W powietrzu unosił się stary kurz i duszący pył. Sir Euan zabrał ze sobą pochodnię ze ściany, w zamiarze oświetlenia im drogi. Zapach czegoś na zapach szczyn unosił się w powietrzu, a tunel był tak wąski i ciemny, że praktycznie nic nie widzieli przed sobą. Annabel cieszyła się w duchu, że nie było tam żadnych rozgałęzień, więc nie mogli się zgubić, jednak dla pewności wodziła po omacku dłonią po ścianie, aż wreszcie dotarli do prowizorycznych schodów, po których weszli na najniższy poziom. Rycerz spojrzał jeszcze raz na księżniczkę, w nadziei, że zobaczy na jej twarzy skruchę pomieszaną ze strachem, bowiem po drugiej stronie, zgodnie z ustaleniami władz znajdują się najwięksi zbrodniarze jakich wyspa kiedykolwiek widziała, jednak kamienny wyraz jej twarzy sugerował, że nie zamierzała odpuścić. Obrońcy imponowała jej odwaga, jednak nigdy nie byłby w stanie tego przed nią przyznać.
– To inny świat, księżniczko. Zupełnie ci obcy.
W istocie miał rację, wchodząc do środka Annabel sądziła, że loch ten niczym nie będzie się różnił, od tego, w którym mieszkała ucząc się w Hogwarcie. Jednak grubo się pomyliła. Uchylając, grube zbite cegłą drzwi do ich nozdrzy doleciał zapach śmierci.
Loch ten, przeznaczony był dla osób, które zostały posłane na śmierć głodową, a w najlepszym przypadku na ścięcie. Annabel skrzyżowała ręce na piersi, czując zimne powietrze na skórze.
Wiele mówiło się o tych lochach, skazańcy często popełniali tutaj samobójstwa w obawie przez publicznymi egzekucjami, jeszcze inni cierpieli katusze za swoje zbrodnie.
Annabel nie mogła uwierzyć, że służka trafiła tutaj bez żadnego procesu. Miejsce to zalatywało okrucieństwem, a sama księżniczka czuła, że nawet jeśli dziewczyna rzeczywiście miała w zamiarze ją otruć, nigdy nie życzyłaby jej odsiadywania wyroku w takim miejscu. Pobladła na twarzy, wyobrażając się siebie na jej miejscu. Czy gdyby sprzeciwiła się woli Victora, ona również wylądowałaby tutaj?
Sir Euan wolno kroczył po korytarzu i dotąd starał się unikać wzroku Annabel, jednak dostrzegając jej stan zatrzymał się na środku, blokując przejście.
– Głębiej będzie jeszcze gorze, księżniczko. Czy jesteś przekonana, że nie chciałabyś wrócić do swych komnat, oczekując w nich na proces służącej?
Przez chwilę zdawało mu się, że Annabel pod ciężarem jego słów zawahała się, ale było to złudne przeczucie. Uniosła wysoko głowę i mimo bladości cery, w jej oczach było widać determinację.
– Jak długo zamierzasz jeszcze odwlekać mnie od pomysłu spotkania się z tą dziewczyną, sir? – spytała pretensjonalnie.
Nie zdążył odpowiedzieć, zauważył w oddali, że jakiś ciężki przedmiot leci wprost na księżniczkę. Zareagował od razu, rzucił się na nią i otoczył ramionami. Sprowokowana ciężarem jego ciała upadła na zimną posadzkę, nieopodal miejsca, gdzie zalegała kałuża wysuszonej krwi.
Owym przedmiotem okazał się kawałek cegły, który odpadł ze ściany. Któryś z więźniów, najwyraźniej zgorszony obecnością księżniczki wraz z rycerzem w lochach, postanowił dać upust swej złości właśnie w taki nienawistny sposób.
Gdy tylko Annabel znalazła się twarzą w twarz ze swoim obrońcą, ochraniającym ją własnym ciałem oniemiała. Leżeli tak przez chwilę wpatrując się nawzajem w swoje oczy. Jednak gdy tylko dotarła do rycerza niezręczność tej chwili, natychmiast podniósł się z ziemi jak spłoszony, otrzepał zbroję z pyłu i żeby bardziej nie stracić w oczach księżniczki, podał jej dłoń jak na rycerza przystało.
Annabel niemal od razu zacisnęła na niej swoje palce i dała się unieść w górę.
Po raz kolejny spotkały się ich spojrzenia. Speszona dziewczyna, nie czekając na jakąkolwiek reakcję ze strony „swojego” rycerza, wyprzedziła go w popłochu i ruszyła dalej przed siebie.
W milczeniu przemierzyli resztę lochu w poszukaniu celi, gdzie przetrzymywana była służka śmiąca, wedle własnej woli, lub też nie podać księżniczce Annabeli zatruty trunek. Sir Euan wskazał ową celę i osunął się w cień tak głęboko, że ciężko było jej go dostrzec. Foutley otrzepała swą jedwabną suknię z kurzu, przywołała na swoją twarz jeden z jej czołowych grymasów i przystanęła naprzeciwko uwięzionej. Ta zaś jak dotąd skulona w kącie, niemal od razu podbiegła do krat, chwyciła je w palce i przybliżyła swoją twarz do księżniczki.
– Księżniczka Annabel. – odparła ciacho, pociągając nosem. – Proszę mnie oszczędzić.
– Wyrok jeszcze nie zapadł, służko. – specjalnie zaakcentowała to ostatnie słowo, jednak nie zapominając iż w dalszym ciągu znała jej imię.
– Ja naprawdę próbowałam przypomnieć sobie co kierowało moim zachowaniem, jednak nie potrafię tego zrobić. Proszę mi wierzyć. Służę na dworze odkąd skończyłam szesnaście lat, jestem wdzięczna królowi, iż pozwolił mi tutaj zamieszkać. Nie miałabym powodu, aby chcieć Twojej śmierci Pani.
Annabel ścisnęła wargi w wąską linię, jeszcze przed pięcioma minutami miała w głowie plan całego przesłuchania, wiedziała o co chciała zapytać, miała nawet wyobrażenia w jaki sposób zmusić ją do wyznania win, ale teraz – stojąc przed nią cała pewność ulotniła się niczym wiatr.
W przeszłości również kilkakrotnie wyobrażała sobie sytuacje, które mogłyby się wydarzyć i w istocie z każdej z nich – nawet tej najtrudniejszej w jej mniemaniu wychodziła obronną ręką, demonstrując tym samym siłę swojego charakteru. Być może miała zbyt duże mniemanie o sobie, z resztą jak każdy i ślepo wierzyła, że wystarczy odpowiednie nastawienie i nieograniczona wiara w słuszność swoich decyzji, aby wszystko ułożyło się po jej myśli. Teraz było inaczej, nałogowo używała magii do rozwiązywania swoich problemów, opierała na niej swój system wartości, a teraz gdy została pozbawiona różdżki, została odcięta od swojego największego sprzymierzeńca i prawda była taka, że nie była w stanie nawet samodzielnie funkcjonować.
– Dla chwały, pieniędzy? – spytała oschle. – Pozycji społecznej? Lub po prostu dla wyższych celów.
– Daj Boże, Pani. To zwykłe pomówienia.
– Dlaczego miałabym dać wiarę tym słowom? Wypowiadanym bojaźliwie przez kogoś mi nieznanego, bez krzty zająknięcia?
Służka spuściła głowę i spojrzała na swoje palce, które z niepokojem oplatały się wzajemnie.
– Zawdzięczam Królowi odzienie, jadło oraz dach nad głową. Moi rodzice służyli na dworze zanim się urodziłam. Tydzień po moich szesnastych urodzinach, wrogie wojska napadły na jeden z ich obozów zwiadowczych. Przebili im serca sztyletem. Król William zgodził się przyjąć wszystkie sieroty, które wówczas straciły rodziców. Chłopców posłał do czeladników, aby uczyli się zawodu, a dziewczynki przyjął do służby w zamku. W życiu nie potrafiłabym się wywdzięczyć mu za całe to dobro, którym nas otaczał.
Annabel w dalszym ciągu stała nieruszona naprzeciw służki. Chociaż nie wyczuwała w jej głosie i przede wszystkim nastawieniu kłamstwa, była pełna sprzeczności. Ckliwe historyjki, przeważnie nigdy nie robiły na niej większego wrażenia, może przez to że sama doświadczyła wcześniej czegoś podobnego. Nauczyła się wówczas być odporną na wszelkie słowa, które kogoś innego mogłyby zranić i wzbudzić w nim uczucia, których dotąd nie zaznał, ale przede wszystkim wyrobiła w sobie zdolność patrzenia na wszystko z większym dystansem niż jest to wymagane.
– Jeśli to co mówisz jest prawdą, to jesteś w stanie wskazać osobę, która mogłaby to zrobić?
Niezręczna cisza, oczy służki rozszerzyły się niepokojąco, z jej twarzy można było wyczyać wiele, strach pomieszany z ulgą, niedowierzanie i chęć przytulenia księżniczki za jej wiarę w swoją niewinność. Powieki Annabel za to nadal nie drgnęły, wpatrywała się oczekująco w dziewczynę i nie omieszkała nawet w tej sytuacji odnosić się dumą.
– Wiem, że służki wiedzą najlepiej co dzieje się w zamku, lepiej nawet niekiedy od samego Króla. – dodała cicho.
– Wasza Wysokość, jedna z nas – pozwolisz, że nie wskażę po imieniu. Widziała raz jak rycerz o dumnym imieniu Malcolm spotykał się po cichu z jedną posłanniczką z Jury. Sądząc po odzieniu mogłaby być zwiadowczynią naszych wrogów. A zaś później zalecał się do kobiety, która miała pod swoją pieczą porządek w kuchni.
– Sir Malcolm to jeden z czołowych rycerzy mego kuzyna…– podsumowała jakby do siebie.
– Miało to wyglądać jak spotkanie kochanków.
Annabel kiwnęła porozumiewawczo głową w stronę służki. Mówiąc jej to Beatrycze naraziła się na ogromne niebezpieczeństwo ze strony człowieka, który mógłby się okazać zdrajcą. Dosknale też zdawała sobie z tego sprawę, jednak wiszące nad jej głową jarzmo śmierci rozplątały jej język na tyle, aby księżniczka mogła stwierdzić, kto tak naprawdę stoi za próbą jej otrucia.
Kiwnęła ręką sir Euanowi, który dotąd bacznie patrolował korytarz i co rusz posyłał ostrzegawcze spojrzenia więźniom, nader zirytowanym ich obecnością. Teraz jednak był odpowiedzialny za bezpieczeństwo Annabel i zamierzał wywiązać się z swojego zadania.
– Księżniczka Annabel. – odparła ciacho, pociągając nosem. – Proszę mnie oszczędzić.
– Wyrok jeszcze nie zapadł, służko. – specjalnie zaakcentowała to ostatnie słowo, jednak nie zapominając iż w dalszym ciągu znała jej imię.
– Ja naprawdę próbowałam przypomnieć sobie co kierowało moim zachowaniem, jednak nie potrafię tego zrobić. Proszę mi wierzyć. Służę na dworze odkąd skończyłam szesnaście lat, jestem wdzięczna królowi, iż pozwolił mi tutaj zamieszkać. Nie miałabym powodu, aby chcieć Twojej śmierci Pani.
Annabel ścisnęła wargi w wąską linię, jeszcze przed pięcioma minutami miała w głowie plan całego przesłuchania, wiedziała o co chciała zapytać, miała nawet wyobrażenia w jaki sposób zmusić ją do wyznania win, ale teraz – stojąc przed nią cała pewność ulotniła się niczym wiatr.
W przeszłości również kilkakrotnie wyobrażała sobie sytuacje, które mogłyby się wydarzyć i w istocie z każdej z nich – nawet tej najtrudniejszej w jej mniemaniu wychodziła obronną ręką, demonstrując tym samym siłę swojego charakteru. Być może miała zbyt duże mniemanie o sobie, z resztą jak każdy i ślepo wierzyła, że wystarczy odpowiednie nastawienie i nieograniczona wiara w słuszność swoich decyzji, aby wszystko ułożyło się po jej myśli. Teraz było inaczej, nałogowo używała magii do rozwiązywania swoich problemów, opierała na niej swój system wartości, a teraz gdy została pozbawiona różdżki, została odcięta od swojego największego sprzymierzeńca i prawda była taka, że nie była w stanie nawet samodzielnie funkcjonować.
– Dla chwały, pieniędzy? – spytała oschle. – Pozycji społecznej? Lub po prostu dla wyższych celów.
– Daj Boże, Pani. To zwykłe pomówienia.
– Dlaczego miałabym dać wiarę tym słowom? Wypowiadanym bojaźliwie przez kogoś mi nieznanego, bez krzty zająknięcia?
Służka spuściła głowę i spojrzała na swoje palce, które z niepokojem oplatały się wzajemnie.
– Zawdzięczam Królowi odzienie, jadło oraz dach nad głową. Moi rodzice służyli na dworze zanim się urodziłam. Tydzień po moich szesnastych urodzinach, wrogie wojska napadły na jeden z ich obozów zwiadowczych. Przebili im serca sztyletem. Król William zgodził się przyjąć wszystkie sieroty, które wówczas straciły rodziców. Chłopców posłał do czeladników, aby uczyli się zawodu, a dziewczynki przyjął do służby w zamku. W życiu nie potrafiłabym się wywdzięczyć mu za całe to dobro, którym nas otaczał.
Annabel w dalszym ciągu stała nieruszona naprzeciw służki. Chociaż nie wyczuwała w jej głosie i przede wszystkim nastawieniu kłamstwa, była pełna sprzeczności. Ckliwe historyjki, przeważnie nigdy nie robiły na niej większego wrażenia, może przez to że sama doświadczyła wcześniej czegoś podobnego. Nauczyła się wówczas być odporną na wszelkie słowa, które kogoś innego mogłyby zranić i wzbudzić w nim uczucia, których dotąd nie zaznał, ale przede wszystkim wyrobiła w sobie zdolność patrzenia na wszystko z większym dystansem niż jest to wymagane.
– Jeśli to co mówisz jest prawdą, to jesteś w stanie wskazać osobę, która mogłaby to zrobić?
Niezręczna cisza, oczy służki rozszerzyły się niepokojąco, z jej twarzy można było wyczyać wiele, strach pomieszany z ulgą, niedowierzanie i chęć przytulenia księżniczki za jej wiarę w swoją niewinność. Powieki Annabel za to nadal nie drgnęły, wpatrywała się oczekująco w dziewczynę i nie omieszkała nawet w tej sytuacji odnosić się dumą.
– Wiem, że służki wiedzą najlepiej co dzieje się w zamku, lepiej nawet niekiedy od samego Króla. – dodała cicho.
– Wasza Wysokość, jedna z nas – pozwolisz, że nie wskażę po imieniu. Widziała raz jak rycerz o dumnym imieniu Malcolm spotykał się po cichu z jedną posłanniczką z Jury. Sądząc po odzieniu mogłaby być zwiadowczynią naszych wrogów. A zaś później zalecał się do kobiety, która miała pod swoją pieczą porządek w kuchni.
– Sir Malcolm to jeden z czołowych rycerzy mego kuzyna…– podsumowała jakby do siebie.
– Miało to wyglądać jak spotkanie kochanków.
Annabel kiwnęła porozumiewawczo głową w stronę służki. Mówiąc jej to Beatrycze naraziła się na ogromne niebezpieczeństwo ze strony człowieka, który mógłby się okazać zdrajcą. Dosknale też zdawała sobie z tego sprawę, jednak wiszące nad jej głową jarzmo śmierci rozplątały jej język na tyle, aby księżniczka mogła stwierdzić, kto tak naprawdę stoi za próbą jej otrucia.
Kiwnęła ręką sir Euanowi, który dotąd bacznie patrolował korytarz i co rusz posyłał ostrzegawcze spojrzenia więźniom, nader zirytowanym ich obecnością. Teraz jednak był odpowiedzialny za bezpieczeństwo Annabel i zamierzał wywiązać się z swojego zadania.
W tym samym czasie, Rumunia. Obóz smokologów.
Po kolejnym wyczerpującym dniu opieki nad dwoma bardzo ruchliwymi, młodymi smokami Charlie opadł z sił. Kochał to co robił, jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, ile energii trzeba poświęcić na pilnowanie ich. Młode poczuły się ostatnio bardzo pewnie w obozie. Latały z kąta w kąt w poszukiwaniu nieznanego wywołując tym samym ból głowy u swoich starszych współgatunkowców, częściej zamkniętych w swoich klatkach i czekających na wymarzoną wolność, oraz swojego opiekuna.
Charlie opadł bezwładnie na łóżko, nie zdołał zdjąć nawet butów, a gdy jego policzek styknął się z miękką, świeżo upraną pościelą od razu rozpłynął się w objęcia Morfeusza, mając w głowie twarz Annabel. Bożek snu zrozumiał jego słabość, dlatego też posłał mu jeden z najpiękniejszych snów, jaki Weasley mógł mieć: Unosił się wysoko nad horyzontem, latał pomiędzy chmurami. Omijał zwinnie góry, stojące na jego drodze i leciał dokładnie tam, gdzie pragnął. Podziwiał widoki, a jego twarz zdawała się być delikatnie muskana przez promienie zanikającego już słońca. Spoglądał co rusz na swoje ręce, które zdawały mu się być skrzydłami. Machał nimi z całych sił, unosząc się wyżej i wyżej. Gdzieś tam w oddali usłyszał wrzaski szczęśliwych stworzeń, które cenił nad życie. Przyśpieszył, a w mgnieniu oka znalazł się pomiędzy nimi.
Coś trzasło. Mimo swojego wyczerpania, nawet w trakcie snu Charlie potrafił być czujny, przed to często nie wysypiał się tak dobrze jak inni. Zbudził się na chwilę, rozejrzał się w około, a jego wzrok zatrzymał się na jedynym źródle światła, jaki znajdował się w pokoju – świecy, wpół zużytej świecy, której ogień tańczył słabo w rytm nieznanej mu muzyki. Ziewnął i obrócił się na drugi bok, przykrył się kołdrą, aż po brodę, gdy po raz kolejny coś trzasło.
Zerwał się na równe nogi, złapał w dłoń różdżkę, którą trzymał pod poduszką i wolnym krokiem wyszedł na zewnątrz. Jego namiot znajdował się niedaleko miejsca, gdzie trzymani byli ich podopieczni, dlatego był w stanie zauważyć kilkoro dziwnych postaci, odzianych – jak mu się wydaje w ciemne szaty próbujących zaklęciami rozbić barierę chroniącą młode smoki przed ucieczką.
Nie zdawało mu się, że mogli być to inni opiekuni, dlatego niepostrzeżenie wbiegł za ścianę znajdującą się najbliżej tego zbiegowiska. Pech chciał, że był to namiot ich szefa- Matei’a, którego również zbudziły światła rzucanych zaklęć.
– Co pan tu robi, Panie Weasley? – mruknął, chwytając go za ramię.
Charlie odskoczył do tyłu, myśląc, że został odkryty.
– Ci ludzie chyba chcą dostać się do środka. – odparł cicho, dostrzegając znajomego mu czarodzieja.
– Wiedziałem, że raz przyjdą i do nas.
– Wie szef, kto to jest?
– Handlarze smoków. – splunął nienawistnie. – Kręcą się po całym kraju i wykradają młode smoki z gniazd. Dla zysku, ewnentualnie rogów i łusek.
– Jak oni dostali się do obozu? Przy tylu zaklęciach ochronnych?
– Tego nawet sam Merlin nie wie, Weasley.
– To co robimy? – spytał, mając nadzieję, że jednak nie będą musieli sami ingerować.
– Niedaleko znajduje się miejsce, dzięki któremu można zaalarmować starszych opiekunów-strażników, ale obawiam się, że mogą mnie zauważyć.
Charlie spoglądał niecierpliwie na ludzi, próbujących porwać młode smoki. Bariera zaczęła się łamać pod ich zaklęciami. Musieli to być potężni czarodzieje, aby móc tego dokonać, lub musiała ich być spora grupka. Wealey wiedział, że jeśli spróbują się z nimi zmierzyć, przegrają. Przeklinał w tym momencie innych opiekunów, że w sytuacji zagrożenia potrafią spokojnie spać. Ścisnął w dłoniach swoją różdżkę i gorączkowo patrzył dookoła.
W tym samym momencie Matei wskazał na drzewo nieopodal budynku, Charlie skinął głową i pojmując istotę jego planu, wycelował w drzewo różdżką rzucając zaklęcie tnące.
– Diffindo!
Białe światło uderzyło w cel. Drzewo, pozbawione ciągłości upadło trzaskając w ziemię i odwracając tym samym uwagę najeźdźców. Matei wykorzystując ich chwilę nieuwagi podbiegł do wcześniej nie zauważonego przez Charliego kamiennego piedestału i pomachał nad nim dwa razy różdżką.
Po kilku sekundach cały obóz zapełnił się czarodziejami, którzy co rusz pojawiali się wokół budynku z młodymi smokami. Rozwiązała się krótka walka. Przewaga liczebna strażników przytłaczała handlarzy, dlatego tamci wznieśli okrzyk odwrotu.
Charlie przyglądał się tej sytuacji z ekscytacją. Od kiedy pracował w tym obozie nie był śwadomy tego, jaka ochrona czuwa nad bezpieczeństwem tych istot, a co za tym idzie opiekunów także.
Kątem oka zauważył, jak jeden z najeźdźców próbuje uciec w drugą stronę, wtem zaklęcie trafiło w jego plecy. Upadł od razu, a jego ciało oplotły ciasne sznury, pozbawiając go swobodnego ruchu.
Obok stał Matei, który najwyraźniej rzucił na uciekiniera zaklęcie wiążące, a swoim strażnikom kazał podnieść go i zamknąć w klatce.
– Panie Weasley, proszę za mną. – rozkazał chwilę potem.
Chłopak usłuchał polecenia i udał się wraz z szefem do jego namiotu.
– Usiądź. – wskazał krzesło ręką. – Czy możesz przysięgnąć, że to co tutaj zobaczyłeś zostanie między
nami?
– Nie rozumiem, dlaczego to ma być tajemnica? Daję głowę, że wszyscy opiekunowie czuli by się bezpieczniejsi, wiedząc, że ta grupa dba o bezpieczeństwo.
– Głowę sobie zostaw, panie Weasley, przyda ci się jeszcze. – mruknął nie do końca poważnie. – Ci ludzie już wielokrotnie próbowali wedrzeć się na nasze tereny, ale zaklęcia obronne skutecznie gasiły ich zapał.
– Nie wiedziałem… ale co szef ma przez to na myśli?
– Ot to, że ktoś wewnątrz obozu musi z nimi współpracować. Przedarcie się przez naszą barierę to jedno, ale uszkodzenie tej chroniącej smoki to drugie.
Charlie skrzywił się na słowa Matei’a. Był dosyć popularny wśród innych smokologów, dzięki swojej aurze potrafił każdego przyciągnąć do siebie. Znał bardzo dobrze wszystkich współpracowników. Zdecydowana większość uwielbiała smoki i przywiązywała się do nich, dlaczego więc których z nich mógłby chcieć dla nich tak źle?
– Czy bariera nie powinna być mocniejsza?
Matei jak dotąd pogrążony w swoim świecie tym razem spojrzał na Charliego wzrokiem, który od razu przypomniał mu grymas twarzy Snape’a.
– Młodzieńcze…– zaczął szorstko.– Bariera doskonale spełnia swoją rolę, dla ludzi, którzy nie są świadomi jej istnienia. Rozumiesz?
– Tak… chyba tak. – odparł cicho skruszony. – Dobrze, jest kret. Co dalej?
– Tym proszę sobie głowy nie zawracać, dojdziemy prawdy i dołożymy starań, aby smoki były bezpieczne.
– To dlaczego Pan mi to mówi. Czegoś nie rozumiem, czy jestem podejrzany?
Matei oparł dłonie o stół i spojrzał na ścianę, po jego zachowaniu można było wnioskować, że bije się z myślami. Zaraz potem podszedł bliżej i wyszeptał mu do ucha zdanie, które na długo zapisze się w jego pamięci.
”Pilnuj Foutley, Weasley. Zdaje się, że może mieć z tą sprawą wiele wspólnego”
Po kolejnym wyczerpującym dniu opieki nad dwoma bardzo ruchliwymi, młodymi smokami Charlie opadł z sił. Kochał to co robił, jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, ile energii trzeba poświęcić na pilnowanie ich. Młode poczuły się ostatnio bardzo pewnie w obozie. Latały z kąta w kąt w poszukiwaniu nieznanego wywołując tym samym ból głowy u swoich starszych współgatunkowców, częściej zamkniętych w swoich klatkach i czekających na wymarzoną wolność, oraz swojego opiekuna.
Charlie opadł bezwładnie na łóżko, nie zdołał zdjąć nawet butów, a gdy jego policzek styknął się z miękką, świeżo upraną pościelą od razu rozpłynął się w objęcia Morfeusza, mając w głowie twarz Annabel. Bożek snu zrozumiał jego słabość, dlatego też posłał mu jeden z najpiękniejszych snów, jaki Weasley mógł mieć: Unosił się wysoko nad horyzontem, latał pomiędzy chmurami. Omijał zwinnie góry, stojące na jego drodze i leciał dokładnie tam, gdzie pragnął. Podziwiał widoki, a jego twarz zdawała się być delikatnie muskana przez promienie zanikającego już słońca. Spoglądał co rusz na swoje ręce, które zdawały mu się być skrzydłami. Machał nimi z całych sił, unosząc się wyżej i wyżej. Gdzieś tam w oddali usłyszał wrzaski szczęśliwych stworzeń, które cenił nad życie. Przyśpieszył, a w mgnieniu oka znalazł się pomiędzy nimi.
Coś trzasło. Mimo swojego wyczerpania, nawet w trakcie snu Charlie potrafił być czujny, przed to często nie wysypiał się tak dobrze jak inni. Zbudził się na chwilę, rozejrzał się w około, a jego wzrok zatrzymał się na jedynym źródle światła, jaki znajdował się w pokoju – świecy, wpół zużytej świecy, której ogień tańczył słabo w rytm nieznanej mu muzyki. Ziewnął i obrócił się na drugi bok, przykrył się kołdrą, aż po brodę, gdy po raz kolejny coś trzasło.
Zerwał się na równe nogi, złapał w dłoń różdżkę, którą trzymał pod poduszką i wolnym krokiem wyszedł na zewnątrz. Jego namiot znajdował się niedaleko miejsca, gdzie trzymani byli ich podopieczni, dlatego był w stanie zauważyć kilkoro dziwnych postaci, odzianych – jak mu się wydaje w ciemne szaty próbujących zaklęciami rozbić barierę chroniącą młode smoki przed ucieczką.
Nie zdawało mu się, że mogli być to inni opiekuni, dlatego niepostrzeżenie wbiegł za ścianę znajdującą się najbliżej tego zbiegowiska. Pech chciał, że był to namiot ich szefa- Matei’a, którego również zbudziły światła rzucanych zaklęć.
– Co pan tu robi, Panie Weasley? – mruknął, chwytając go za ramię.
Charlie odskoczył do tyłu, myśląc, że został odkryty.
– Ci ludzie chyba chcą dostać się do środka. – odparł cicho, dostrzegając znajomego mu czarodzieja.
– Wiedziałem, że raz przyjdą i do nas.
– Wie szef, kto to jest?
– Handlarze smoków. – splunął nienawistnie. – Kręcą się po całym kraju i wykradają młode smoki z gniazd. Dla zysku, ewnentualnie rogów i łusek.
– Jak oni dostali się do obozu? Przy tylu zaklęciach ochronnych?
– Tego nawet sam Merlin nie wie, Weasley.
– To co robimy? – spytał, mając nadzieję, że jednak nie będą musieli sami ingerować.
– Niedaleko znajduje się miejsce, dzięki któremu można zaalarmować starszych opiekunów-strażników, ale obawiam się, że mogą mnie zauważyć.
Charlie spoglądał niecierpliwie na ludzi, próbujących porwać młode smoki. Bariera zaczęła się łamać pod ich zaklęciami. Musieli to być potężni czarodzieje, aby móc tego dokonać, lub musiała ich być spora grupka. Wealey wiedział, że jeśli spróbują się z nimi zmierzyć, przegrają. Przeklinał w tym momencie innych opiekunów, że w sytuacji zagrożenia potrafią spokojnie spać. Ścisnął w dłoniach swoją różdżkę i gorączkowo patrzył dookoła.
W tym samym momencie Matei wskazał na drzewo nieopodal budynku, Charlie skinął głową i pojmując istotę jego planu, wycelował w drzewo różdżką rzucając zaklęcie tnące.
– Diffindo!
Białe światło uderzyło w cel. Drzewo, pozbawione ciągłości upadło trzaskając w ziemię i odwracając tym samym uwagę najeźdźców. Matei wykorzystując ich chwilę nieuwagi podbiegł do wcześniej nie zauważonego przez Charliego kamiennego piedestału i pomachał nad nim dwa razy różdżką.
Po kilku sekundach cały obóz zapełnił się czarodziejami, którzy co rusz pojawiali się wokół budynku z młodymi smokami. Rozwiązała się krótka walka. Przewaga liczebna strażników przytłaczała handlarzy, dlatego tamci wznieśli okrzyk odwrotu.
Charlie przyglądał się tej sytuacji z ekscytacją. Od kiedy pracował w tym obozie nie był śwadomy tego, jaka ochrona czuwa nad bezpieczeństwem tych istot, a co za tym idzie opiekunów także.
Kątem oka zauważył, jak jeden z najeźdźców próbuje uciec w drugą stronę, wtem zaklęcie trafiło w jego plecy. Upadł od razu, a jego ciało oplotły ciasne sznury, pozbawiając go swobodnego ruchu.
Obok stał Matei, który najwyraźniej rzucił na uciekiniera zaklęcie wiążące, a swoim strażnikom kazał podnieść go i zamknąć w klatce.
– Panie Weasley, proszę za mną. – rozkazał chwilę potem.
Chłopak usłuchał polecenia i udał się wraz z szefem do jego namiotu.
– Usiądź. – wskazał krzesło ręką. – Czy możesz przysięgnąć, że to co tutaj zobaczyłeś zostanie między
nami?
– Nie rozumiem, dlaczego to ma być tajemnica? Daję głowę, że wszyscy opiekunowie czuli by się bezpieczniejsi, wiedząc, że ta grupa dba o bezpieczeństwo.
– Głowę sobie zostaw, panie Weasley, przyda ci się jeszcze. – mruknął nie do końca poważnie. – Ci ludzie już wielokrotnie próbowali wedrzeć się na nasze tereny, ale zaklęcia obronne skutecznie gasiły ich zapał.
– Nie wiedziałem… ale co szef ma przez to na myśli?
– Ot to, że ktoś wewnątrz obozu musi z nimi współpracować. Przedarcie się przez naszą barierę to jedno, ale uszkodzenie tej chroniącej smoki to drugie.
Charlie skrzywił się na słowa Matei’a. Był dosyć popularny wśród innych smokologów, dzięki swojej aurze potrafił każdego przyciągnąć do siebie. Znał bardzo dobrze wszystkich współpracowników. Zdecydowana większość uwielbiała smoki i przywiązywała się do nich, dlaczego więc których z nich mógłby chcieć dla nich tak źle?
– Czy bariera nie powinna być mocniejsza?
Matei jak dotąd pogrążony w swoim świecie tym razem spojrzał na Charliego wzrokiem, który od razu przypomniał mu grymas twarzy Snape’a.
– Młodzieńcze…– zaczął szorstko.– Bariera doskonale spełnia swoją rolę, dla ludzi, którzy nie są świadomi jej istnienia. Rozumiesz?
– Tak… chyba tak. – odparł cicho skruszony. – Dobrze, jest kret. Co dalej?
– Tym proszę sobie głowy nie zawracać, dojdziemy prawdy i dołożymy starań, aby smoki były bezpieczne.
– To dlaczego Pan mi to mówi. Czegoś nie rozumiem, czy jestem podejrzany?
Matei oparł dłonie o stół i spojrzał na ścianę, po jego zachowaniu można było wnioskować, że bije się z myślami. Zaraz potem podszedł bliżej i wyszeptał mu do ucha zdanie, które na długo zapisze się w jego pamięci.
”Pilnuj Foutley, Weasley. Zdaje się, że może mieć z tą sprawą wiele wspólnego”
Stała naprzeciw Króla, którego już dawno powinna opuścić. Dłoń miała wystawioną, a twarz zalała się czerwienią. Jej wzrok bazyliszka zdradzał więcej emocji niż zawsze, co tylko utwierdziło go w fakcie, że nie popuści tak łatwo.
– Annabelo, nie powinnaś była tego robić. Przemyśl to raz jeszcze. – gestykulował spokojnie. – Wrogie statki zbierają się na morzu, a Twoja zdolność zmiany może wygrać dla nas wojnę.
– Jak Ty sobie to wyobrażasz, Królu. Mam spalić niewinnych ludzi, bo Twoi zwiadowcy powiedzieli, że sojusz trzech wysp, jest skierowany przeciwko Islay? A gdzie dowody? Jakiekolwiek potwierdzenie na ich słowa?
– Moi zwiadowcy, kuzynko nie są bandą przypadkowej zbieraniny, a w pełni wyszkolonym i zintegrowanymi ludźmi.
– Jak długo zamierzałeś trzymać mnie w garści? I jak mogłeś sądzić, że nikt nie usłyszy Twojej rozmowy z doradcami?
Annabel powoli zaczynała tracić nad sobą panowanie, co w skrajnych sytuacjach kończyło się nie najlepiej, szczególnie dla osoby, która była powodem jej irytacji. Nie dbała o własne bezpieczeństwo. Jako jedyna potrafiła sprzeciwić się Królowi, bez obawy o własne życie, ponieważ wiedziała, że kuzyn potrzebuje jej mocy dla własnych celów i nawet jeśli nie zamierzała pomagać mu w tej imitacji planu, wiedziała, że będzie drążył temat w nadziei, że uda mu się coś wskórać.
– Powiem to ostatni raz, Królu. Chciałabym odzyskać swoją różdżkę, ażeby móc wrócić do Rumunii, gdzie moje miejsce. – podniosła dłoń wyżej.
Victor nader spokojnie stał naprzeciwko kuzynki, szukając na jej twarzy czegoś na kształt skuchy. Po prawdzie zdawał sobie sprawę z tego, że mimo wszytko, gdyby tylko wyczytał z jej twarzy chociażby cień zawahania, wykorzystałby to i z całą pewnością przekonałby ją do tego planu. Ona również zdawała sobie sprawę z własnej słabości względem kuzyna, dlatego musiała pozostać niewzruszona do momentu, póki nie osiągnie względnej przewagi emocjonalnej nad nim.
– Nie zamierzam cię tutaj zatrzymywać kuzynko. – odparł w końcu i ucałował jej opuszki palców. – Proszę tylko, miej na względzie dobro wyspy i trwałość rodu. Jeśli potrzebujesz wrócić do Rumunii, nie powstrzymam cię, ale gdy już tam będziesz. Pomyśl, że gdy „Sojusz Trzech Wysp” wpuści swoje wojska na Islay, wszystko co znasz zrówna się z ziemią, a ich wojska zmiażdżą nasze siły.
Zaraz po tych słowach odszedł od niej na kilka kroków pstryknął palcami. Nie minęło kilka sekund, a obok niej, jak spod ziemi wyrósł jeden z jego sług, trzymając w dłoniach tackę, na której znajdowała się jej różdżka, a którą niemal od razu złapała w dłonie.
– Nie miej mi tego za złe, Królu. – uspokoiła się trochę. – Dla Islay jestem w stanie zrobić naprawdę wiele, ale gdybym zrobiła to, o co mnie prosisz i straciłabym kontrolę nad sobą, mogłabym nieświadomie zmieść z powierzchni ziemi nie tylko wrogie wojska, ale także całą wyspę.
Jej głos brzmiał smutno, co od razu wzbudziło w Królu mieszane emocje. Z jednej strony kochał swoją kuzynkę, a z drugiej nie był pewien przyszłości swojej, oraz całej wyspy. Miał do dyspozycji jedynie zwitki rozmów, przytoczonych mu przez zwiadowców, jednak świadczyły one jednoznacznie o ich późniejszym ataku na Islay. Wobec tego pozostało mu tylko oczekiwać na atak i planować dalsze posunięcia, a nóż w przyszłości Annabel sama zrozumie, że wojnę zawsze trzeba okupić niewinną krwią i wróci bezpiecznie do domu doprowadzić ten bezsensowny konflikt do samego końca.
– Annabelo, nie powinnaś była tego robić. Przemyśl to raz jeszcze. – gestykulował spokojnie. – Wrogie statki zbierają się na morzu, a Twoja zdolność zmiany może wygrać dla nas wojnę.
– Jak Ty sobie to wyobrażasz, Królu. Mam spalić niewinnych ludzi, bo Twoi zwiadowcy powiedzieli, że sojusz trzech wysp, jest skierowany przeciwko Islay? A gdzie dowody? Jakiekolwiek potwierdzenie na ich słowa?
– Moi zwiadowcy, kuzynko nie są bandą przypadkowej zbieraniny, a w pełni wyszkolonym i zintegrowanymi ludźmi.
– Jak długo zamierzałeś trzymać mnie w garści? I jak mogłeś sądzić, że nikt nie usłyszy Twojej rozmowy z doradcami?
Annabel powoli zaczynała tracić nad sobą panowanie, co w skrajnych sytuacjach kończyło się nie najlepiej, szczególnie dla osoby, która była powodem jej irytacji. Nie dbała o własne bezpieczeństwo. Jako jedyna potrafiła sprzeciwić się Królowi, bez obawy o własne życie, ponieważ wiedziała, że kuzyn potrzebuje jej mocy dla własnych celów i nawet jeśli nie zamierzała pomagać mu w tej imitacji planu, wiedziała, że będzie drążył temat w nadziei, że uda mu się coś wskórać.
– Powiem to ostatni raz, Królu. Chciałabym odzyskać swoją różdżkę, ażeby móc wrócić do Rumunii, gdzie moje miejsce. – podniosła dłoń wyżej.
Victor nader spokojnie stał naprzeciwko kuzynki, szukając na jej twarzy czegoś na kształt skuchy. Po prawdzie zdawał sobie sprawę z tego, że mimo wszytko, gdyby tylko wyczytał z jej twarzy chociażby cień zawahania, wykorzystałby to i z całą pewnością przekonałby ją do tego planu. Ona również zdawała sobie sprawę z własnej słabości względem kuzyna, dlatego musiała pozostać niewzruszona do momentu, póki nie osiągnie względnej przewagi emocjonalnej nad nim.
– Nie zamierzam cię tutaj zatrzymywać kuzynko. – odparł w końcu i ucałował jej opuszki palców. – Proszę tylko, miej na względzie dobro wyspy i trwałość rodu. Jeśli potrzebujesz wrócić do Rumunii, nie powstrzymam cię, ale gdy już tam będziesz. Pomyśl, że gdy „Sojusz Trzech Wysp” wpuści swoje wojska na Islay, wszystko co znasz zrówna się z ziemią, a ich wojska zmiażdżą nasze siły.
Zaraz po tych słowach odszedł od niej na kilka kroków pstryknął palcami. Nie minęło kilka sekund, a obok niej, jak spod ziemi wyrósł jeden z jego sług, trzymając w dłoniach tackę, na której znajdowała się jej różdżka, a którą niemal od razu złapała w dłonie.
– Nie miej mi tego za złe, Królu. – uspokoiła się trochę. – Dla Islay jestem w stanie zrobić naprawdę wiele, ale gdybym zrobiła to, o co mnie prosisz i straciłabym kontrolę nad sobą, mogłabym nieświadomie zmieść z powierzchni ziemi nie tylko wrogie wojska, ale także całą wyspę.
Jej głos brzmiał smutno, co od razu wzbudziło w Królu mieszane emocje. Z jednej strony kochał swoją kuzynkę, a z drugiej nie był pewien przyszłości swojej, oraz całej wyspy. Miał do dyspozycji jedynie zwitki rozmów, przytoczonych mu przez zwiadowców, jednak świadczyły one jednoznacznie o ich późniejszym ataku na Islay. Wobec tego pozostało mu tylko oczekiwać na atak i planować dalsze posunięcia, a nóż w przyszłości Annabel sama zrozumie, że wojnę zawsze trzeba okupić niewinną krwią i wróci bezpiecznie do domu doprowadzić ten bezsensowny konflikt do samego końca.