sobota, 26 lutego 2022

XIV

 

Po raz kolejny poczuł ten szar­pany ból w oko­li­cach ucha, rzą­dek małych i ostrych kłów wbił mu się w mał­żo­winę uszną. Nie­mal natych­miast otwo­rzył oczy, a pierw­sze co zoba­czył to pro­mie­nie sła­bego wio­sen­nego słońca pró­bu­jące na gwałt prze­bić się przez gałę­zie drzew, poczuł rów­nież nie­po­ko­jący chłód, który nacie­rał na jego roze­dr­ganą skórę przez dziury w ubra­niach, które najprawdopodob­niej były wyni­kiem poprzed­niej sytu­acji. Usiadł nieco sko­ło­wany i poczuł ból w oko­licy ramie­nia, skrzy­wił się, a jego zdrowa ręka powę­dro­wała w oko­lice miej­sca, gdzie ból pro­mie­nio­wał naj­bar­dziej. W ten moment czyiś cień zasło­nił słabo pada­jące na niego słońce.

– Twoja kość ramienna. – Anna­bel potur­bo­wana bar­dziej od niego i mająca na sobie jedy­nie jego płaszcz pochy­liła się nad nim i jak ni­gdy nic ujęła w brudną i wymar­z­niętą dłoń jego rękę. – Musi być zła­mana.

Weasley był bar­dziej sko­ło­wany niż wcze­śniej, musiała minąć chwila zanim przy­po­mniał sobie co tak naprawdę wyda­rzyło się przed momen­tem, w któ­rym stra­cił przy­tom­ność.

– Jesteś smo­kiem. – rzekł odkryw­czo wciąż pół­świa­domy. – Jak?

– To nie jest najlep­szy moment na wyja­śnie­nia. Musimy się stąd zabie­rać, zanim tamci wyślą za nami swo­ich ludzi. – Wycią­gnęła różdżkę, którą zdą­żyła zabrać jed­nemu mar­twemu han­dla­rzowi i unio­sła ją w taki spo­sób, aby czu­bek był ide­al­nie rów­no­le­gły z jego ramie­niem. – Epi­skey.

Poczuł jak jakaś deli­katna siła prze­cho­dzi przez jego ramię, chło­dząc ranę i powoli usu­wa­jąc uciąż­liwy ból. Skóra w poła­ma­nym miej­scu zaczy­nała rege­ne­ro­wać się sama, usu­wa­jąc sini­znę i wra­ca­jąc do nor­mal­nego odcie­nia skóry. Char­lie niczym dziecko z podzi­wem patrzył na to co się z nim działo, tak jakby widział to pierw­szy raz w życiu, co oczy­wi­ście było non­sen­sem. Wtem jego wzrok powę­dro­wał w miej­sce, gdzie lekki wiatr prze­su­nął nieco jego zgniło zie­lony płaszcz i odkrył kawa­łek lewej piersi Anna­bel.

– Jesteś cał­ko­wi­cie naga pod spodem? – to pyta­nie brzmiało bar­dziej jak twier­dze­nie.

Anna­bel obar­czyła go suro­wym wzro­kiem. W nor­mal­nych warun­kach nazwała od naj­gor­szych. Jed­nak była zbyt wyczer­pana trans­for­ma­cją, żeby móc się z nim spie­rać.

– Ubra­nia nie zmie­niają się razem ze mną. – odpowie­działa spo­koj­nie. – Wyobraź sobie groź­nego smoka ubra­nego w jedwab. – Zażar­to­wała, jed­nak uświa­da­mia­jąc sobie, że tym tak naprawdę jest i w żad­nym wypadku nie był to powód do żar­tów.

– Jesteś ani­ma­giem, prawda? Pew­nie nie zare­je­stro­wa­nym skoro pra­cu­jesz z smo­kami.

– Można tak powie­dzieć. – mruk­nęła cicho pod nosem. – Chyba ręka już jest cała.

Chło­pak był zdzi­wiony zacho­wa­niem Anna­bel, nie była to prze­cież dziew­czyna która potra­fiła zacho­wać spo­kój w naj­gor­szych sytu­acjach. Jej zacho­wa­nie przy­wo­dziło mu na myśl anioła, który jest dobry, a jed­no­cze­śnie surowy. Jej wybu­chowy cha­rak­ter wraz zmie­nił się o 180 stopni, nie wie­dział na jak długo. Wcze­śniej nauczył się, że przy niej nie warto mówić wszyst­kiego, co mu ślina na język przy­nie­sie, jed­nak nie­świa­do­mie nie zawsze.

– Chcesz moją koszulę? – spy­tał chło­pak, raz po razie zmie­nia­jąc temat na jej nagie ciało, zacho­wu­jąc się jak mło­dzik, który pierw­szy raz w życiu widział walory nagiej kobiety. – Może jest tro­chę znisz­czona i brudna, ale myślę, że się nada.

Anna­bel spoj­rzała na niego męt­nymi oczyma i poki­wała lekko głową, była w nie najlep­szym sta­nie, wprost prze­ciw­nie do Char­liego, na któ­rego prze­cież spa­dło tonę kamieni, a który był nakrę­cony jak zabaw­kowy drew­niany bączek, któ­rym dziew­czyna tak bar­dzo lubiła się bawić w dzie­ciń­stwie.

– Masz jakiś pomysł, jak szybko dotrzeć do Rezer­watu?

Char­liemu zaświe­ciły się oczy, od razu myśli o pół­na­giej Anna­bel wyparła chęć ujrze­nia raz jesz­cze jej smo­czego obli­cza i trans­for­ma­cji, którą prze­ga­pił.

– Może pole­cimy. Zmień się raz jesz­cze, będziemy tam w try­miga.

– Nikt nie może się o o mnie dowie­dzieć. Tak? – spy­tała surowo. – Jak niby mia­ła­bym ukryć fakt, że dolecę do obozu i na oczach wszyst­kich pra­cow­ni­ków zmie­nię się w smo­czycę?

Anna­bel spoj­rzała na niego z wyrzu­tem. Wła­śnie takich sytu­acji zawsze wolała uni­kać. Miała uraz do oka­zy­wa­nia wła­snego dru­giego obli­cza, od czasu gdy jako małe dziecko wędru­jąc po zaka­za­nych czę­ściach zamku w poszu­ki­wa­niu ghuli, które rze­komo miały się poja­wić w naj­bar­dziej odle­głych czę­ściach jej domu zoba­czyła coś, co na zawsze zmie­niło jej życie. W jed­nej z ciem­nych kom­nat zauwa­żyła swoją matkę, która wła­śnie prze­cho­dziła trans­for­ma­cję w smoka. Dziew­czynka wów­czas nie była świa­doma tego, jaką moc posiada jej rodzi­cielka i co wkrótce miała jej prze­ka­zać, prze­stra­szyła się. Ucie­kła z krzy­kiem do jed­nego z straż­ników, który w tym wła­śnie momen­cie zwa­biony dziw­nymi wrza­skami z odle­głych kom­nat zabiegł jej drogę. Wsko­czyła mu w ramiona zapła­kana i zaczęła szlo­chać. –”S-s…smok, smok pożarł mamę”– powta­rzała w kółko. Straż­nik zanie­po­ko­jony jej zacho­wa­niem, rów­nież nie­świa­domy mocy monar­chini zapro­wa­dził ją do króla. Wtem kilka dni póź­niej mama znik­nęła. Opu­ściła zamek i jej uko­chaną córeczkę, która została pod opieką ojca. Dopiero po dwóch latach od tego wyda­rze­nia Anna­bel dowie­działa się prawdy, gdy i jej moce zaczęły się ujaw­niać. Jej matka – Louiza została okrzyk­nięta wiedźmą, a łowcy raz po raz nasta­wali na jej życie, z nadzieją, że odkryją jej praw­dziwe wcie­le­nie i wzbo­gacą się na nim. Ówcze­sny król jed­nak znał prawdę o swo­jej sio­strze, jak i o magicz­nych mocach ich przod­ków, któ­rych on ni­gdy nie otrzy­mał. Trak­to­wał to jako naj­więk­szą tajem­nicę dworu, oraz nie­oce­nioną pomoc w wielu kon­flik­tach, dla­tego też publicz­nie kla­sy­fi­ko­wał oskar­że­nia jako plotki i gro­ził pod­da­nym, któ­rzy je roz­po­wszech­niają lochem. Dopiero póź­niej, gdy nastroje na wyspie pogar­szały się, a Lady Louiza omal nie zgi­nęła przez zachłan­ność ludzką posta­no­wiła odejść, żegna­jąc się z córką rykiem, który tylko ona mogła usły­szeć.

– Jeśli znaj­dziemy hipo­gryfy, lub coś co potrafi latać i da się dosiąść, to nie będzie z tym pro­blemu. A Twój sekret będzie bez­pieczny.

– „Jeśli znaj­dziemy”, nawet nie wiemy jak daleko nas wywieźli.

– Bez obaw Anna­bel, już raz byli­śmy w takiej sytu­acji. – odparł Char­lie przy­glą­da­jąc się wni­kli­wie oto­cze­niu w poszu­ki­wa­niu jakiejś wska­zówki.

– Pamię­tam, pamię­tam rów­nież, że był to las w pobliżu obozu, a nie losowe miej­sce „gdzieś w Rumu­nii” – odparła ugi­na­jąc dwa palce w obu dło­niach – lub już nawet nie.

Char­lie spoj­rzał wymow­nie na dziew­czynę, po czym jego wzrok spo­czął na jed­nym z drzew, któ­rego Anna­bel wcze­śnie nie zauwa­żyła, a któ­rego pień był mocno wykrzy­wiony. Jego wzrok się­gnął dalej. Zro­bił kilka kro­ków do przodu, ale nic nie mówił. Dziew­czyna dostrze­ga­jąc jego dziwne zacho­wa­nie, rów­nież spoj­rzała w tamto miej­sce, a że jej wzrok był o wiele lep­szy niż ten ludzki, potra­fiła objąć nim więk­szą odle­głość, niż któ­ry­kol­wiek czło­wiek.

– Co się stało z tymi drze­wami? – spy­tała, pod­bie­ga­jąc do jed­nego z nich.

Za nim cią­gnęło się pasmo kilku podob­nie zde­for­mo­wa­nych drzew, usta­wio­nych losowo, prze­wi­jały się mię­dzy nimi te zwy­czajne, ale im dalej Anna­bel potra­fiła spoj­rzeć, tym rosło ich wię­cej. Ich pnie wybrzu­szone pośrodku, wyglą­dały jak napięte łuki, a znaj­du­jące się na nich zwę­glone ślady i liczne prze­ro­sty do złu­dze­nia wyglą­da­jące ja ludz­kie twa­rze napa­wały ją nie­znaną eks­cy­ta­cją i nie­po­ko­jem.

– Chyba wiem, gdzie jeste­śmy – odparł zanie­po­ko­jony Char­lie. – Ojciec kie­dyś mówił nam o tym miej­scu. Ina­czej – opo­wia­dał o nim histo­rie. Kilka lat temu, gdy jesz­cze Bill z nami miesz­kał, a Ron i Ginny byli za mali, by wszystko rozu­mieć Mini­ster­stwo orga­ni­zo­wało wycieczki dla swo­ich pra­cow­ni­ków. Wśród nich była wła­śnie Tran­syl­wa­nia, gdzie uczono się o nowych zacho­wa­niach wam­pi­rów. Były to czasy, kiedy wam­pi­rów poja­wiało się naprawdę wiele i uczono się o nowych spo­so­bach obrony przed nimi. – prze­rwał na chwilę, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na reak­cję dziew­czyny. – Wra­ca­jąc, na jed­nym z takich spo­tkań, ojciec zbłą­dził raz do pew­nej mugol­skiej karczmy i usły­szał histo­rię o pew­nym miej­scu, nazy­wało się jakoś dziw­nie. Chyba Hoia-Baciu, według mugol­skich opo­wie­ści jest to nawie­dzony las, gdzie swo­jego czasu zni­kało sporo mugoli. Na samym początku ociec zna­jąc zami­ło­wa­nie do mugol­skich hor­ro­rów stwier­dził, że jest to na pewno jakaś legenda i nie zagłę­biał się w tą histo­rię. Pamię­tam, że rok póź­niej po tej wycieczce, zachę­cony ową histo­rią pewien cza­ro­dziej, który sam na sie­bie mówił „Odkrywca” twier­dził, że jakieś nie­znane dotąd cza­ro­dzie­jom stwo­rze­nie porywa mugoli wła­śnie w oko­li­cach tego lasu. Miał to być ponoć gigan­tyczny mał­po­lud, pil­nu­jący lasu. Nie wiem skąd czer­pał swoje prze­ko­na­nia, skoro Mini­ster­stwo kilka razy odma­wiało mu pomocy swo­ich magio­zo­olo­gów z powodu braku jakich­kol­wiek dowo­dów na ist­nie­nie tego mon­strum, ale w końcu znie­cier­pli­wiony i zgnę­biony posta­no­wił samot­nie dowieść swo­jej racji, uda­jąc się w to miej­sce. Nie­stety znik­nął bez śladu, a Mini­ster­stwo dopiero wów­czas wtedy wysłało kilku auro­rów na poszu­ki­wa­nia. Ci zaś stwier­dzili, że ow­szem było to nie­po­ko­jące miej­sce, a drzewa były nie­na­tu­ral­nie powy­gi­nane, ale nie odkryli nic, co mogłoby dowo­dzić racji tego cza­ro­dzieja – jego samego rów­nież. W mię­dzycza­sie popu­larny w tam­tych cza­sach pismak dowie­dział się o całej sytu­acji i posta­no­wił zro­bić z tego nie lada sen­sa­cję, która stała się przedmio­tem wielu docie­kań. Pow­stało wiele teo­rii spi­sko­wych, a sam las zyskał przy­do­mek „Rumuń­ski Trój­kąt Ber­mudzki”. Nastroje bywały różne, a póź­niej zaczęły tam ginąć bez śladu kolejne osoby. Bez­pieczne dotąd miej­sce z dnia na dzień stało się postra­chem oko­licy, a wśród zagi­nio­nych byli nawet cza­ro­dzieje. Mini­ster­stwo nie miało wyj­ścia, musiało wyci­szyć tą sprawę, tak sku­tecz­nie roz­sie­waną wtedy przez gazety. Powie­dziano, że Hoia-Baciu to rejon czę­stego wystę­po­wa­nia smo­ków, że był to ich teren lęgowy, a dowo­dem miały być te wygięte pnie, dopro­wa­dzone do tego stanu przez młode smoki, bawiące się na tym tere­nie. Zagi­nieni zaś mieli być paleni żyw­cem przez smoki w geście obron­nym. Nie­wielu ludzi wtedy w to uwie­rzyło, ale z bie­giem czasu, sku­teczne tuszo­wa­nie przez Mini­stra Magii tej sprawy dało efekty, a na dzień dzi­siej­szy tylko garstka osób wie­rzy w wystę­po­wa­nie tam bar­dzo dziw­nych i nie­zba­da­nych zja­wisk fizycz­nych.

– Więc śmiesz twier­dzić, że to jest wła­śnie ten okrop­nie zły las, który zacznie poże­rać nasze dusze? – spy­tała iro­nicz­nie Anna­bel.

– Czy tylko tyle zro­zu­mia­łaś z mojej opo­wie­ści? Na Twoim miej­scu nie żar­to­wał­bym sobie z tego miej­sca, może nie jest złe i okropne, ale jest to spory las, z któ­rego bar­dzo ciężko jest wyjść.

– Dobra, więc jaki masz plan?

– Na całe szczę­ście jeste­śmy w Rumu­nii, więc daleko nas nie wywieźli. Z tego co pamię­tam z opo­wie­ści ojca w pobliżu lasu znaj­duje się skan­sen Romu­lus Vuia i sta­no­wi­sko arche­olo­giczne, a dookoła lasu znaj­duje się kilka wsi, zamiesz­ki­wa­nych przez gospo­da­rzy, któ­rzy zaj­mują się hodowlą owiec. Może oni będą w sta­nie nam pomóc.

– Więc wystar­czy, że smoki zgłod­nieją, a same dzięki swo­jemu instynk­towi dopro­wa­dzą nas do wyj­ścia, tak?

– Plan ska­zy­wa­nia bied­nych owiec na śmierć, jest za mocny, nawet dla Cie­bie, Anna­bel, ale masz nie­stety rację, ina­czej mogli­by­śmy błą­dzić tu w nie­skoń­czo­ność. Jed­nak lepiej już stąd chodźmy, podej­rze­wam, że han­dla­rze już nas szu­kają, a lepiej żeby­śmy na nich nie cze­kali.

– Co ma ozna­czać „za mocny” i „nawet jak na Cie­bie” Weasley?! – krzyk­nęła do chło­paka, wyprze­dza­ją­cego ją o kil­ka­na­ście kro­ków z oby­dwoma smo­kami, które obsia­dły jego ramiona. – To prze­cież natu­ralna kolej rze­czy, że sil­niejsi żywią się tymi słab­szymi!

Mury mia­sta Dres­den roz­sz­czel­niły się lekko. W oddali dało się dosły­szeć stu­kot koń­skich kopyt prze­mie­rza­jących dziel­nicę monar­chii i uda­ją­cych się wprost na plac zam­kowy. Książę Skye – Jeremy jechał jako pierw­szy na swoim dum­nym gnia­dym ogie­rze, prze­wo­dząc szla­chet­nym ryce­rzom Wyspy Mgieł. Za nim jechał jeden z jego wier­niej­szych Gene­ra­łów – Rolf, dum­nie trzy­ma­jący w ręce herb hrab­stwa Inver­ness-shire.

W tym samym cza­sie na placu zam­ko­wym prze­by­wał Król Vic­tor w towa­rzy­stwie kilku ryce­rzy oraz naj­lep­szych i ostroż­nie wyse­lek­cjo­no­wa­nych medy­ków z całej wyspy. Nie­spełna kil­ka­na­ście godzin temu dostał infor­ma­cję od swo­ich sojusz­ni­ków o odna­le­zie­niu zwia­dow­ców wyspy z szcze­gólną prośbą o przy­go­to­wa­nie łóżek leżą­cych dla ran­nych, któ­rych było tak wielu. Chwiał się na nogach, nie prze­spaw­szy całej nocy, ale mimo porad swo­jego namiest­nika

– Wasza Wyso­kość – odrzekł książę Jeremy, scho­dząc ze swo­jego zmę­czo­nego szyb­kim galo­pem rumaka. – Nie wszyst­kich udało się ura­to­wać, ponie­waż wróg cze­kał już na nas w poło­wie drogi do Dres­den. Szczę­śli­wie udało nam się unik­nąć kon­fron­ta­cji prze­mie­rza­jąc mało uczęsz­czaną kotlinę nad sze­roką zatoką, ale nie bez strat. Ranni muszą być natych­miast hospi­ta­li­zo­wani.

Król roz­ka­zał zapro­wa­dzić ran­nych do spe­cjal­nych kom­nat, a gdzieś tam pośród medy­ków krę­ciła się także Chri­stine, która dzięki swo­jej wro­dzo­nej empa­tii potra­fiła uspo­koić nawet naj­bar­dziej wystra­szo­nego żoł­nie­rza. Tym razem jed­nak zgo­dziła się pomóc medy­kom i naj­mniej godny księż­niczki spo­sób opa­try­wała pora­nio­nych ludzi. Krę­ciła się od pacjenta, do pacjenta w akom­pa­nia­men­cie krzy­ków i cięż­kich wyde­chów. Robiła to na prze­kór roz­ka­zom swo­jego brata. Sza­no­wała go, ale ni­gdy nie mogła patrzeć na krzywdę ludzką sto­jąc z zało­żo­nymi rękami. Ten zaś widząc jej poczy­na­nia posta­no­wił zga­nić ją za zacho­wa­nie nie­godne Rodziny Kró­lew­skiej.

– Jeśli wywo­łasz wojnę wbrew woli naszego ojca, Ci ryce­rze będą potrzebni, a ofiar będzie jesz­cze wię­cej i to z poważ­niej­szymi ranami, nawet śmier­tel­nymi. – odparła mu i wró­ciła do swo­ich obo­wiąz­ków, co bar­dzo spodo­bało się jej przy­szłemu mężowi. Książę Jeremy był zauro­czony osobą księż­niczki. Była wraż­liwa na cudzą krzywdę i z całą pew­no­ścią skry­wała coś wyjąt­ko­wego, co bar­dzo go intry­go­wało. Nie­stety nie wie­dział o niej zbyt wiele, ale to co zdo­łał poznać w zupeł­no­ści wystar­czyło, aby w pełni poprzeć lud Islay w woj­nie prze­ciwko dwa razy od niej mniej­szą Jurę, ale z bar­dzo potęż­nymi sojusz­ni­kami. Niek­tó­rzy mówili nawet, że to przez wzgląd na swoją sio­strę, Król Vic­tor I zdo­łał zdo­być tak potęż­nego sojusz­nika.

Tego samego dnia wie­czo­rem, emo­cje po powro­cie zwia­dow­ców Islay do Dres­den nieco opa­dły. Tak samo jak Chri­stine, która całą swoją ener­gię poświę­ciła na pomoc medy­kom. Było to dla niej, tak emo­cjo­nalne prze­ży­cie, że w pew­nym momen­cie doświad­czyła kolej­nej wizji – ataku opo­nen­tów na naj­więk­szą arenę bitewną w Dres­den, widziała to samo co zawsze – krwawą bitwę i boga­czy raz po raz zabi­ja­nych przez ludzi w zło­tych maskach z rogami. Nie­stety nie była w sta­nie okre­ślić kim oni byli, ale na pewno nie żoł­nie­rzami Jury.

Krę­ciła się po kom­na­tach w poszu­ki­wa­niu swo­jego brata, aby powia­do­mić go o swo­jej wizji – tak jak zawsze to robiła doświad­cza­jąc tego prze­ży­cia, ale nie potra­fiła go odna­leźć, wyszła więc na dzie­dzi­niec i prze­szła do ogrodu, w któ­rym Król zazwy­czaj prze­by­wał, by móc zła­pać oddech bo wyda­rze­niach dnia obec­nego. Nie­stety i tam go nie było, zanie­po­ko­jona powia­do­miła żoł­nie­rza, który stał nie­opo­dal przy wyj­ściu o swo­ich oba­wach, na co tej jej odparł, że nie powinna bać o swo­jego brata bo jest on bez­pieczny z swo­imi dorad­cami i obecny na nie­spo­dzie­wa­nie prze­pro­wa­dzo­nym „spo­tka­niu bitew­nym” z sojusz­ni­kami. Odetch­nęła w ulgą i spoj­rzała na niebo – zachwy­cił ją widok tak wielu gwiazd na czy­stym nie­bie (co rzadko się zda­rza koń­cem lutego). Gdzieś tam dostrze­gła pas Oriona – aste­ryzm utwo­rzony przez trzy jasne gwiazdy Alni­tak, Alni­lam i Min­taka. Podą­żyła tym śla­dem i usia­dła na jed­nej z ławek, tak aby uzy­skać jak naj­lep­szą widocz­ność. Sie­działa chwilę, gdy nagle na jej ramie­niu usiadł czarny kruk z bia­łym koł­nie­rzy­kiem piór pod szyją. Uśmiech­nęła się sze­roko, pogła­skała go pod szyją i ode­brała krótką notkę, przy­wią­zaną do jej nóżki.

Spo­tkajmy się o pół­nocy w tym samym miej­scu.