesie korzyść tej rodzinie, a nie tylko tobie. Inaczej nie będziesz tu mile widziany.

– Co muszę uczynić, byś wreszcie docenił moją wizję i możliwości?

– Wypłyniesz z naszymi ludźmi na południowy zachód, na wyspę Cairndale – rzekł król, a jego głos brzmiał ciężko, jakby każde słowo było wyważone. – Odbierzesz ładunek od Lorda Fergusa i dostarczysz go na wyznaczone miejsce na wschodnim wybrzeżu.

Sliloh uniósł jedną brew, wyrażając zaskoczenie. Jego myśli natychmiast zaczęły analizować misję. Cairndale? Wyspa neutralna, położona blisko granicy, nie była najlepszym wyborem do takich działań, a jej bliskość do Islay budziła niepokój.

– Cairndale? – zapytał ostrożnie, nie chcąc od razu ujawniać swoich wątpliwości. – To miejsce dość... odległe. Co dokładnie znajduje się w tym ładunku, ojcze?

Król Anthony spojrzał na niego chłodnym wzrokiem, jak zimny wiatr. Jego odpowiedź była beznamiętna.

– Nie możesz tego wiedzieć – odpowiedział bez emocji. – Twoim zadaniem jest dostarczenie ładunku, nie zadawanie pytań.

Z boku zabrzmiało ciche pasknięcie Burgessa. Sliloh usłyszał ten pełen pogardy dźwięk, ale starał się nie reagować, choć coś w jego wnętrzu pękło. Jego brat zawsze czuł się upoważniony do tego, by czerpać zaufanie ojca, którego Sliloh nigdy nie doświadczył.

– Ojcze – zaczynając ostrożnie, Sliloh próbował wskazać na niepokojący aspekt misji. – Cairndale leży zbyt blisko Islay. Jeśli ktokolwiek zauważy nasze działania, może to zostać odebrane jako prowokacja.

Anthony zmrużył oczy, a w jego spojrzeniu pojawiła się niepokojąca nuta, jakby rozważał, czy syn nie przekracza granic.

– Wątpisz w moje rozkazy? – zapytał zimno, a jego głos zabrzmiał niczym cios w twardą skałę.

Sliloh natychmiast się opanował. Wiedział, że teraz nie może sobie pozwolić na najmniejsze potknięcie. Głos jego pozostał spokojny, mimo niepokoju.

– Nie, ojcze – odpowiedział szczerze, choć nie do końca przekonany. – Po prostu staram się przewidzieć zagrożenia, by wyeliminować je przed czasem.

Król milczał chwilę, wciąż bacznie obserwując syna, jakby próbował odczytać jego prawdziwe motywy. W końcu, nie spuszczając wzroku, odchylił się na tronie, jakby podjął decyzję.

– Wyruszysz o świcie – powiedział w końcu, z naciskiem. – Wykonaj zadanie, Slilohu, ale nie zwróć na siebie uwagi.

Sliloh poczuł, jak serce mu przyspiesza, a z ust wydobył się niemal niezauważalny oddech. Ta misja była jego testem – jeśli się nie powiedzie, nie będzie miał już żadnej szansy.

– A jeśli... – Sliloh zawahał się, a potem zadał pytanie, które nie dawało mu spokoju. – Jeśli Islay zauważy nasze działania? Co wtedy?

Anthony uniósł lekko kąciki ust w cynicznym uśmiechu, który nie niósł ze sobą ciepła. Odpowiedź była pełna ironii, ale z ledwie wyczuwalnym podtekstem oceny.

– Wtedy, mój drogi Slilohu, musisz wykazać się umysłem i ciętym słowem. – odpowiedział z chłodną drwiną. – Jak zawsze, jeśli tak twierdzisz.


Annabel stała nad Sir Joresem, dzierżąc w dłoni pustą fiolkę Veritaserum niczym relikwię prawdy. Ciężar sytuacji kładł się cieniem na jej sercu, lecz jej umysł pozostawał niewzruszenie spokojny. Jej przenikliwe spojrzenie zdawało się zaglądać w głębię duszy rycerza, który leżał w bezwładzie na zimnych kamieniach komnaty. Jego twarz, napięta od strachu i dezorientacji, zdradzała wysiłek bezskutecznej walki z magią, która zacieśniała swoje niewidzialne kajdany. Za plecami Annabel zaś czujnie czuwał Charles. Jego sylwetka emanująca determinacją, skrywała delikatne ziarno niepokoju. Zrobił krok naprzód, a jego głos zabrzmiał jak stalowy dzwon:

– Czas, by prawda ujrzała światło dzienne.

Annabel skinęła głową, jej ruchy łączyły w sobie godność i niewzruszoną wolę. Powoli zbliżyła się do Joresa, obserwując, jak magia Veritaserum torowała sobie drogę przez jego opór. Powietrze w komnacie zgęstniało, niosąc w sobie nieuchronność zbliżającej się prawdy. Rycerz zadrżał, a jego wzrok, choć początkowo niepewny, spoczął na Annabel.

– Czymże mnie omroczyłaś, pani? Co uczyniłaś? – wykrztusił, jego słowa brzmiały jak echo w pustej sali. – Co za czary to są, że mą duszę więżą i z mego serca prawdę wydzierają?

– Nie pytam twej duszy, lecz twego sumienia, rycerzu. Twoje winy i zdradziecki uczynek nie mogą dłużej pozostawać w cieniu. Powiedz tedy, kto zawiązał spisek przeciw naszemu królowi? Kto wydał nasze plany wrogowi?

Jores zacisnął szczęki, jego ciało drgało w ostatnich aktach oporu. Jednak magia była nieubłagana. Wreszcie, z widocznym wysiłkiem, wyszeptał:

– Lord Anselm... On knuje przeciw Victorowi. Jego plany są szersze niż tylko wyspa Carnidale. Pragnie Islay, a z nią całego królestwa. Chce obalić króla i... – Jego głos załamał się, jakby każde słowo paliło jego wnętrze.

Annabel poczuła narastający gniew, lecz utrzymała go w ryzach, zachowując jasność umysłu. Pochyliła się bliżej, a jej oczy płonęły niczym ognie zwiastujące sprawiedliwość.

– Jakże zamierza tego dokonać? Któż jest jego sprzymierzeńcem? Mów, nim stracę cierpliwość – wycedziła przez zęby.

– Ma floty z Carnidale, zacumowane na zachodnim brzegu. Przygotowuje wojska i zdobył sojuszników wśród niezadowolonych lordów oraz synów Nomadu. Planuje atak na port w Fionaven. Chce odciąć wasze wojska od zapasów i broni, a potem zdobyć zamek w Dresden.

– Victor musi się dowiedzieć – oznajmiła, jej głos był stalowy, gdyż czuła, jak jej wnętrze przeszywa lodowaty strach, ale zaraz zastąpiła go niezłomna determinacja. Obróciła się ku Charlesowi, chwytając go za ramię.

– Pomyśl, Annabel. Nie wiemy, komu ufać. Jeśli twój kuzyn ruszy otwarcie, zdrada może pochłonąć go niczym nurt rzeki.

– Anselm ma ludzi wśród was. W radzie, w straży, w portach. Jeśli uczynicie choć krok, dowiedzą się o wszystkim i przyspieszą swój atak! – Leżący na ziemi Jores zdobył się na ostatni wysiłek.

Annabel pochyliła się nad nim, jej głos był jak ostrze miecza:

– Powiedz, gdzie ukryte są jego wojska. Gdzie kryją się jego ludzie? Inaczej wrócimy, by dokończyć, co zaczęliśmy.

– Na zachodnim brzegu Carnidale, w ukrytej zatoce. Tam stoją jego floty i tamże są jego dowódcy. Ale spieszcie się, bo czas nie jest wam łaskawy. – Jores odpowiedział cicho, jakby każde słowo kosztowało go życie

– Wiemy, co czynić. Ruszajmy, nim prawda zostanie pogrzebana w popiele. – Annabel spojrzała na Charliego, a jej oczy promieniowały niezłomnym postanowieniem.

– Jeśli nas wiedziesz w pułapkę, rycerzu, będzie to twe ostatnie kłamstwo – wyrzekł Charles zimnym, nieugiętym głosem.

Annabel nie oglądała się za siebie. Wyprostowana jak królowa, która wie, co waży się na szali, otworzyła drzwi komnaty i wyszła, gotowa stawić czoła przeznaczeniu.

2 komentarze:

  1. Kończąc czytać odniosłam takie wrażenie, jakby miał to być co najmniej przedostatni rozdział. Wszystko przez zdanie, o gotowości na stawienie czoła przeznaczeniu. Jak już takie teksty padają to wiesz, że konkretnie zacznie się dziać.
    Oba smoki mogą jeszcze do Annabel i Charliego wrócić, może jak ich przybrani rodzice znajdą się w poważnym niebezpieczeństwie, albo jedno z nich (pod postacią smoka) ich wezwie.
    Czekam też na kilka słów o stanie naszej biednej smoczycy. Rozumiem, na razie są rzeczy ważniejsze od niej, ale ktoś tam raczej się nią zajmuje i dalej starają się ją obłaskawić, żeby przestała chcieć wszystkich pozabijać.
    Serio, tu w świecie przesiąkniętym intrygami, dwulicowymi ludźmi i kłamstwami, smoki to chyba najlepsi sojusznicy ;)

    Zdrowia i weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To końca jeszcze trochę, spokojnie. Słowo "przeznaczenie" zostało użyte tylko po to, aby uzmysłowić czytelnikowi, że Annabel naprawdę czuję się gotowa do ochrony Islay.
      Wątek Zephyr jeszcze się pojawi, niedługo, jak wcześniej wspomniałam - to nie koniec ;)

      Usuń