poniedziałek, 15 kwietnia 2019

V


Miała rację. Sto­jąc naprze­ciw niego nie potra­fiła wydu­sić z sie­bie słowa. On rów­nież zamarł, jed­nak nie z tego powodu co ona. Po pro­stu nie potra­fił uwie­rzyć jak bar­dzo wyro­sła. Stała się piękną kobietą o iście kró­lew­skim wyglą­dzie, wyglą­dała tak samo jak jej matka która prze­cież sta­no­wiła wzór szla­chec­kiego pocho­dze­nia.
Od wie­ków wyspą Islay rzą­dziły osoby o brą­zowych wło­sach i dużych oczach podob­nego koloru, nawet rysy twa­rzy miała iden­tyczne. On, oraz jego sio­stra róż­nili się od tych ide­ałów – Król posia­dał włosy tego samego koloru co Annabel, ale jego oczy były nie­bie­skie po matce. Tak samo jak oczy Chri­stine, która posia­dała jeszcze blond włosy swej rodzi­celki.
Foutley rów­nież zauwa­żyła pewne zmiany w jego wyglą­dzie, włosy miał ciem­niej­sze, ponadto jego budowa do złu­dze­nia przy­po­mi­nała Anna­bel wuja – świę­tej pamięci poprzed­niego Króla Islay. Nie posia­dał on jed­nak Jego długiego zaro­stu, ze względu na swój młody wiek, a który od poko­leń sta­nowił siłę, oraz męskość poprzed­nich wład­ców. Pod­szedł do niej i delikatnie ucałował jej dło­nie. Czu­łość jaką można było zauwa­żyć świad­czyła o tym jak bar­dzo oboje stę­sk­nili się za sobą przez te wszyst­kie lata. Z per­spek­tywy osoby patrzą­cej na całą zaist­niałą sytu­ację można było stwier­dzić, iż ta dwójka to para kochan­ków, któ­rzy spo­ty­kają się po kilku latach roz­łąki nie zmie­niaw­szy uczuć do sie­bie. Było jed­nak ina­czej, ta rela­cja – z resztą jak każda inna w któ­rej jedną ze stron sta­no­wiła Anna­bel była spe­cy­ficzna.
– Królu. – mruk­nęła dziew­czyna i uklą­kła niczym praw­dziwa dama. – Dobrze móc znów cię ujrzeć.
– Uro­dziwa z cie­bie nie­wia­sta, kuzynko.
Nastą­piła chwila ciszy, po czym uśmiechnęli się do siebie i usci­skali się na powi­ta­nie. Całe napię­cie minęło, a Anna­bel na nowo poczuła się jak nie­spełna dzie­się­cio­let­nia dziew­czynka darząca szcze­gól­nym uczu­ciem swo­jego krew­niaka.
– Jak się odnaj­du­jesz w roli Króla? – spytała troskliwie.
– Skła­mał­bym mówiąc, że nie sta­nowi to dla mnie żad­nego pro­blemu. Tym bar­dziej w świe­tle ostat­nich wyda­rzeń.
– Pra­gnę wyra­zić głę­boki żal w związku ze śmier­cią twojego ojca, Panie. Był wspa­nia­łym przy­wódcą.
– Jed­nym z naj­lep­szych, jed­nak przy­szedł czas, że śmierć zawe­zwała go do sie­bie uprzednio odbierając mu rozum do cna.
– Co przez to rozu­miesz, Królu?
Vic­tor uśmiech­nął się cie­pło do Anna­bel i zaproponował swoje ramię. Dziewczyna zacisnęła dłoń na jego ramieniu. A zaraz potem w ślad za nim wędrowała po korytarzach zamku.
– Ostat­nie jego decy­zje były wielce nieprzemyślane. Pra­gnął pod­pi­sać trak­tat poko­jowy z rodziną Floc­khar­tów, która prze­cież od lat niszczyła błogi spokój na wyspie.
– Jakże to… – prze­rwała mu.
– Sądził, że tym spo­so­bem zdoła ukró­cić dzia­ła­nia wojenne przed swoją śmier­cią. Ofe­ro­wał im wschod­nią część wyspy na wła­sność.
Anna­bel otwo­rzyła aż oczy ze zdzi­wie­nia, dla­czego poprzedni Król mogłby zechcieć oddać wro­gom tak ważną dla Islay część jej tery­to­riów. Prze­cież sta­no­wiły one pod­porę finan­sową całego Pań­stwa ze względu na wysoko roz­wi­nięty han­del dzie­łami sztuki, a może po prostu coś innego kryło się za tym rozejmem?
– Moż­liwe, iż mogło być to tylko pod­stę­pem? – spy­tała docie­kli­wie.
– Nikt tak nie uwa­żał, mój ojciec, od zawsze był  nazbyt skory do zawierania niekorzystnych umów.
– Ale jeśli… ?
– Nie zgi­nąłby w tak bez­sen­sowny spo­sób.
Zamy­śliła się na chwilę. Miała wra­że­nie, że myliła się przez pół życia, sądząc iż powo­dem wybu­chu wojny na Islay było opa­no­wa­nie całej wyspy, nie tylko jej naj­bo­gat­szej czę­ści. Jed­nak coś nie pozwa­lało jej myśleć w taki spo­sób, prze­cież rodzina Floc­khar­tów od zawsze nie prze­bie­rała w środ­kach dążąc do więk­szej wła­dzy. W końcu Jura – naj­bo­gat­sza wyspa w Hebry­dach Wew­nętrz­nych była pod ich wła­da­niem, a znaj­do­wała się tylko kil­ka­na­ście kilo­me­trów na pół­nocy wschód od Islay. Dla­tego wła­śnie nie mie­liby powodu, ażeby rzą­dać jedy­nie jej wschod­niej czę­ści skoro panują już nad o wiele bogat­szą Jurą. Czyż mogło to ozna­czać, że poprzedni król dowie­dział się o czymś, na czym bar­dzo zale­żało Anthony’emu, a czym nie zdą­żył się podzie­lić ze swo­imi namiestnikami?
– Coś cię niepokoi, Annabel?
– Racz wyba­czyć Panie za moją nie­uwagę, ale przez to, czego doświadczyłam od przybycia tutaj, w mojej gło­wie naro­dziło się wiele nowych pytań bez odpo­wie­dzi.
- Co przez to rozumiesz, moja Pani?
- Wyspa bardzo zmieniła się pod moją nieobecność.- odparła łagodnie.
Nie chciała spierać się z Królem, a do tego jej nagły atak na niego mógł doprowadzić, tym bardziej, że widzieli się po raz pierwszy od kilku lat. Czuła od niego ogromną dumę z własnego pochodzenia, której wcześniej nie doświadczała, dlatego też chciała delikatnie dobierać słowa i nie wywierać na kuzynie presji większej niż potrzeba.
- Nie wątpię w to, dziewięć lat to bardzo wiele czasu, a wojna nadal paraliżuje mieszkańców.
- Czyżby nie było widać nigdzie końca?
- Końca wojny? - spytał spokojnie.
- Może odwilż przyniesie Islay dawny blask... Nie sądzisz kuzynie, iż pokój z rodem Flockhartów, podpisany tak, lub inaczej byłby najlepszym rozwiązaniem? - spytała niepewnie.
Annabel naprawdę chciałaby, ażeby to Islay była górą w tej wojnie, ale biorąc pod uwagę obecny stan wyspy i zdrowie poddanych byłaby skłonna do pokoju nawet za taką cenę, ale czy Król mógł myśleć podobnie?
Vic­tor przy­sta­nął w miej­scu i spoj­rzał raz jesz­cze na Anna­bel ignorując słowa dziewczyny. Jej uroda zwa­liła go z nóg. Pogła­dził deli­kat­nie pal­cem jej poli­czek. Poczuła dziwny gorąc na swo­jej skó­rze w tam­tym miej­scu, ale mimo to zacho­wa­nie męż­czy­zny było dla niej nie­po­jęte, wyglądało na to, że mógł pró­bo­wać ją uwieść Nie mogła na to pozwo­lić, dla­tego zro­biła mały krok w tył, aby nieco odda­lić się od niego. Ten, jakby nie zauwa­ża­jąc jej skrę­po­wa­nia pocią­gnął ją za sobą wgłąb zamku. Chciał jak naj­szyb­ciej poka­zać jej jak bar­dzo ich dom roz­rósł się pod jej nie­obe­cość. Z dumą roz­pra­wiał o wal­kach jakie sto­czył z wrogą armią i szcze­gó­łowo przed­sta­wiał jej histo­rię jak dotąd nie zmie­rzo­nych przez nią kom­nat, prze­pla­ta­jąc to ze wspo­min­kami o ich dzie­ciń­stwie. Anna­bel po­szłusz­nie słu­chała każ­dej z tych histo­rii, mimo iż więk­szość wyda­wała się nudna. Już nie wspomibając o tym, iż jej rozmówca nie miał najmniejszej ochoty, aby na razie kontynuować rozmowy na temat wyspy.
Myślała, że uda jej się wycią­gnąć wię­cej odpo­wie­dzi na pyta­nia, które męczyły ją od przy­jazdu na Islay, ale tak się nie stało. Wobec tego, uznała że nie warto nisz­czyć dobrego nastroju kuzyna tego ranka, ale obie­cała sobie, że gdy tylko następ­nym razem przyj­dzie im ze sobą poroz­ma­wiać, nie uchyli się od zada­wa­nia Kró­lowi nie­wy­god­nych pytań. Jed­nak póki co chciała poroz­mia­wać z kimś jesz­cze, za kim zdą­żyła po sto­kroć się stę­sk­nić.
– A w któ­rym to miej­scu prze­bywa Chri­stine? Nie mia­łam przy­jem­no­ści jesz­cze jej ujrzeć.
– Oba­wiam się, że w tym momen­cie jest bar­dzo zajęta.
– Czymże?
– Przy­go­to­wa­niami do swo­ich zaślu­bin?
– Zaślu­bin?
Anna­bel spo­dzie­wała się wielu rze­czy w związku z swoim przy­jaz­dem do domu, ale ostat­nią z rze­czy jakich mogłaby ocze­ki­wać to wieść o mał­żeń­stwie jej kuzynki. Już szyb­ciej uwie­rzy­łaby w kró­lew­ską kapi­tu­lacę, niż w to. Czyżby Chri­stine naprawdę zyskała tak wielką pew­ność sie­bie, ażeby wycho­dzić za mąż? Foutley musiała to spraw­dzić moż­li­wie jak naj­szyb­ciej.
– W takim razie, kiedy mogła­bym się spo­dzie­wać ponow­nego spo­tka­nia z nią?
– Kaza­łem służ­bie przy­go­to­wać uro­czy­stą wie­cze­rzę spe­cjal­nie na twoje przy­by­cie, Anna­bel. Chri­stine rów­nież powinna się poja­wić. Czy przyj­miesz moje zapro­sze­nie?
– To dla mnie zaszczyt, Wasza Wyso­kość.
 Anna­bel nie usie­działa w miej­scu zbyt długo, musiała w jakiś spo­sób zre­du­ko­wać pyta­nia kłę­biące się w jej gło­wie. Nie­długi czas po roz­mo­wie z Kró­lem zawe­zwała sir Euana do swo­ich kom­nat i popro­siła w bar­dzo wymowny spo­sób o to, ażeby towa­rzy­szył jej w zwie­dza­niu sto­licy. Nie chciała cze­kać do wie­czor­nej uczty. Posta­no­wiła więc spo­żyt­ko­wać ten czas na to, aby rozej­rzeć się po oko­licy i spraw­dzić jak wie­dzie się jej miesz­kań­com. Rycerz – nie­chęt­nie, ale w końcu zgo­dził się dotrzy­mać jej towa­rzy­stwa. Nie uwa­żał, że był to dobry pomysł. Mimo tego, co powie­dział jej wcze­śniej bar­dzo dobrze orien­to­wał się w dra­ma­tycz­nej syta­cji panu­ją­cej w sto­licy, już o pomniej­szych mistecz­kach na obrze­żach kraju nie wspo­mi­na­jąc. Jed­nak nie byłby w sta­nie powie­dzieć jej wprost w czym leży pro­blem bez uprzed­niej kon­sul­ta­cji z Kró­lem.
Wewnątrz czuł, że Anna­bel mogłaby lepiej rzą­dzić wyspą i przy­wró­cić jej dawną świet­ność, ale Władca miał nieco inne plany zwią­zane bez­po­śred­nio ze swoją kuzynką.
Anna­bel –oczy­wi­ście prze­czu­wała, że sir Euan ukrywa jakąś istot­nią rzecz przed nią, jed­nak dosko­nale wie­działa, że musi wyko­ny­wać roz­kazy Vic­tora. Dzie­liła ich po pro­stu pali­sada stra­chu, dla­tego posta­no­wiła dzia­łać na wła­sną rękę. Jed­nak na­dal zda­wała sobie sprawę  z tego, że na zewnątrz może być po pro­stu nie­bez­piecz­nie, a czary używane w świetle dnia stanowiłyby dowód prawdziwej głupoty. Bała się jednak tego, czego może tam doświad­czyć i jeśli były to tylko bez­pod­stawne obawy, wolała mieć czy­jąś ochronę. Stąd wła­śnie naro­dził się pomysł wdro­że­nia do jej planu jakie­goś zaufa­nego czło­wieka. Wybór padł na sir Euana, prze­czu­wała że był odpowiednim towarzyszem, jed­nak prze­ko­ny­wała tylko samą sie­bie. Dosko­nale zda­wała sobie sprawę z tego, że nie znała nikogo innego, kto mógłby oprowadzać ją po mieście.
Na dwo­rze wyda­wało się zim­niej niż wcze­śniej. Anna­bel krą­żąc pomię­dzy domo­stwami co rusz popra­wiała jedwabny szal deli­kat­nie opla­ta­jący jej szyję. Nie odziała się zbyt cie­pło ponie­waż ostat­nią rze­czą o któ­rej kobieta mogła pomy­śleć była panu­jąca na dwo­rze pogoda. Sir Euan widząc jej drga­nia kilka razy pró­bo­wał odwieść księż­niczkę od pomy­słu pałę­ta­nia się po sto­licy bez wyraź­nego powodu, jed­nak Anna­bel zosta­wała nie­ugięta. Jej wyra­fi­no­wa­nie wpra­wiało go nie raz w osłu­pie­nie, dla­tego nic nie mógł zara­dzić na jej posta­no­wie­nie. Miał tylko nadzieję, że tą samą fine­zyj­ność zachowa zauwa­ża­jąc zły stan kraju i nie zrobi nic nie­od­po­wied­niego.
Obeszli naj­waż­niej­sze ulice sto­licy, ale nie zauwa­żyli niczego nie­wła­ści­wego, za to wieść o powro­cie Anna­bel roze­szła się po Pań­stwie niczym jakaś epi­de­mia. Wielu szlach­cia­nów dostrze­ga­jąc ją krą­żącą po mie­ście nie potra­fiło uwie­rzyć w to jak ta mała dziew­czynka wyro­sła i jak bar­dzo wyglą­dem przy­po­mina swoją matkę. Kła­niali się gdy tylko mijała ich na ulicy, kilku śmiał­ków posta­no­wiło nawet zacze­pić ją roz­mową na wsze­la­kie tematy, na co sir Euan zawsze reago­wał agre­syw­nie. Anna­bel jed­nak nie nale­żała do osób, które uchy­lają się od odpo­wie­dzi i trak­tują niż­szych pocho­dze­niem z góry, mimo wra­że­nia które na pierw­szy rzut oka ktoś mógłby odnieść. Dla­tego wła­śnie uspo­ka­jała ryce­rza, gdy tylko miał stra­cić nad sobą kon­trolę. Dziel­nie mie­rzyła się z każdą roz­mową, aż w końcu dostrze­ga­jąc jak wiele czasu stra­ciła prze­pro­siła uciąż­li­wych szlach­cia­nów i ruszyła w dal­szą drogę.
Sto­lica wyglą­dała dokładnie tak, jak sobie wybra­żała gdy tylko wró­ciła do domu. Była zwy­czajna, wiele się nie zmie­niło, te same bogato zdo­bione domy, uroz­ma­icona roślin­ność, han­del nad­zwy­czaj roz­wi­nięty, straż­nicy wałę­sa­jący się po uli­cach w poszu­ki­wa­niu osób, które nie miały dostępu do sto­licy, oraz monar­cho­wie ubrani w bogato zdo­bione szaty, roz­pra­wia­jący głów­nie o swo­ich podró­żach po świe­cie, a także monar­chi­nie, damy z wyż­szych sfer w wysoko spię­tych fry­zu­rach, wyma­lo­wa­nych twa­rzach, oraz sze­ro­kich u dołu suk­niach. Ktoś, kto nie znał sytu­acji panu­ją­cej w kraju mógłby z czy­stym ser­cem stwier­dzić, że Islay jest wyspą opły­wa­jącą w luk­susy. Jed­nak była to zmyłka, sto­lica – zawsze musi pozo­stać bogata, bez względu na finanse kraju. Bieda oraz wojna naj­bar­dziej dotyka tych pomniej­szych miast oraz wsi, dla­tego też następ­nym celem odwie­dzin Anna­bel miały sta­no­wić wio­ski. Z tego też względu nie mając ochoty na dalsze narze­ka­nia sir Euana posta­no­wiła, że jesz­cze przed wie­cze­rzą wymknie się z zamku i odwie­dzi naj­bied­niej­sze miej­sca na wyspie, aby prze­pro­wa­dzić wywiad.
Odcze­kała te kilka godzin samot­nie w pokoju, aż zawa­żyła, że zmierzch powoli dosię­gał jej okien. Zało­żyła na sie­bie tą samą czer­woną pele­rynę z głę­bokim kap­tu­rem, którą miała na sobie gdy przy­pły­nęła na wyspę i wymknęła się po cichu z swo­ich kom­nat. Na całe szczę­ście sir Euan musiał na chwilę opu­ścić swój poste­ru­nek, ponie­waż mógłby sta­nąć jej na dro­dze i z roz­kazu króla nie puścić jej na samotną wyprawę. (Czy ten czło­wiek w ogóle spał i jadł?) Zau­ażyła też, że na kory­ta­rzach wędro­wało kilku straż­ni­ków strze­gą­cych kom­nat, ale dla doświad­czo­nej cza­ro­wicy jaką była Anna­bel nie sta­no­wiło to pro­blemu. Rzu­ciła na sie­bie zaklę­cie kame­le­ona i z nie­by­wałą gra­cją udała się na dwór. Odszu­kała wzro­kiem sta­jen­nego i uśpiła go zaklę­ciem, aby móc dosio­dłać konia. Pod­czas kiedy ten smacz­nie chra­pał śli­niąc się niczym dziecko Anna­bel wybrała wierz­chowca, który swiom umasz­cze­niem naj­bar­dziej wyróż­niał się z oto­cze­nia. Skórę jego pokry­wał śnież­no­biały, dostrze­galny nawet w sła­bym świe­tle pochodni kolor. Nie było to naj­mą­drzej­szym wybo­rem, zwa­ża­jąc na to, że Foutley chciała nie rzu­cać się w oczy, jed­nak nie potra­fiła się powstrzy­mać.
Cicho ścią­gnęła z wie­szaka sio­dło i ogło­wie, co rusz patrząc czy sta­jenny nie wybu­dza się przed­wcze­śnie. Pode­szła do wybra­nego konia, na co ten poru­szył się nie­spo­koj­nie i cof­nął się do tyłu wystra­szony. Anna­bel zage­sty­ku­lo­wała lekko i spoj­rzała na jego łeb, szep­nęła do niego, aby się nie oba­wiał przy oka­zji modląc się, by nie wydał z sie­bie gło­śnego dzwięku. Jej modły zostały wysłu­chane, zwie­rzę uspo­ko­iło się i już nie ucie­kało, pozwoliło się nawet pogłaskać po grzywie. Zało­żyła nie­dbale sio­dło na jego grzbiet, obie­cu­jąc sobie, że poprawi je gdy tylko znajdą się po za murami zamku. Usia­dła na nie i raz jesz­cze prze­lot­nie spoj­rzała na maste­le­rza, po czym ruszyła przed sie­bie.
Dzię­ko­wała Mer­li­nowi, że był to zwy­czajny koń niezbyt roz­wi­nię­tym zmy­śle wyczu­wa­nia jak istoty z magicz­nego świata, nie czuł w niej nic groź­nego, dla­tego też zamiast wyda­wać z sie­bie okropne dzwięki i na siłę pró­bo­wać uciec, zacho­wy­wał się jak zwy­czajne zwie­rzę oba­wia­jące się nie­znanego czło­wieka.

Wspo­mnie­nie I
 (Kilka lat wcze­śniej, Hogwarcki dzie­dzi­niec)


Świeże powie­trze, las i drzewa dookoła. To wszystko przy­po­mi­nało jej o domie, który opu­ściła jakiś czas wcze­śniej. Wzięła głę­boki oddech i spoj­rzała w błę­kitne niebo. Gdzie­nie­gdzie poja­wiały się poje­dyn­cze chmury, był to koniec lata. Słońce deli­kat­nie muskało po jej twa­rzy. Uwiel­biała to, oczy­wi­ście nie w tej sytu­acji.
Rozwy­drzeni ucznio­wie Hogwartu zebrali się na dzie­dzińcu w ocze­ki­wa­niu na pierw­szą w ich życiu lek­cję opieki nad magicz­nymi zwie­rzętami. Nadal nie rozu­miała jak to moż­liwe, że trzy­na­sto­latki mają prawo sta­no­wić pie­czę nad isto­tami żywymi, tak kru­chymi bez uprzed­niego opa­no­wa­nia teo­rii na ten temat.
Odgar­nęła nie­sforny kosmyk ze swo­jej twa­rzy. Nikt nie spo­dzie­wał się, że dziew­czyna o tak łagod­nym wyglą­dzie skrywa pewien sekret, który nie powi­nien zostać ujaw­niony.
Jej ciało wzdry­gnęło się lekko na widok pro­fe­sora Ket­tle­burna, który dziar­skim kro­kiem przy­był na dzie­dzi­niec i ogło­sił wszyst­kim, że lek­cja wła­śnie się zaczęła.
Wto­piła się w tłum uczniów masze­ru­ją­cych zgod­nie za Pro­fe­sorem, ści­ska­jąc w dło­niach pod­ręcz­nik „Fan­ta­styczne zwie­rzęta i gdzie je zna­leźć” jakby był on naj­więk­szym skar­bem, który miała oka­zję nabyć. Pra­gnęła zostać nie­zau­wa­żona i nie zwra­cać na sie­bie zbyt­niej uwagi.
Ucz­nio­wie zatrzy­mali się przy jed­nym z tych więk­szych drzew. Pro­fe­sor nie cze­ka­jąc dłu­żej wska­zał gałąź na któ­rej znaj­do­wała się mała na około osiem cali istotka. Spra­wiała wra­że­nie jakby skła­dała się z kory, głą­zek i dwóch małych brą­zo­wych oczek.
Dziew­czyna od razu wie­działa co to było za zwie­rzątko. Można rzec, że nawet roz­czu­lił ją ten widok, jed­nak nie z powodu jego słod­ko­ści. Uczu­cie to wywo­łało u niej wspo­mnie­nie spę­dza­nia wspól­nego czasu z jej matką, która z entu­zja­zmem opo­wia­dała jej o takich wła­śnie stwo­rzon­kach.
Po raz kolejny zna­la­zła się w wła­snym świe­cie, igno­ru­jąc kom­plet­nie to o czym opo­wia­dał Pro­fe­sor. Mimo jed­nego oka nie umknęło jego uwa­dze zacho­wa­nie jed­nej z uczen­nic, która zda­wała się nie­obecna.  Nim się obej­rzała została wywo­łana z tłumu i zmu­szona była sta­nąc naprze­ciw Ket­tle­burna i zbra­tać się z tą małą istotką. Wie­działa jak to robić, wszyst­kiego nauczyła ją matka, któ­rej jakimś cudem udało się zatrzeć gra­nicę pomię­dzy stra­chem ze strony magicz­nych istot.
Oba­wiała się jed­nak reak­cji z jego strony. Dosko­nale wie­działa, że nie jest zwy­czajna i mimo tego, że posia­dała ogromną wie­dzę o stwo­rzon­kach tego pokroju ni­gdy nie potra­fiła stwo­rzyć z nimi sil­nej więzi. 

Pro­fe­sor wci­snął jej w dłoń pudełko z kor­nikami, któ­rymi miała nakar­mić Nie­śmiałka.
Wzięła głę­boki oddech i ruszyła przed sie­bie w akom­pa­nia­men­cie ostrze­żeń pro­fe­sora o tym, żeby pod żad­nym pozo­rem nie naru­szać gałęzi i pnia. Przez te słowa nie potra­fiła się sku­pić, pra­gnęła tylko jed­nego- aby stwo­rzonko nie ucie­kło, a wszyst­kie inne infor­ma­cje były zbędne.
Przy­sta­nęła na chwilę patrząc w te malu­tie brą­zowe oczka. Zro­biła jesz­cze kilka kro­ków przed sie­bie, tak aby zbi­żyć się na odpo­wied­nią odle­głość do kar­mie­nia.
Opa­no­wała emo­cje, a gdy osią­gnęła wyma­gany dystans, pre­cy­zyj­nie rzu­ciła jed­nego kor­nika przed „nogi” nie­śmiałka. Ten w odwe­cie spoj­rzał na zie­mię, zła­pał malut­kimi gałąz­kami insekta. Gdy tylko nie wyczuł w nim nic nie­bez­piecz­nego, zaczął poże­rać swoją ofiarę
Zda­wa­łoby się, że dziew­czyna była w siód­mym nie­bie. Nie chciała się zbłaź­nić przez wzgląd na woją matkę, któ­rej nie udało się nauczyć córki współ­gra­nia z innymi magicz­nymi isto­tami przed swoją ucieczką z wyspy. Dla­tego też z dumą obse­ro­wała jak stwo­rzonko ze sma­kiem zjada poży­wie­nie.
Mimo­wol­nie uśmiech­nęła się sze­roko i świę­cie prze­ko­nana iż udało jej się doko­nać wtedy nie­moż­li­wego zaczęła pod­cho­dzić do niej bliżej. Ta jakby ode­rwana z letargu porzu­ciła swoje poży­wie­nie i ucie­kła w długą wyda­jąc z sie­bie bli­żej nie­znane dźwięki, które po chwili prze­kształ­ciły się w gło­śne śmie­chy swo­ich rówie­śni­ków z tru­dem poskra­miane przez nauczy­ciela. 



Szybko prze­bie­gła przez mury myśląc inten­sy­nie o tej sytu­acji. Ze stolicy było jedy­nie kilka kilo­me­tów do jed­nej z bied­niej­szych wio­sek – Ten­plonu, co aku­rat wystar­czyło jej na nega­tyne roz­pa­trze­nie tam­tego trau­ma­tycz­nego dla niej wyda­rze­nia.
Zatrzy­mała się zaraz u bram. Do jej nosa dotarła mie­szanka róż­nego rodzaju nie­przy­jem­nych zapa­chów, a wcie­le­nie smoka wcale nie poma­gało jej w czuć ich mniej. Jed­nak nie zra­ziła się tym, uzbro­jona w różdżkę i ogromne samo­za­par­cie galo­po­wała przed sie­bie. Mijała brudne ulice, roz­pa­da­jące się domki, wychu­dzone zwie­rzęta, a nawet biedne sie­roty dwa razy młod­sze od niej, śpiące mię­dzy końmi na sia­nie i odziane w podziu­ra­wione łach­many, przed które było widać ich kości­ste ciało. Nawet w takim stroju Anna­bel wyróż­niała się pośród innych schlud­no­ścią, co nie uszło uwa­dze miesz­kań­com slum­sów. Zau­wa­ża­jąc ją z daleka pro­sto­wali się sądząc iż była to osoba posia­da­jąca przy sobie srebr­niki które mogłaby im poda­ro­wać, pośród nich prze­bi­jały się także dzieci. Jed­nak Anna­bel nie zatrzy­my­wała się przy nich. Nie mogła ryzy­ko­wać tym, że ktoś mógłby ją roz­po­znać. Współ­czuła im, ponie­waż jako osoba, która prze­waż­nie była trzy­mana w czte­rech ścia­nach zamku ni­gdy nie doświa­czyła takiego losu. Wie­działa, że w jej Pań­stwie ist­nieją takie miej­sca, jed­nak ni­gdy nie zda­wała sobie sprawy z tego, że pro­blem ten jest roz­cią­gnięty aż na tak dużą skalę. Zawio­dła się na swo­jej rodzi­nie, która naj­wi­docz­niej przy­my­kała oczy na te sprawy, cho­ciaż zawsze zda­wała sobie sprawę z tego, że nikt nie jest w sta­nie pozbyć się biedy w społeczeństwie.
Minęła bied­niej­szą część Ten­plonu i zna­la­zła się w jej nieco bogat­szej oko­licy. Mimo, że na­dal była w złym sta­nie domy wyglą­dały o wiele lepiej niż tam. Zatrzy­mała konia na jed­nej z głów­nych ulic, nawet nie zdą­żyła się rozej­rzeć, a do jej uszu dobiegł pisk jakiejś kobiety i trza­ski docho­dzące w pobli­skiej gospody. Nie cze­ka­jąc dłu­żej Anna­bel w iście hero­icz­nym geście ruszyła w tamtą stronę. Jej ciało obie­gły ciarki, gdy po raz kolejny zatrzy­mała konia i zesko­czyła z sio­dła. Zła­pała w dło­nie różdżkę i w akom­pa­nia­men­cie gło­śniej­szego już huku pode­szła cicho do okna, aby zorien­to­wać się w sytu­acji. Nie wie­działa czemu zare­ago­wała w taki spo­sób skoro sama była wystra­szona, jed­nak cały czas powta­rzała sobie, że ma do dys­po­zy­cji czary, a cie­ka­wość po raz kolejny już raz prze­jęła nad nią kon­trolę. Wychy­liła się z okna i dostrze­gła dwóch straż­ników kró­lew­skich trzy­ma­jących w dło­niach mie­cze. Roz­ma­wiali oni o czymś z miesz­kań­cami chaty. Przech chwilę ucie­szyła się, że straż­nicy zna­leźli się w tym miej­scu i najpew­niej prze­go­nili wła­śnie zago­ro­że­nie, ale coś nie dawało jej spo­koju. Rodzina sto­jąca naprze­ciw nich wcale nie wyglą­dała na zado­wo­loną, a wręcz prze­ciw­nie była prze­ra­żona całą sytu­acją. W środku chaty pano­wał bała­gan, a bywalcy roz­ma­wiali teraz mię­dzy sobą. Z ich twa­rzy można było wyczy­tać iry­ta­cję i znie­cier­pli­wie­nie.
W końcu jeden ze straż­ników zwró­cił się do star­szego męż­czy­zny i wyce­lo­wał w niego mie­czem, na co ten od razu upadł na kolana. Nie minęło pieć sekund, a straż­nik ruszył wprost na swoją ofiarę. Anna­bel nie zasta­na­wia­jąc się jakie ci dwoje mają mię­dzy sobą pora­chunki wbie­gła do środka i nie myśląc wiele rzu­ciła w niego drę­twotę. Zaklę­cie prze­biło się przez jego meta­lową zbroję, a sam straż­nik odle­ciał daleko do tyłu i ude­rzył cia­łem w sto­jącą przy ścianę szafę, roz­wa­la­jąc tym samym jej kru­chą struk­turę.
– Co to czorta?
W tym momen­cie wszyst­kie spoj­rze­nia skie­ro­wały się na nią. Stała u wej­ścia trzy­ma­jąc w ręcę różdżkę i celu­jąc nią w dru­giego napast­nika.
– Księż­niczka Anna­bel? – gdzieś obok sie­bie usły­szała kobiecy głos. – Czyżby to była prawda?
Nie brzmiał on spo­koj­nie, ani wdzięcz­nie, kobieta wypo­wia­da­jąca te słowa nie mogła uwie­rzyć w to co zoba­czyła. Ludzie z wyspy nie przy­wy­kli do cza­rów, zde­cy­do­wana część z nich była mugo­lami nawet nie marzą­cymi o takich umie­jęt­no­ściach. Dodat­kowo pikan­teri doda­wał fakt, iż tak samo jak za daw­nych cza­sów na wyspie pano­wało prze­ko­na­nie o tym, że wiedźmy są prze­kleń­stwem, które trzeba jak naj­szyb­ciej znisz­czyć.
– Wszystko w porządku? – spy­tała klę­czą­cego Anna­bel, spo­glą­da­jąc w jego stronę.
Nie odpo­wie­dział jej, szybko poki­wał głową, wstał i pod­szedł do swo­jej rodziny. Objął mocno żonę i swo­jego syna, sta­ra­jąc się nie pro­wo­ko­wać ataku z jej strony.
– Któż by się tego spo­dzie­wał, księż­niczka Anna­bel. – odparł char­cząco straż­nik i zro­bił kilka kro­ków ku niej. – Jed­nak odzie­dzi­czy­łaś po matce cos wię­cej niż tylko urodę szlach­cianki.
Dziew­czyna od razu zare­ago­wała, unio­sła różdżkę jesz­cze wyżej i wyce­lo­wała nią w prze­ciw­nika, ten natych­miast przysta­nął.
– Nie waż się ruszyć, ryce­rzu.
Spoj­rzał na jej twarz, był kom­plet­nie zdo­ło­wany co nie prze­szka­dzało mu w tym, aby uśmie­chać się zło­śli­wie do Cza­row­nicy. Spo­glą­dał po jej twa­rzy kry­jąc się za fasadą zło­śli­wo­ści. Uniósł ręce do góry i deli­kat­nie gesty­ku­ju­jąc sta­rał się zapew­nić iż wszystko jest naj­lep­szym porządku i wcale nie wygląda na to co mogłoby się zda­wać na pierw­szy rzut oka. Jed­nak Anna­bel nie dawała się nabra, nie pró­bo­wała nawet wcho­dzić z nim w żadne interakcje.
– Dla­czego ata­ku­je­cie bie­da­ków? – spy­tała ostro, nie opusz­cza­jąc ani na chwilę różdżki.
– A cze­muż to księż­niczko? – odparł łagod­nie. – Czyżby król nie raczył powie­dzieć swo­jej dro­giej kuzynce o tym, jak zara­bia na nowe woj­ska?
– Łżesz ryce­rzu. Król ni­gdy nie kazałby ata­ko­wać nędza­rzy. – prych­nęła sucho.
Tak bar­dzo chciała wie­rzyć w te słowa. Kie­dyś i może chro­ni­łaby dobre imię Króla, jed­nak po tym czego doświad­czyła wcze­śniej już niczego na wyspie nie mogłaby być pewna.
– Cóż jest złego w podat­kach Wasza Wyso­kość? Od zara­nia dzie­jów ist­nieją one na świe­cie.
– Świat jest inny, a podatki mają obowiązywać jedynie szlachcianów? Jednak i wtedy nie zostawały one ściągane groźbą.
– Groźbą, a nawet siłą. – Anna­bel ści­snęła usta sły­sząc jak spo­koj­nie o tym mówi. –  Skąd dopiero przybyła miałaby wiedzieć o tym, co dzieje się na wyspie. Odłóż to co masz w dłoni o Pani, a z chę­cią opo­wiem o wszy­skich kno­wa­niach Króla o któ­rych mia­łem nie­przy­jem­ność słu­chać.
Anna­bel musiała przy­znać, że był z niego nie­zły mani­pu­lant, z pew­no­ścią prze­ko­nałby wielu głup­ców do swo­ich prawd, jed­nak ona się do nich nie zali­czała. Jego twarz aż ema­no­wała jadem, a oczy były wypeł­nione prze­bie­gło­ścią. Jak ktoś taki mógł słu­żyć na dwo­rze?
– Poro­zma­wiajmy księż­niczko. – dodał i ruszył w jej stronę.
Musiał poczuć się zbyt pew­nie, albo po pro­stu nie doce­niał kró­lewny. Jak śmiał sprze­ci­wić się jej roz­ka­zowi, musiała dać mu nauczkę. Od razu ude­rzyła w niego Depul­sem, siła odśrod­kowa zde­rzyła się z jego brzu­chem i zwa­liła go z nóg. Upadł na kolana i zgiął się w pół. Odgłos zaklę­cia połą­czony z jego upad­kiem, a także krzy­kiem chłopca wstra­szo­nego cza­rami mogłaby osta­wić na nogi cały zamek. Jed­nak tutaj było to nor­malne i nikt nie dzi­wił się wrza­skom.
Klę­czący rycerz zwi­jał się z bólu. Pró­bo­wał coś powie­dzieć, ale ból zaparł mu dech w pier­siach, ciężko oddy­chał, nie­malże ksztu­sząc się wła­sną śliną.
– Ostrze­ga­łam cię sir. A nie mam w zwy­czaju powta­rzać się wię­cej niż raz. – odparła z wyż­szo­ścią i pode­szła do klę­czą­cego męż­czy­zny, spoj­rzała na niego z góry.
Miała ochotę go opluć, ale duma jej na to nie pozwa­lała, nawet w takiej sytu­acji musiała zacho­wać się odpo­wied­nio. Kątem oka zauwa­żyła, że miesz­kańcy na­dal przy­glą­dają się tej sytu­acji z boku. Byli wyraź­nie zmie­szani, a Anna­bel miała wra­że­nie, że nie jest tu mile widziana i wzbu­dza w nich odrazę ze względu na to co potrafi. Przy­wy­kła do tego, jej kuzyni reago­wali podob­nie na samym początku i unikali jej jak ognia. Nie mogła jed­nak nikogo za to winić. To w co ci ludzie wie­rzą było pie­lę­gno­wane przez kil­ka­set lat i oparte jedynie na chęci wyjaśnienia czegoś dla nich niepojętego w tak brutalny sposób.
– Ty wiedźmo! – krzyk­nął rycerz, odzy­sku­jąc głos.
Anna­bel od razu odwró­ciła się w jego stronę. Zeź­lony męż­czy­zna rzu­cił się na nią, trzy­ma­jąc w dło­niach broń. W ostat­nim momen­cie zdo­łała prze­te­por­to­wać się kawa­łek dalej, mimo iż miecz swym ostrzem dosię­gnął jej ramie­nia. Poczuła pie­kący ból w tam­tych oko­li­cach, a małżeństwo wstrzymało oddech, przy okazji przykrywając oczy swojego syna. Ów rycerz stał w miej­scu odę­biały pró­bu­jąc prze­two­rzyć to, co wła­śnie się stało. Księż­niczka prze­je­chała dło­nią po ran­nym ramie­niu. Dostrze­gła krew na swo­ich pal­cach, a wtedy jej oczy przy­brały błę­kitny odcień. Unio­sła różdżkę raz jesz­cze i wyce­lo­wała nią w jego serce, rycerz odwró­cił się w jej stronę i sta­nął zesztyw­niały dotrze­ga­jąc to, co działo się z jej źre­nia­cami. Nie śmiał wypo­wie­dzieć ni słowa ze stra­chu. Anna­bel za to stała naprze­ciw niego, a jej kamienna twarz była bar­dziej tajem­ni­cza niż kie­dy­kol­wiek indziej. Coś pod­po­wia­dało jej, żeby go zabić za unie­sie­nie ostrza na kogoś z rodziny kró­lew­skiej, co byłoby nawet zgodne z pra­wem Islay, ale mimo to na­dal myślała logicz­nie. Wie­działa, że mogłaby zostać pozba­wiona różdżki za zamor­do­wa­nie mugola i zostać wygnana ze świata cza­ro­dziei, a na to nie mogła pozwo­lić. Myślała głów­nie o Char­liem, Ase­rielu, Lumi­nim i innych smo­kach z rezer­watu. Wobec tego uspo­ko­iła swoje rządze. Rzu­ciła jedy­nie drę­twotę na swego napast­nika, który wobec mocy magicz­nej był bez­bronny, odle­ciał do tyłu jak uprzed­nio jego towa­rzysz i upadł na zie­mię jak długi.
Pode­szła do niego i bez wyrzu­tów sumie­nia pozba­wiła go wspo­mnień, z resztą tak samo jak i dru­giego ryce­rza. Zro­biła rów­nież to samo z całą rodziną zamiesz­ku­jącą tamtą chatkę, uprzed­nio zawia­da­mia­jąc straż, aby zatrzy­mała zdraj­ców.
Zaraz póź­niej ucie­kła nie­po­strze­że­nie z Tenplonu­ i zauwa­ża­jąc, że wie­cze­rza zacznie się lada moment prze­nio­sła się spo­wro­tem do zamku zapo­mi­na­jąc o tym, że przed wyjaz­dem obie­cy­wała sobie nie uży­wać magii bez wyraź­nej potrzeby.