czwartek, 11 kwietnia 2024

II.VII

"Bo czasami trzeba przestać myśleć tylko o własnym bezpieczeństwie!
Czasami trzeba pomyśleć o większym dobru!"



Dni upływały powoli, jak leniwa rzeka w promieniach słońca. Charlie z determinacją godną mnicha pochłaniał treści z wiekowych ksiąg, przeglądając pożółkłe strony w poszukiwaniu sposobu na ukoić bestię ogarniętą szaleństwem. Potrzebna mu była wiedza ukryta w zakurzonych woluminach, spisana starożytnym językiem, coś na kształt szyfru czekającego na odkrycie. Noce spędzał przy lampie oliwnej, zanurzając się w studiowaniu zachowań bestii pogrążonych w obłędzie, a w ciągu dnia to właśnie Annabel była dla niego niezastąpionym źródłem wiedzy i zrozumienia. Opowiadała mu o zwyczajach Zephyr, o subtelnych sygnałach zwiastujących gniew lub spokój. Uczyła go rozpoznawać nastrój bestii po mruczeniu, ruchu ogona, drganiu łusek. Im więcej się uczył, tym bardziej podziwiał jej odwagę i intuicję. W wolnych chwilach obserwował Zephyr z nieustającą ciekawością. Smok zaś był jak uwięzione zwierzę, kręcąc się bezustannie w klatce, rzucając się z furią na pręty. Narastający niepokój Charliego mieszał się z podziwem dla determinacji Annabel, która codziennie, niczym zaklinacz tańczący z kobrą, wchodziła do klatki i próbowała nawiązać kontakt z rozszalałą bestią. Z każdym dniem więź między nimi stawała się coraz silniejsza.

Nie była to łatwa relacja. Bywały momenty frustracji, gdy ryki rozdzierały ciszę rezerwatu. Annabel znosiła to cierpliwie, wiedząc, że ból i strach są źródłem jej gniewu. Nigdy nie odpowiadała magią czy agresją, zawsze pozostając spokojną i opanowaną. Równocześnie za jej pozwoleniem, Charlie regularnie odwiedzał Zephyr w ciągu dnia. Rozmawiał z nią, opowiadał o swoich obserwacjach, dzielił się przemyśleniami, a Zephyr zaczęła reagować na jego obecność. Podchodziła do kraty, gdy tylko go widziała, a jej łuski mieniły się delikatnie w świetle słonecznym. Czasami pozwalała mu nawet dotknąć swego potężnego ciała. To były subtelne gesty, ale dla Charliego oznaczały ogromny postęp. Wieczorami, gdy słońce kładło się za horyzontem, a mrok okrywał rezerwat swym welonem, Charlie pojawiał się ze skromnym wyposażeniem - kocem, lampą oliwną i książką. Zasiadał na kamieniu naprzeciwko potężnej konstrukcji z żelaza i wpatrywał się w bursztynowe oczy smoka. Milczał, pozwalając ciszy nocy otulić ich oboje. Czasami czytał na głos, splatając opowieści o dalekich krainach, odważnych rycerzach i mądrych czarodziejach. Jego głos, łagodny i ciepły, wypełniał mrok jak kojąca melodia. Innym razem po prostu siedział w milczeniu, obserwując Zephyr. Przenikał każdy ruch jej potężnego ciała, każdy błysk łusek w blasku księżyca, aż pewnego dnia, gdy Charlie czytał fragment jednej z pierwszych ksiąg Ignatusa Pyrrhusa, Zephyr podniosła głowę i utkwiła w nim swe bursztynowe oczy. W jej spojrzeniu nie było już furii, lecz smutek i cień nadziei. Od tego momentu młodszy smokolog ponownie zaczął dostrzegać w Zephyr nie tylko bestię, ale również czującą istotę. Pragnął zbliżyć się do niej, złamać bariery strachu i nieufności, nawet w sytuacji bezpośredniego zagrożenia.

Pewnego wieczoru, gdy Charlie siedział przed jej klatką, nagle ciszę nocną rozdarł potężny grzmot. Niebo rozświetliła jaskrawa błyskawica, rozdzierając mrok na pół i rzucając złowieszcze cienie na ziemię. W kilka chwil zerwał się wiatr, szarpiąc drzewami i rzucając deszczem na ziemię, niczym ostre strzały. W klatce Zephyr zerwała się na równe nogi, rycząc z przerażenia. Błyskawice rozświetlały jej przerażone oczy, jak małe, rozżarzone słońca, a łuski mieniły się złowrogo w ciemności, przypominając fale na wzburzonym morzu. Charlie zerwał się z kamienia, krzycząc do Annabel, że zbliża się burza. Nim jednak skończył zdanie, Zephyr rzuciła się na klatkę, miażdżąc pręty niczym patyczki. Potężne szczęki ujadały z furią, a ostre pazury raniły metal z głośnym zgrzytem. Charlie rzucił się w bok, unikając spadającego metalu. Potężny ogon smoka uderzył w ziemię tuż obok niego, trzęsąc ziemią i raniąc go odłamkiem żelaza. Charlie zagiął się z bólu, czując, jak gorąca krew spływa mu po nodze, przywodząc na myśl strumień z rozbitego dzbana. Annabel, czuwając kilka metrów dalej, błyskawicznie rzuciła zaklęcia ochronne. Magiczny krąg światła otoczył Charliego, tworząc kokon bezpieczeństwa, który chronił go przed szalejącą bestią. Zephyr ryczała z furii, rzucając się na barierę ze wszystkich sił. Jej potężne ciało uderzało o magiczną osłonę, a łuski iskrzyły od uderzeń. Czarownica, czując, że jej tarcza niedługo się złamie, krzyknęła do chłopaka, by uciekał, ale on nie ruszył się z miejsca. Wiedział, że teraz, bardziej niż kiedykolwiek, Zephyr potrzebuje jego pomocy. Chciał sięgnąć po swoją różdżkę, by odwrócić uwagę smoka, ale przypomniały mu się słowa partnerki, że taka magia może prowokować intensywniejsze ataki. W mgnieniu oka Charlie znalazł się w śmiertelnej pułapce. Z jednej strony szalała rozjuszona Zephyr, z drugiej - Annabel, walcząca o utrzymanie nad nim magicznej bariery. Czując ostry ból rany na nodze i gorącą krew spływającą po kostce, Charlie wiedział, że czas ucieka. Podjął więc decyzję - taktycznie poturlał się w bok, zostawiając na kamiennej posadzce jasnoczerwony ślad krwi, a gdy uciekł na odpowiednią odległość, zerwał się z ziemi, ignorując pulsujący ból, i rzucił się w stronę klatki. Gdy już dobiegł złapał za wystający pręt, szorstki od rdzy, i wbijając go w ziemię tuż obok pędzącego ogona smoka, metal zgrzytnął o kamień, a Zephyr ryknęła z zaskoczenia. Ten moment dał Annabel czas na użycie zaklęcia Conjunctivitis, oślepiając na chwilę Zephyr, która szczęśliwie zaczęła miotać się w klatce, próbując odzyskać wzrok. Charlie, wykorzystując chwilę wytchnienia, wyciągnął z kieszeni fiolkę z eliksirem uspokajającym, który przygotował wcześniej. Szybko wylał go na ziemię przed klatką. Silny, ziołowy zapach natychmiast wypełnił powietrze. Zephyr, zdezorientowana i oszołomiona, wciągnęła go nosem. Jej ruchy stały się wolniejsze, a ryk przygasł. Annabel, widząc, że bestia słabnie, podeszła bliżej smoczycy i użyła na niej eliksiru przywracającego wzrok. W tym samym momencie, za cichym przyzwoleniem partnerki, Charlie również ostrożnie przybliżył się do klatki, wyciągając dłoń w stronę smoka. Mrużąc oczy, szeptał uspokajające słowa, których nauczył się od Annabel. Początkowo Zephyr reagowała z lękiem, warcząc i szczerząc zęby, lecz z każdym słowem smokologa, z każdym powiewem uspokajającego eliksiru, jej furia stopniowo ustępowała. W końcu, po długich minutach walki, jej łuski przestały drżeć, a ogromne oczy wypełniły się łagodnym smutkiem. Charlie, widząc, że Zephyr jest spokojna, powoli otworzył klatkę. Bestia nie rzuciła się na niego. Zamiast tego, opadła na potężne łapy, patrząc na niego błagalnie. Współczując, podszedł do niej i delikatnie pogłaskał jej łuski, wtedy też dostrzegł nową, rozległą ranę na jej ogonie. Pomyślał, że musiała się zranić podczas ataku. Wyciągnął więc zza paska swoją różdżkę i, racząc smoczycę delikatnym dotykiem, użył na jej ogonie zaklęcia leczącego.

Kilka minut później burza ucichła. Wiatr powoli milknął, a szalejący deszcz ustąpił miejsca cichemu szumowi liści. Wokół zapanowała cisza, przerywana jedynie odgłosami głębokich oddechów smokologów. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w rezerwacie zapanował spokój. Annabel, odetchnęła z ulgą, czując zmęczenie i ulgę, że sytuacja ostatecznie się uspokoiła. 

– Wzorowa współpraca, partnerze – odparła Annabel, gdy oddech nieco jej się uspokoił. Głos płynął jakby pełen ulgi, ale w jej oczach można było wyczytać zmęczenie.

– To było przerażające. Jak wcześniej robiłaś to zupełnie sama? – Charlie westchnął z ulgą, ale adrenalina nadal buchała w jego żyłach, zmuszając go do nerwowego oblizywania ust.

– Nie byłam zupełnie sama. Moja smocza połowa była wtedy ze mną – Annabel spojrzała na Zephyr, która leżała teraz spokojnie w swojej klatce, obserwując ich z uniesioną głową. – Chociaż muszę przyznać, że to pierwszy raz, kiedy nie musiałam sięgnąć po jej wsparcie.

Po burzy, Charlie i Annabel potrzebowali chwili spokoju i regeneracji. Usiedli razem na kamieniu w pobliżu klatki smoka, oddychając głęboko. Zephyr, choć wyczerpana, nadal wydawała się spokojniejsza niż kiedykolwiek. W tym samym czasie chłopak zlustrował ranę na swojej nodze, którą zadał mu odłamek metalu podczas szarży Zephyr. Była głęboka i krwawiła, ale nie wyglądała na zbyt poważną. Annabel natychmiast dobyła swojej różdżki, a jej twarz złagodniała.

– Teraz możemy się zająć twoją nogą. – powiedziała spokojnie, skupiając się na zaklęciu.

Charlie odchylił się lekko, pozwalając Anniebel zbliżyć się do jego rany. Czuł delikatne mrowienie, gdy magia zaczęła pracować nad jego skórą. Zacisnął zęby, starając się skoncentrować na uldze, rozchodzącej się po jego nodze. Po chwili Annabel schowała swoją różdżkę, a Charlie spojrzał na ranę. Widział, jak skóra zaczynała się zasklepiać, a krew zatrzymywała swoje płynięcie.

– Dziękuję, Annabel – wyszeptał z ulgą. – To było naprawdę niebezpieczne.

Annabel skinęła lekko głową, a jej spojrzenie przeleciało na jej podopieczną, która leżała teraz spokojnie w swojej klatce, uważnie obserwując ich zachowania.

– Zephyr jest bardzo wdzięczna za twoją pomoc – odparła, patrząc na Charliego. – To, że uleczyłeś jej ogon, było dla niej ważne.

– Powiedziała ci to? – spytał Charlie, chociaż było to bardziej pytanie retoryczne.

– Nie musiała – pokręciła głową. – Popisałeś się odwagą, na którą mało kogo byłoby stać. Ona to czuje, a wbrew wszystkiemu smoki mają niezwykłą zdolność do współodczuwania emocji.

Charlie uśmiechnął się delikatnie, czując się trochę zaskoczony pochwałą, mimo iż złamał cichą umowę pomiędzy nimi i nie posłuchał swojej partnerki w sytuacji, gdy powinien to zrobić. Jednak nie był to dobry czas na chełpienie się jej słowami. Zephyr przeszła swoje małe piekło, a póki mieli czas, gdy pozostawała pod wpływem eliksiru uspokajającego, musieli sprawdzić, czy nie zraniła się przypadkowo w innym miejscu.

– Powinniśmy ją dokładnie obejrzeć – powiedział do Annabel, wstając z kamienia. – Nie wiem, jak się zachowa, gdy eliksir przestanie działać.

Annabel również wstała i podeszła bliżej klatki. Spojrzała na Zephyra, która podniosła łeb i warknęła cicho, jakby chcąc powiedzieć, że nie zamierzać sprawiać kłopotów.

– Spokojnie, Zephyr – powiedziała Annabel, jej głos był teraz łagodny i kojący. – Chcemy ci tylko pomóc. Sprawdzimy, czy nie odniosłaś innych obrażeń podczas burzy.


Noc splótła zasłonę ciemności nad wyspą Skye, a mgły unosiły się jak cienie drapieżnych bestii wzdłuż brzegów. W mroku widniały kontury masztów statku Sliloha, przygotowanego do kolejnej nieznanej podróży. Gwiazdy, jak lodowate oczy, spoglądały z nieba na tę ponurą scenę.

Burgess zaciągnął dym z fajki, która tliła się w jego dłoni. Dym powoli snuł się w powietrzu, mieszał się z mgłą otaczającą wyspę. Patrzył na brata, który krzątał się po pokładzie. Sliloh był ubrany w grubą, wełnianą szatę, chroniącą go przed nocnym chłodem. Na jego głowie spoczywała skórzana czapeczka, a na nogach miał ciężkie, skórzane buty.

– Dokąd zmierzasz tej nocy, Slilohu? – zapytał Burgess, nie odrywając wzroku od wirujących w mroku kłębów mgły.

Sliloh zatrzymał się, rzucając na brata krótkie spojrzenie. W jego oczach mignęła irytacja. Od tygodni czuł na sobie wzrok Burgessa, jego dociekliwość i nieufność.

– Tam, gdzie noc mnie zaprowadzi – odpowiedział wymijająco, rzucając na pokład worek z prowiantem.

Burgess zmarszczył brwi. Ta lakoniczna odpowiedź drażniła jego już napięte nerwy. Od tygodni obserwował nocne ucieczki brata, czując narastający niepokój.

– Nie możesz ciągle ukrywać się w tajemnicy, Slilohu – powiedział Burgess, tonując głos. – Jesteśmy braćmi. Powinieneś mi zaufać.

– Mam swoje powody, by podróżować nocą. I nie, nie są to twoje sprawy. Może nie mam magii, ale mam siłę i zdrowy rozsądek. Wiem, kiedy moje żagle powinny się unosić.

Burgess, zirytowany lekceważącym podejściem Sliloha, wziął głęboki wdech z fajki. W jego oczach pojawiła się złośliwość. Następnie skierował swoją różdżkę na żagle brata, intonując magiczne zaklęcie. W mgnieniu oka jeden z żagli stanął w płomieniach. Ogniste języki buchały w niebo, rozświetlając mroczną noc jak krwawa zorza. Na twarzy Sliloha malował się strach i gniew.

– Stracony jesteś, bracie!? – krzyknął, rzucając się w stronę płonącego żagla. W jego głosie było słychać panikę i desperację.

– To tylko skromna lekcja pokory od starszego brata – uśmiechnął się krzywo Burgess, twarz otrzymała wyraz zimnej obojętności. – Być może teraz zrozumiesz, że magia, której tak zazdrościsz, nie czyni człowieka lepszym.

Sliloh zignorował jego słowa, skupiając się na gaszeniu ognia. Wraz z pomocą załogi, z narażeniem życia, udało mu się opanować żywioł, ale żagiel został zniszczony. Statek dryfował teraz bez steru na łasce fal, niczym ranny ptak na wietrze. Noc stała się jeszcze bardziej ponura, a gwiazdy zgasły, jakby w proteście przeciwko lekkomyślności Burgessa. W mroku słychać było jedynie szum fal i trzask palącego się drewna.

– Zasłużyłeś sobie na to! – krzyknął Sliloh, gdy ogień został ugaszony. – Właśnie sprawiłeś, że o mało nie straciliśmy jednego z najlepiej wyposażonych statków. Jesteś egoistą i tyranem, niegodnym miana brata.

– Możesz tak uważać, Slilohu – rzekł Burgess obojętnie, a jego twarz stwardniała. – Ale gdyby nie moja magia, statek ten zostałby strawiony przez ogień, a ty i twoja załoga moglibyście utonąć w morzu. Pamiętaj o tym, gdy będziesz mnie obelżał.

– Tak myślisz? – prychnął Sliloh, zaciskając pięści ze złości. – Gdybyś chciał mnie powstrzymać, powinieneś pozwolić mu spłonąć. Jutro wywiesimy nowy żagiel. A twoja magia, bracie… twoja magia pokazuje tylko, jak zawsze mnie traktowałeś – jak dziecko, które trzeba trzymać na krótkim łańcuchu.

Milczenie zapanowało między braćmi, ciężkie i gęste jak mgła otaczająca wyspę. W powietrzu wisiała nie tylko woń spalenizny, ale również uraza i gniew.

– Dokąd, na litość boską, zmierzasz tymi nocami? – Burgess w końcu przerwał ciszę, jego głos był lodowaty. – Nie wierzę, że to tylko twoja kapryśność.

– Są rzeczy, których nie warto wyjaśniać – odparł Sliloh, jego głos był cichy, ale stanowczy. – Są miejsca, które lepiej zostawić w spokoju.

– Tchórzostwo – warknął Burgess, ale Sliloh był szybki. Chwycił za miecz, który miał u boku. Ostrze błysnęło w bladym świetle księżyca, gdy lód spotkał się z szyją Burgessa. Mężczyzna zbladł, a jego dłoń zdrętwiała na rękojeści fajki. Oczy Sliloha, jak dwa czarne węgle, spoglądały na niego z zimną determinacją.

– Nie odważysz się tego zrobić – wyszeptał Burgess, choć w jego głosie było wyczuwalne załamanie. Magia dawała mu przewagę, ale w oczach Sliloha widział determinację, która go zaintrygowała. Ostrze miecza nadal tkwiło na jego szyi, a napięcie w powietrzu było jak naprężona cięciwa łuku. Na pokładzie widać było sylwetki marynarzy, którzy z przerażeniem obserwowali tę scenę. Noc stała się świadkiem braterskiej kłótni, która groziła tragedią.

– Nie jestem tchórzem, bracie – powiedział Sliloh, a jego ręka nie drgnęła. – Możesz rzucać na mnie swoje czary, ale to nic nie zmieni. Robię to, co powinienem zrobić od dawna.

– Wiesz, że to szaleństwo, Slilohu – mruknął Burgess, próbując zachować spokój pomimo napięcia. – To nie prowadzi do niczego dobrego.

Sliloh nie odpowiedział, patrzył tylko na brata z tą samą zimną determinacją. W jego wnętrzu toczyła się walka między lojalnością a koniecznością. Ostatecznie jednak, ostrze miecza opuściło gardło Burgessa, a Sliloh cofnął się o krok, utrzymując wzrok na nim.

– Idź – szepnął, głos pełen gniewu i smutku. – Opuść mój statek nim zmienię zdanie.

Burgess, zachowując ostrożność, odsunął się od niego. Jego dłoń drżała, ale w oczach wciąż iskrzyła się determinacja. Westchnął jeszcze raz, spojrzał na Sliloha, a potem skierował się w kierunku rufy statku, zostawiając brata samego na pokładzie, na którym ukrywała się także Agatha, skrywająca swoją prawdziwą twarz i niepewna swego losu w tym konflikcie.

Cienie tańczyły na pokładzie w rytm trzaskających płomieni, które wciąż dogasały na maszcie. Nocny wiatr hulał wokół nich, przynosząc ze sobą słony zapach morza i przenikliwy chłód. Czarownica, ukryta za stertą lin w tylnej części statku, wstrzymywała oddech, śledząc scenę. Jej serce biło jak uwięziony ptak w klatce. Nigdy wcześniej nie widziała dwóch braci w takim stanie – wściekłych, grożących sobie nawzajem bronią. Kiedy Burgess odwrócił się, by odejść, jej wzrok spotkał się na chwilę z jego lodowatym spojrzeniem. Oniemiała z szoku i obawy przed odkryciem, ale udało jej się pozostać niezauważoną. Mężczyzna zniknął na środku molo, prowadzącym na ląd, a Sliloh pozostał na miejscu przez dłuższy czas. Wydawał się zmagać z wewnętrznymi demonami. W końcu podszedł do burty i złapał za swój miecz.

– Bracie – mruknął do siebie, w jego głosie brzmiała mieszanka gniewu, żalu i rezygnacji. – Nie rozumiesz, że chodzi o coś więcej niż twoja magia. – Zaraz potem zniknął w kajucie.



W komnacie tronowej, gdzie płomienie świec drgały niczym dusze w mękach czyśćca, stopniowo gasły w szklanych kloszach, rzucając posępne cienie na króla Victora. Surowy i majestatyczny władca, niczym posąg wyrzeźbiony z najtwardszego marmuru, zasiadał nieporuszony na tronie, gniew burzący jego serce niczym fale uderzające o nieosiągalne brzegi. Ciężar korony i obowiązków władcy spoczywał na nim k
jak niewidzialny łańcuch, przykuwając go do tego miejsca z nieubłaganą mocą.

Nagle ciszę przerwał zgrzyt otwieranych drewnianych drzwi. Z cienia wyłoniła się postać odziana w czarny płaszcz - Thomas, sekretarz króla, wierny sługa latami oddania.

– Wasza Królewska Wysokość.– odezwał się Thomas głosem chropawym niczym stare drewno skrzypiące w wietrze – Muszę donieść o sprawie, która może wstrząsnąć fundamentami naszego królestwa.

– Mów, Thomasie. Przygotuj się na moje pytania. To, co przynosisz, brzmi groźnie. – Król spojrzał na niego z niepokojem. 

– Tak, Wasza Królewska Wysokość.– Thomas przetarł dłonią pot spływający mu po czole. – Nocami, pod osłoną ciemności, nasz zwiadowca dostrzegł podejrzaną postać w okolicach zamku Flockahrtów. Wydaje się, że pochodzi ona z naszego dworu.

– Kim jest ta postać? Mów szybko, Thomasie! – Król wypuścił ciężki westchnienie, zaciśnięte pięści drżały na oparciach tronu.

– Wasza Królewska Wysokość, imię Lady Agathy pojawiło się w naszych raportach. Wierna służąca księżniczki Annabel, kuzynki Waszej Królewskiej Wysokości, została rozpoznana przez naszego zwiadowcę.

– Lady Agatha? To niemożliwe! Nie może być prawdą, że osoba, która służyła naszej rodzinie z taką oddaniem, mogłaby dopuścić się takiej zdrady. 

 – Wiadomość była dla mnie równie szokująca, Wasza Królewska Wysokość. – Thomas spojrzał na swojego władcę z wyrazem współczucia. – Jednak dla bezpieczeństwa wyspy musimy to zbadać, zanim będzie za późno.

– Dobrze, Thomasie. Nakażę zwiadowcom przeprowadzenie gruntownego dochodzenia. Musimy poznać całą prawdę, zanim podejmiemy jakiekolwiek dalsze kroki. Ale żadne informacje nie wychodzą poza te ściany. Rozumiesz?

– Tak, Wasza Królewska Wysokość. – odpowiedział Thomas z powagą.

– Niech nasz los będzie w rękach Opatrzności. Muszę pogodzić się z tą wiadomością i zatroszczyć się o losy naszego królestwa. 

Thomas skinął głową i cicho opuścił komnatę, pozostawiając króla samego z jego myślami i niepokojami. Victor, osamotniony w swoim smutku i gniewie, pozostał na tronie, patrząc w pustkę, jak płomienie świec drżą i gasną, niczym symbolizując niepewność i zagrożenie, które ogarnęło jego królestwo. Wiedział tym samym, że musi zachować rozwagę. Oskarżenia bez solidnych dowodów mogłyby prowadzić do niesprawiedliwości i chaosu. Niemniej jednak płomień podejrzeń już zaczynał trawić jego wnętrze. Trudno było mu uwierzyć, że Lady Agatha, która służyła jego rodzinie przez pokolenia, mogłaby dopuścić się takiego zdradzieckiego czynu w tych krytycznych dla królestwa czasach. Oczy króla Victora pozostały utkwione w płomieniach świec, które teraz, już prawie wygasłe, tańczyły niczym duchy w tanecznym kręgu. Jego umysł spowijał mrok nie tylko nocy, lecz także wewnętrznej rozterki. Przypomniał sobie czasy, gdy Lady Agatha, zawsze lojalna i oddana, służyła jego rodzinie z bezwarunkową gorliwością. Była jak skarbiec wierności, który teraz, według słów Thomasa, miał być zarażony zdradą. Czy podejrzenia są rzeczywiście uzasadnione, czy też tylko wynikają z chwilowego chaosu, jaki ogarnął królestwo? A może istnieje inna, bardziej racjonalna wyjaśnienie? Nie mógł sobie pozwolić na błędne oskarżenie kogoś, kto służył jego rodzinie przez tyle lat. W głębi duszy tliła się nadzieja, że to wszystko to tylko nieporozumienie, a Lady Agatha okaże się niewinna. Jednakże gniew i rozgoryczenie towarzyszyły temu uczuciu, ponieważ samo istnienie podejrzeń było ciosem dla królewskiej dumy. Zamyślony, wstał z tronu. Jego ciężkie buty odbijały się od zimnego kamienia komnaty, wydając dźwięki niczym ponury werbel. Król zdecydowanym krokiem opuścił tronową salę. Musiał sięgnąć do prawdy, zanim podejmie jakiekolwiek dalsze kroki. Zwiadowcy zostaną wysłani nocą, by dyskretnie obserwować Lady Agathę i otoczenie zamku Flockhartów. Każdy szczegół, każda nocna wędrówka, miała zostać dokładnie prześwietlona.