wtorek, 20 sierpnia 2019

VIII


W powie­trzu uno­sił się stary kurz i duszący pył. Sir Euan zabrał ze sobą pochod­nię ze ściany, w zamia­rze oświe­tle­nia im drogi. Zapach cze­goś na zapach szczyn uno­sił się w powie­trzu, a tunel był tak wąski i ciemny, że prak­tycz­nie nic nie widzieli przed sobą. Anna­bel cie­szyła się w duchu, że nie było tam żad­nych roz­ga­łę­zień, więc nie mogli się zgu­bić, jed­nak dla pew­no­ści wodziła po omacku dło­nią po ścia­nie, aż wresz­cie dotarli do pro­wi­zo­rycz­nych scho­dów, po któ­rych weszli na naj­niż­szy poziom. Rycerz spoj­rzał jesz­cze raz na księż­niczkę, w nadziei, że zoba­czy na jej twa­rzy skru­chę pomie­szaną ze stra­chem, bowiem po dru­giej stro­nie, zgod­nie z usta­le­niami władz znaj­dują się naj­więksi zbrod­nia­rze jakich wyspa kie­dy­kol­wiek widziała, jed­nak kamienny wyraz jej twa­rzy suge­ro­wał, że nie zamie­rzała odpu­ścić. Obrońcy impo­no­wała jej odwaga, jed­nak ni­gdy nie byłby w sta­nie tego przed nią przy­znać.
– To inny świat, księż­niczko. Zupeł­nie ci obcy.
W isto­cie miał rację, wcho­dząc do środka Anna­bel sądziła, że loch ten niczym nie będzie się róż­nił, od tego, w któ­rym miesz­kała ucząc się w Hogwar­cie. Jed­nak grubo się pomy­liła. Uchy­la­jąc, grube zbite cegłą drzwi do ich noz­drzy dole­ciał zapach śmierci.
Loch ten, prze­zna­czony był dla osób, które zostały posłane na śmierć gło­dową, a w naj­lep­szym przy­padku na ścię­cie. Anna­bel skrzy­żo­wała ręce na piersi, czu­jąc zimne powie­trze na skó­rze.
Wiele mówiło się o tych lochach, ska­zańcy czę­sto popeł­niali tutaj samo­bój­stwa w oba­wie przez publicz­nymi egze­ku­cjami, jesz­cze inni cier­pieli katu­sze za swoje zbrod­nie.
Anna­bel nie mogła uwie­rzyć, że służka tra­fiła tutaj bez żad­nego pro­cesu. Miej­sce to zala­ty­wało okru­cień­stwem, a sama księż­niczka czuła, że nawet jeśli dziew­czyna rze­czy­wi­ście miała w zamia­rze ją otruć, ni­gdy nie życzy­łaby jej odsia­dy­wa­nia wyroku w takim miej­scu. Pobla­dła na twa­rzy, wyobra­ża­jąc się sie­bie na jej miej­scu. Czy gdyby sprze­ci­wiła się woli Vic­tora, ona rów­nież wylą­do­wa­łaby tutaj?
Sir Euan wolno kro­czył po kory­ta­rzu i dotąd sta­rał się uni­kać wzroku Anna­bel, jed­nak dostrze­ga­jąc jej stan zatrzy­mał się na środku, blo­ku­jąc przej­ście.
– Głę­biej będzie jesz­cze gorze, księż­niczko. Czy jesteś prze­ko­nana, że nie chcia­ła­byś wró­cić do swych kom­nat, ocze­ku­jąc w nich na pro­ces słu­żą­cej?
Przez chwilę zda­wało mu się, że Anna­bel pod cię­ża­rem jego słów zawa­hała się, ale było to złudne prze­czu­cie. Unio­sła wysoko głowę i mimo bla­do­ści cery, w jej oczach było widać deter­mi­na­cję.
– Jak długo zamie­rzasz jesz­cze odwle­kać mnie od pomy­słu spo­tka­nia się z tą dziew­czyną, sir? – spy­tała pre­ten­sjo­nal­nie.
Nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, zauwa­żył w oddali, że jakiś ciężki przedmiot leci wprost na księż­niczkę. Zare­ago­wał od razu, rzu­cił się na nią i oto­czył ramio­nami. Spro­wo­ko­wana cię­ża­rem jego ciała upa­dła na zimną posadzkę, nie­opo­dal miej­sca, gdzie zale­gała kałuża wysu­szo­nej krwi.
Owym przedmio­tem oka­zał się kawa­łek cegły, który odpadł ze ściany. Któ­ryś z więź­niów, naj­wy­raź­niej zgor­szony obec­no­ścią księż­niczki wraz z ryce­rzem w lochach, posta­no­wił dać upust swej zło­ści wła­śnie w taki nie­na­wistny spo­sób.
Gdy tylko Anna­bel zna­la­zła się twa­rzą w twarz ze swoim obrońcą, ochra­nia­ją­cym ją wła­snym cia­łem onie­miała. Leżeli tak przez chwilę wpa­tru­jąc się nawza­jem w swoje oczy. Jed­nak gdy tylko dotarła do ryce­rza nie­zręcz­ność tej chwili, natych­miast podniósł się z ziemi jak spło­szony, otrze­pał zbroję z pyłu i żeby bar­dziej nie stra­cić w oczach księż­niczki, podał jej dłoń jak na ryce­rza przy­stało.
Anna­bel nie­mal od razu zaci­snęła na niej swoje palce i dała się unieść w górę.
Po raz kolejny spo­tkały się ich spoj­rze­nia. Spe­szona dziew­czyna, nie cze­ka­jąc na jaką­kol­wiek reak­cję ze strony „swo­jego” ryce­rza, wyprze­dziła go w popło­chu i ruszyła dalej przed sie­bie.

W mil­cze­niu prze­mie­rzyli resztę lochu w poszu­ka­niu celi, gdzie prze­trzy­my­wana była służka śmiąca, wedle wła­snej woli, lub też nie podać księż­niczce Anna­beli zatruty tru­nek. Sir Euan wska­zał ową celę i osu­nął się w cień tak głę­boko, że ciężko było jej go dostrzec. Foutley otrze­pała swą jedwabną suk­nię z kurzu, przy­wo­łała na swoją twarz jeden z jej czo­ło­wych gry­ma­sów i przy­sta­nęła naprze­ciwko uwię­zio­nej. Ta zaś jak dotąd sku­lona w kącie, nie­mal od razu pod­bie­gła do krat, chwy­ciła je w palce i przy­bli­żyła swoją twarz do księż­niczki.
– Księż­niczka Anna­bel. – odparła cia­cho, pocią­ga­jąc nosem. – Pro­szę mnie oszczę­dzić.
– Wyrok jesz­cze nie zapadł, służko. – spe­cjal­nie zaak­cen­to­wała to ostat­nie słowo, jed­nak nie zapomi­na­jąc iż w dal­szym ciągu znała jej imię.
– Ja naprawdę pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć sobie co kie­ro­wało moim zacho­wa­niem, jed­nak nie potra­fię tego zro­bić. Pro­szę mi wie­rzyć. Służę na dwo­rze odkąd skoń­czy­łam szes­na­ście lat, jestem wdzięczna kró­lowi, iż pozwo­lił mi tutaj zamiesz­kać. Nie mia­ła­bym powodu, aby chcieć Two­jej śmierci Pani.
Anna­bel ści­snęła wargi w wąską linię, jesz­cze przed pię­cioma minu­tami miała w gło­wie plan całego prze­słu­cha­nia, wie­działa o co chciała zapy­tać, miała nawet wyobra­że­nia w jaki spo­sób zmu­sić ją do wyzna­nia win, ale teraz – sto­jąc przed nią cała pew­ność ulot­niła się niczym wiatr.
W prze­szło­ści rów­nież kil­ka­krot­nie wyobra­żała sobie sytu­acje, które mogłyby się wyda­rzyć i w isto­cie z każ­dej z nich – nawet tej naj­trud­niej­szej w jej mnie­ma­niu wycho­dziła obronną ręką, demon­stru­jąc tym samym siłę swo­jego cha­rak­teru. Być może miała zbyt duże mnie­ma­nie o sobie, z resztą jak każdy i ślepo wie­rzyła, że wystar­czy odpo­wied­nie nasta­wie­nie i nie­ogra­ni­czona wiara w słusz­ność swo­ich decy­zji, aby wszystko uło­żyło się po jej myśli. Teraz było ina­czej, nało­gowo uży­wała magii do roz­wią­zy­wa­nia swo­ich pro­ble­mów, opie­rała na niej swój sys­tem war­to­ści, a teraz gdy została pozba­wiona różdżki, została odcięta od swo­jego najwięk­szego sprzy­mie­rzeńca i prawda była taka, że nie była w sta­nie nawet samo­dziel­nie funk­cjo­no­wać.
– Dla chwały, pie­nię­dzy? – spy­tała oschle. – Pozy­cji spo­łecz­nej? Lub po pro­stu dla wyż­szych celów.
– Daj Boże, Pani. To zwy­kłe pomó­wie­nia.
– Dla­czego mia­ła­bym dać wiarę tym sło­wom? Wypo­wia­da­nym bojaź­li­wie przez kogoś mi nie­zna­nego, bez krzty zająk­nię­cia?
Służka spu­ściła głowę i spoj­rzała na swoje palce, które z nie­po­ko­jem opla­tały się wza­jem­nie.
– Zaw­dzię­czam Kró­lowi odzie­nie, jadło oraz dach nad głową. Moi rodzice słu­żyli na dwo­rze zanim się uro­dzi­łam. Tydzień po moich szes­na­stych uro­dzi­nach, wro­gie woj­ska napa­dły na jeden z ich obo­zów zwia­dow­czych. Prze­bili im serca szty­le­tem. Król Wil­liam zgo­dził się przy­jąć wszyst­kie sie­roty, które wów­czas stra­ciły rodzi­ców. Chłop­ców posłał do cze­lad­ni­ków, aby uczyli się zawodu, a dziew­czynki przy­jął do służby w zamku. W życiu nie potra­fi­ła­bym się wywdzię­czyć mu za całe to dobro, któ­rym nas ota­czał.
Anna­bel w dal­szym ciągu stała nie­ru­szona naprze­ciw służki. Cho­ciaż nie wyczu­wała w jej gło­sie i przede wszyst­kim nasta­wie­niu kłam­stwa, była pełna sprzecz­no­ści. Ckliwe histo­ryjki, prze­waż­nie ni­gdy nie robiły na niej więk­szego wra­że­nia, może przez to że sama doświad­czyła wcze­śniej cze­goś podob­nego. Nau­czyła się wów­czas być odporną na wszel­kie słowa, które kogoś innego mogłyby zra­nić i wzbu­dzić w nim uczu­cia, któ­rych dotąd nie zaznał, ale przede wszyst­kim wyro­biła w sobie zdol­ność patrze­nia na wszystko z więk­szym dystan­sem niż jest to wyma­gane.
– Jeśli to co mówisz jest prawdą, to jesteś w sta­nie wska­zać osobę, która mogłaby to zro­bić?
Nie­zręczna cisza, oczy służki roz­sze­rzyły się nie­po­ko­jąco, z jej twa­rzy można było wyczyać wiele, strach pomie­szany z ulgą, nie­do­wie­rza­nie i chęć przy­tu­le­nia księż­niczki za jej wiarę w swoją nie­win­ność. Powieki Anna­bel za to na­dal nie drgnęły, wpa­try­wała się ocze­ku­jąco w dziew­czynę i nie omiesz­kała nawet w tej sytu­acji odno­sić się dumą.
– Wiem, że służki wie­dzą naj­le­piej co dzieje się w zamku, lepiej nawet nie­kiedy od samego Króla. – dodała cicho.
– Wasza Wyso­kość, jedna z nas – pozwo­lisz, że nie wskażę po imie­niu. Widziała raz jak rycerz o dum­nym imie­niu Mal­colm spo­ty­kał się po cichu z jedną posłan­niczką z Jury. Sądząc po odzie­niu mogłaby być zwia­dow­czy­nią naszych wro­gów. A zaś póź­niej zale­cał się do kobiety, która miała pod swoją pie­czą porzą­dek w kuchni.
– Sir Mal­colm to jeden z czo­ło­wych ryce­rzy mego kuzyna…– pod­su­mo­wała jakby do sie­bie.
– Miało to wyglą­dać jak spo­tka­nie kochan­ków.
Anna­bel kiw­nęła poro­zu­mie­waw­czo głową w stronę służki. Mówiąc jej to Beatry­cze nara­ziła się na ogromne niebez­pie­czeń­stwo ze strony czło­wieka, który mógłby się oka­zać zdrajcą. Dosk­nale też zda­wała sobie z tego sprawę, jed­nak wiszące nad jej głową jarzmo śmierci roz­plą­tały jej język na tyle, aby księż­niczka mogła stwier­dzić, kto tak naprawdę stoi za próbą jej otru­cia.
Kiw­nęła ręką sir Euanowi, który dotąd bacz­nie patro­lo­wał kory­tarz i co rusz posy­łał ostrze­gaw­cze spoj­rze­nia więź­niom, nader ziry­to­wa­nym ich obec­no­ścią. Teraz jed­nak był odpo­wie­dzialny za bez­pie­czeń­stwo Anna­bel i zamie­rzał wywią­zać się z swo­jego zada­nia.





W tym samym cza­sie, Rumu­nia. Obóz smo­ko­lo­gów.

Po kolej­nym wyczer­pu­ją­cym dniu opieki nad dwoma bar­dzo ruchli­wymi, mło­dymi smo­kami Char­lie opadł z sił. Kochał to co robił, jed­nak nie zda­wał sobie sprawy z tego, ile ener­gii trzeba poświę­cić na pil­no­wa­nie ich. Młode poczuły się ostat­nio bar­dzo pew­nie w obo­zie. Latały z kąta w kąt w poszu­ki­wa­niu nie­zna­nego wywo­łu­jąc tym samym ból głowy u swo­ich star­szych współ­ga­tun­kow­ców, czę­ściej zamknię­tych w swo­ich klat­kach i cze­ka­ją­cych na wyma­rzoną wol­ność, oraz swo­jego opie­kuna.
Char­lie opadł bez­wład­nie na łóżko, nie zdo­łał zdjąć nawet butów, a gdy jego poli­czek styk­nął się z miękką, świeżo upraną pościelą od razu roz­pły­nął się w obję­cia Mor­fe­usza, mając w gło­wie twarz Anna­bel. Bożek snu zro­zu­miał jego sła­bość, dla­tego też posłał mu jeden z naj­pięk­niej­szych snów, jaki Weasley mógł mieć: Uno­sił się wysoko nad hory­zon­tem, latał pomię­dzy chmu­rami. Omi­jał zwin­nie góry, sto­jące na jego dro­dze i leciał dokład­nie tam, gdzie pra­gnął. Podzi­wiał widoki, a jego twarz zda­wała się być deli­kat­nie muskana przez pro­mie­nie zani­ka­ją­cego już słońca. Spo­glą­dał co rusz na swoje ręce, które zda­wały mu się być skrzy­dłami. Machał nimi z całych sił, uno­sząc się wyżej i wyżej. Gdzieś tam w oddali usły­szał wrza­ski szczę­śli­wych stwo­rzeń, które cenił nad życie. Przy­śpie­szył, a w mgnie­niu oka zna­lazł się pomię­dzy nimi.
Coś trza­sło. Mimo swo­jego wyczer­pa­nia, nawet w trak­cie snu Char­lie potra­fił być czujny, przed to czę­sto nie wysy­piał się tak dobrze jak inni. Zbu­dził się na chwilę, rozej­rzał się w około, a jego wzrok zatrzy­mał się na jedy­nym źró­dle świa­tła, jaki znaj­do­wał się w pokoju – świecy, wpół zuży­tej świecy, któ­rej ogień tań­czył słabo w rytm nie­zna­nej mu muzyki. Ziew­nął i obró­cił się na drugi bok, przy­krył się koł­drą, aż po brodę, gdy po raz kolejny coś trza­sło.
Zer­wał się na równe nogi, zła­pał w dłoń różdżkę, którą trzy­mał pod poduszką i wol­nym kro­kiem wyszedł na zewnątrz. Jego namiot znaj­do­wał się nie­da­leko miej­sca, gdzie trzy­mani byli ich pod­opieczni, dla­tego był w sta­nie zauwa­żyć kil­koro dziw­nych postaci, odzia­nych – jak mu się wydaje w ciemne szaty pró­bu­ją­cych zaklę­ciami roz­bić barierę chro­niącą młode smoki przed ucieczką.
Nie zda­wało mu się, że mogli być to inni opie­kuni, dla­tego nie­po­strze­że­nie wbiegł za ścianę znaj­du­jącą się najbli­żej tego zbie­go­wi­ska. Pech chciał, że był to namiot ich szefa- Matei’a, któ­rego rów­nież zbu­dziły świa­tła rzu­ca­nych zaklęć.
– Co pan tu robi, Panie Weasley? – mruk­nął, chwy­ta­jąc go za ramię.
Char­lie odsko­czył do tyłu, myśląc, że został odkryty.
– Ci ludzie chyba chcą dostać się do środka. – odparł cicho, dostrze­ga­jąc zna­jo­mego mu cza­ro­dzieja.
– Wie­dzia­łem, że raz przyjdą i do nas.
– Wie szef, kto to jest?
– Han­dla­rze smo­ków. – splu­nął nie­na­wist­nie. – Kręcą się po całym kraju i wykra­dają młode smoki z gniazd. Dla zysku, ewnentu­al­nie rogów i łusek.
– Jak oni dostali się do obozu? Przy tylu zaklę­ciach ochron­nych?
– Tego nawet sam Mer­lin nie wie, Weasley.
– To co robimy? – spy­tał, mając nadzieję, że jed­nak nie będą musieli sami inge­ro­wać.
– Nie­da­leko znaj­duje się miej­sce, dzięki któ­remu można zaalar­mo­wać star­szych opie­ku­nów-straż­ni­ków, ale oba­wiam się, że mogą mnie zauwa­żyć.
Char­lie spo­glą­dał nie­cier­pli­wie na ludzi, pró­bu­ją­cych por­wać młode smoki. Bariera zaczęła się łamać pod ich zaklę­ciami. Musieli to być potężni cza­ro­dzieje, aby móc tego doko­nać, lub musiała ich być spora grupka. Wealey wie­dział, że jeśli spró­bują się z nimi zmie­rzyć, prze­grają. Prze­kli­nał w tym momen­cie innych opie­ku­nów, że w sytu­acji zagro­że­nia potra­fią spo­koj­nie spać. Ści­snął w dło­niach swoją różdżkę i gorącz­kowo patrzył dookoła.
W tym samym momen­cie Matei wska­zał na drzewo nie­opo­dal budynku, Char­lie ski­nął głową i poj­mu­jąc istotę jego planu, wyce­lo­wał w drzewo różdżką rzu­ca­jąc zaklę­cie tnące.
Dif­findo!
Białe świa­tło ude­rzyło w cel. Drzewo, pozba­wione cią­gło­ści upa­dło trza­ska­jąc w zie­mię i odwra­ca­jąc tym samym uwagę naje­źdź­ców. Matei wyko­rzy­stując ich chwilę nie­uwagi pod­biegł do wcze­śniej nie zauwa­żo­nego przez Char­liego kamien­nego pie­de­stału i poma­chał nad nim dwa razy różdżką.
Po kilku sekun­dach cały obóz zapeł­nił się cza­ro­dzie­jami, któ­rzy co rusz poja­wiali się wokół budynku z mło­dymi smo­kami. Rozwią­zała się krótka walka. Prze­waga liczebna straż­ni­ków przy­tła­czała han­dla­rzy, dla­tego tamci wznie­śli okrzyk odwrotu.
Char­lie przy­glą­dał się tej sytu­acji z eks­cy­ta­cją. Od kiedy pra­co­wał w tym obo­zie nie był śwa­domy tego, jaka och­rona czuwa nad bez­pie­czeń­stwem tych istot, a co za tym idzie opie­ku­nów także.
Kątem oka zauwa­żył, jak jeden z naje­źdź­ców pró­buje uciec w drugą stronę, wtem zaklę­cie tra­fiło w jego plecy. Upadł od razu, a jego ciało oplo­tły cia­sne sznury, pozba­wia­jąc go swo­bod­nego ruchu.
Obok stał Matei, który naj­wy­raź­niej rzu­cił na ucie­ki­niera zaklę­cie wią­żące, a swoim straż­ni­kom kazał podnieść go i zamknąć w klatce.
– Panie Weasley, pro­szę za mną. – roz­ka­zał chwilę potem.
Chło­pak usłu­chał pole­ce­nia i udał się wraz z sze­fem do jego namiotu.
– Usiądź. – wska­zał krze­sło ręką. – Czy możesz przy­się­gnąć, że to co tutaj zoba­czy­łeś zosta­nie mię­dzy
nami?
– Nie rozu­miem, dla­czego to ma być tajem­nica? Daję głowę, że wszy­scy opie­ku­no­wie czuli by się bez­piecz­niejsi, wie­dząc, że ta grupa dba o bez­pie­czeń­stwo.
– Głowę sobie zostaw, panie Weasley, przyda ci się jesz­cze. – mruk­nął nie do końca poważ­nie. – Ci ludzie już wie­lo­krot­nie pró­bo­wali wedrzeć się na nasze tereny, ale zaklę­cia obronne sku­tecz­nie gasiły ich zapał.
– Nie wie­dzia­łem… ale co szef ma przez to na myśli?
– Ot to, że ktoś wewnątrz obozu musi z nimi współ­pra­co­wać. Przedar­cie się przez naszą barierę to jedno, ale uszko­dze­nie tej chro­nią­cej smoki to dru­gie.
Char­lie skrzy­wił się na słowa Matei’a. Był dosyć popu­lar­ny­ wśród innych smo­ko­lo­gów, dzięki swo­jej aurze potra­fił każ­dego przy­cią­gnąć do sie­bie. Znał bar­dzo dobrze wszyst­kich współ­pra­cow­ni­ków. Zde­cy­do­wana więk­szość uwiel­biała smoki i przy­wią­zy­wała się do nich, dla­czego więc któ­rych z nich mógłby chcieć dla nich tak źle?
– Czy bariera nie powinna być moc­niej­sza?
Matei jak dotąd pogrą­żony w swoim świe­cie tym razem spoj­rzał na Char­liego wzro­kiem, który od razu przy­po­mniał mu gry­mas twa­rzy Snape’a.
– Mło­dzień­cze…– zaczął szorstko.– Bariera dosko­nale speł­nia swoją rolę, dla ludzi, któ­rzy nie są świ­adomi jej ist­nie­nia. Rozu­miesz?
– Tak… chyba tak. – odparł cicho skru­szony. – Dobrze, jest kret. Co dalej?
– Tym pro­szę sobie głowy nie zawra­cać, doj­dziemy prawdy i doło­żymy sta­rań, aby smoki były bez­pieczne.
– To dla­czego Pan mi to mówi. Cze­goś nie rozu­miem, czy jestem podej­rzany?
Matei oparł dło­nie o stół i spoj­rzał na ścianę, po jego zacho­wa­niu można było wnio­sko­wać, że bije się z myślami. Zaraz potem pod­szedł bli­żej i wyszep­tał mu do ucha zda­nie, które na długo zapi­sze się w jego pamięci.
”Pil­nuj Foutley, Weasley. Zdaje się, że może mieć z tą sprawą wiele wspól­nego”


Stała naprze­ciw Króla, któ­rego już dawno powinna opu­ścić. Dłoń miała wysta­wioną, a twarz zalała się czer­wie­nią. Jej wzrok bazy­liszka zdra­dzał wię­cej emo­cji niż zawsze, co tylko utwier­dziło go w fak­cie, że nie popu­ści tak łatwo.
– Anna­belo, nie powin­naś była tego robić. Prze­myśl to raz jesz­cze. – gesty­ku­lo­wał spo­koj­nie. – Wro­gie statki zbie­rają się na morzu, a Twoja zdol­ność zmiany może wygrać dla nas wojnę.
– Jak Ty sobie to wyobra­żasz, Królu. Mam spa­lić nie­win­nych ludzi, bo Twoi zwia­dowcy powie­dzieli, że sojusz trzech wysp, jest skie­ro­wany prze­ciwko Islay? A gdzie dowody? Jakie­kol­wiek potwier­dze­nie na ich słowa?
– Moi zwia­dowcy, kuzynko nie są bandą przy­pad­ko­wej zbie­ra­niny, a w pełni wyszko­lo­nym i zin­te­gro­wa­nymi ludźmi.
– Jak długo zamie­rza­łeś trzy­mać mnie w gar­ści? I jak mogłeś sądzić, że nikt nie usły­szy Two­jej roz­mowy z dorad­cami?
Anna­bel powoli zaczy­nała tra­cić nad sobą pano­wa­nie, co w skraj­nych sytu­acjach koń­czyło się nie naj­le­piej, szcze­gól­nie dla osoby, która była powo­dem jej iry­ta­cji. Nie dbała o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Jako jedyna potra­fiła sprze­ci­wić się Kró­lowi, bez obawy o wła­sne życie, ponie­waż wie­działa, że kuzyn potrze­buje jej mocy dla wła­snych celów i nawet jeśli nie zamie­rzała poma­gać mu w tej imi­ta­cji planu, wie­działa, że będzie drą­żył temat w nadziei, że uda mu się coś wskó­rać.
– Powiem to ostatni raz, Królu. Chcia­ła­bym odzy­skać swoją różdżkę, ażeby móc wró­cić do Rumu­nii, gdzie moje miej­sce. – podnio­sła dłoń wyżej.
Vic­tor nader spo­koj­nie stał naprze­ciwko kuzynki, szu­ka­jąc na jej twa­rzy cze­goś na kształt sku­chy. Po praw­dzie zda­wał sobie sprawę z tego, że mimo wszytko, gdyby tylko wyczy­tał z jej twa­rzy cho­ciażby cień zawa­ha­nia, wyko­rzy­stałby to i z całą pew­no­ścią prze­ko­nałby ją do tego planu. Ona rów­nież zda­wała sobie sprawę z wła­snej sła­bo­ści wzglę­dem kuzyna, dla­tego musiała pozo­stać nie­wzru­szona do momentu, póki nie osią­gnie względ­nej prze­wagi emo­cjo­nal­nej nad nim.
– Nie zamie­rzam cię tutaj zatrzy­my­wać kuzynko. – odparł w końcu i uca­ło­wał jej opuszki pal­ców. – Pro­szę tylko, miej na wzglę­dzie dobro wyspy i trwa­łość rodu. Jeśli potrze­bu­jesz wró­cić do Rumu­nii, nie powstrzy­mam cię, ale gdy już tam będziesz. Pomyśl, że gdy „Sojusz Trzech Wysp” wpu­ści swoje woj­ska na Islay, wszystko co znasz zrówna się z zie­mią, a ich woj­ska zmiaż­dżą nasze siły.
Zaraz po tych sło­wach odszedł od niej na kilka kro­ków pstryk­nął pal­cami. Nie minęło kilka sekund, a obok niej, jak spod ziemi wyrósł jeden z jego sług, trzy­ma­jąc w dło­niach tackę, na któ­rej znaj­do­wała się jej różdżka, a którą niemal od razu zła­pała w dło­nie.
– Nie miej mi tego za złe, Królu. – uspo­ko­iła się tro­chę. – Dla Islay jestem w sta­nie zro­bić naprawdę wiele, ale gdy­bym zro­biła to, o co mnie pro­sisz i stra­ci­ła­bym kon­trolę nad sobą, mogła­bym nie­świa­do­mie zmieść z powierzchni ziemi nie tylko wro­gie woj­ska, ale także całą wyspę.
Jej głos brzmiał smutno, co od razu wzbu­dziło w Królu mie­szane emo­cje. Z jed­nej strony kochał swoją kuzynkę, a z dru­giej nie był pewien przy­szło­ści swo­jej, oraz całej wyspy. Miał do dys­po­zy­cji jedy­nie zwitki roz­mów, przy­to­czo­nych mu przez zwia­dow­ców, jed­nak świad­czyły one jed­no­znacz­nie o ich póź­niej­szym ataku na Islay. Wobec tego pozo­stało mu tylko ocze­ki­wać na atak i pla­no­wać dal­sze posu­nię­cia, a nóż w przy­szło­ści Anna­bel sama zro­zu­mie, że wojnę zawsze trzeba oku­pić nie­winną krwią i wróci bezpiecznie do domu dopro­wa­dzić ten bez­sen­sowny kon­flikt do samego końca.