czwartek, 14 marca 2024

II.VI


„Będziemy na tyle silni, na ile będziemy zjednoczeni, i na tyle słabi, na ile będziemy podzieleni.”



Promienie zachodzącego słońca leniwie przebijały się przez gęste gałęzie smoczych jodeł, rzucając na ziemię misterne wzory. Annabel ostrożnie stawiała kroki, niosąc w dłoni miskę wypełnioną surowym mięsem. W jej oczach malowała się mieszanina determinacji i troski. Przed nią, niczym posąg z czarnego obsydianu, stała Zephyr – hybryda Czarnego Hebrydzkiego i Długoroga Rumuńskiego. Wyłaniająca się z cienia smoczyca emanowała strachem. Jej łuski, czarne jak noc, połyskiwały w świetle zachodzącego słońca, a potężne skrzydła, niczym postrzępione żagle, drżały nerwowo. W oczach, żółtych jak bursztyn, czaił się strach i gniew. Dziewczyna uklękła przed bestią, starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Wbiła spojrzenie w nieufne ślepia smoczycy, która z trudem walczyła z paniką w jej sercu. Zephyr, bo tak ją nazywała, podążała za każdym jej ruchem, czujna i nieufna, gotowa do ataku w każdej chwili. Annabel jak zwykle starała się zachować spokój, choć serce biło jej gwałtownie. Musiała przekonać Zephyr, że mogła jej zaufać, inaczej zagrażała zarówno swojemu zdrowiu, jak i bezpieczeństwu otaczających ją osób.

– W porządku. – powiedziała cicho, starając się dźwiękiem swojego głosu wzbudzić w samicy choć iskierkę spokoju. – Nie zrobię ci krzywdy. – Powoli wyciągnęła kawałek surowego mięsa z miski, trzymając go przed siebie na wyciągniętej ręce, na co Zephyr z fałszywie spokojnym sykiem cofnęła się o kilka metrów, otoczona w strzępach czarnego dymu i gotowa do ataku. – Niezbyt głodna, co? – mruknęła Annabel, próbując ukryć swoje frustracje, po czym odłożyła mięso na jego miejsce i zaalarmowana zrobiła dwa kroki w tył.

Z wnętrza pyska bestii wydobył się gardłowy pomruk. Zephyr zbliżyła się powoli do miski pełnej surowego mięsa, jej nozdrza drgały, a język śmigał po wargach. Nagle, bez ostrzeżenia, smoczyca zamachnęła się ogonem, uderzając Annabel w klatkę piersiową z siłą huraganu. Czarownica z impetem uderzyła o kamienną ścianę, czując ostry ból w żebrach i mdłości podchodzące do gardła. Zaraz potem Zephyr natychmiast wydobyła przerażający ryk, a jej skrzydła rozpostarły się szeroko, gotowe do ataku.

– Zephyr, nie! - krzyknęła, walcząc o oddech.

Smoczyca ryknęła, a z jej gardła wydobył się strumień ognia. Annabel z trudem rzuciła się na bok, unikając płomieni o włos. Gorące powietrze musnęło jej twarz, a włosy przeszył zapach spalenizny. W uszach dzwoniło jej od huku, a serce waliło jak młotem. Wiedziała jednak, że ​​musi działać szybko, zanim smoczyca rzuci się do kolejnego ataku. Wyciągnęła różdżkę i skupiła swoje myśli na obronie. Jeden ruch ręki i wystrzeliła strumień zaklęcia ochronnego, chroniąc się przed płomieniami, które zaczęły buchać z pyska Zephyr. Strumień ognia zasypał czarownicę gradem żaru, a jej uszy wciąż dzwoniły od huku. W powietrzu unosił się zapach spalenizny. Smoczyca, niczym wulkan, buchała ogniem, a jej czarne łuski połyskiwały złowrogo w świetle płomieni. Czarownica wiedziała, że ​​musi działać szybko, zanim odgłosy walki zwabią do nich innych smokologów, którzy mogliby ucierpieć, tak jak ostatnim razem. Z determinacją w oczach zacisnęła dłoń na różdżce i skupiła się na zaklęciu. – Protego Maxima – odparła szybko, a w mgnieniu oka wokół niej po raz kolejny rozbłysła potężniejsza tarcza ochronna, odbijając płomienie niczym lustro. Zephyr ryknęła z frustracji, próbując przebić się przez magiczną barierę. Annabel wykorzystała ten moment, by rzucić kolejne zaklęcie, ale tym razem nebulusa. Czar wypiścił z jej różdżki strugę lodowatej mgły, która owinęła się wokół rozpalonej głowy smoczycy. Na moment ogień przygasł, a Zephyr, zaskoczona i zdezorientowana, cofnęła się o krok. Czarownica wiedziała jednak, że ​​to tylko tymczasowe rozwiązanie. Musiała znaleźć sposób na uspokojenie bestii, zanim ta znowu zaatakuje. Wpatrując się jednak pośpiesznie w żółte oczy smoczycy, Annabel dostrzegła w nich mieszankę strachu i bólu. W jej sercu na nowo wzbudziła się litość i wyrozumiałość. Na chwilę zapomniała, że to przecież magia odpowiadała za większość cierpienia w jej życiu.

– Zephyr, proszę. – powiedziała łagodnie – Nie chcę ci zrobić krzywdy. Chcę ci tylko pomóc. – Jej słowa zdawały się docierać do swojej podopiecznej, gdyż strach w jej oczach powoli przygasał, a ryk stał się bardziej żałosny. Annabel ostrożnie podeszła bliżej, wyciągając dłoń bez różdżki, którą wcześniej wymownie rzuciła na ziemię. – Zephyr. – powtórzyła, a jej oczy objęły się błękitnym blaskiem – Jestem tu, żeby ci pomóc. Zaufaj mi.

Smoczyca patrzyła na nią przez chwilę, a potem powoli opuściła głowę, jakby w geście akceptacji. Annabel podeszła jeszcze bliżej i delikatnie pogłaskała ją po łuskowatym pysku. Zephyr wydała z siebie cichy pomruk, a jej czarne skrzydła opadły w akcie poddania się. Wiedziała jednak, że ​​to dopiero początek. Zephyr była zraniona i przestraszona, a odbudowanie zaufania zajmie sporo czasu. Wraz z tą myślą Annabel przypomniała sobie również wydarzenia sprzed tygodnia, które doprowadziły ją do tego stanu. Młody smok z gatunku Długorogich Rumuńskich, lekkomyślny i żądny wrażeń, wślizgnął się na terytorium Zephyr. Widząc intruza, smoczyca wpadła w panikę i zareagowała instynktownie, atakując wszystko, co uznała za zagrożenie. Niestety, młody smok nie miał żadnych szans. Pomimo natychmiastowej interwencji opiekunów i rzucenia zaklęć leczniczych, obrażenia okazały się zbyt poważne. Od tamtego tragicznego dnia w Rezerwacie zapanował chaos i wszechobecne poruszenie. Pracownicy i smokolodzy podjęli decyzję o odizolowaniu Zephyr od pozostałych mieszkańców rezerwatu. Annabel była jedyną, która sprzeciwiła się tej decyzji, ale wobec nacisków swoich współpracowników oraz argumentacji, że młody smok pozostał bez opieki, przegrała tą walkę. Widziała wówczas w oczach bestii nie tylko gniew i strach, ale też głęboki smutek. Czuła, że izolacja pogorszy jej stan psychiczny. Dlatego też, pomimo sprzeciwu innych, pozostała przy Zephyr, cierpliwie ją oswajając i zapewniając poczucie bezpieczeństwa. Nawet kosztem swojego zdrowia. 

– Tak... tak, spokojnie – szepnęła Annabel, głaszcząc łagodnie potężny łeb smoczycy. – Wiem, że to wszystko jest dla ciebie trudne. Ale nie jesteś sama. Jestem tutaj.

W głębi jej serca tliła się nadzieja. Nadzieja, że z czasem Zephyr znowu poczuje się bezpieczna i zacznie ufać ludziom. Była to jednak długa droga, wymagająca cierpliwości, zrozumienia i przede wszystkim zaufania. Wiatr zaś szalał wśród gałęzi smoczych jodeł, a deszcz uderzał o kamienistą ziemię. Zephyr, skulona w jaskini, drżała na całym ciele, a z pyska wydobywał się jęk bólu.




Noc otuliła wyspę Iona czarnym suknem, a na jej opustoszałych uliczkach panowała głucha cisza. Sliloh szedł szybko, a jego oddech stawał się coraz bardziej parowy w zimnym powietrzu. Chłód przejmował go do kości, ale nie zwracał na to uwagi. Myśli krążyły mu wokół tajemniczego wezwania, które otrzymał od Chrisy. W świetle księżyca uważnie obserwował mroczne uliczki, które wyglądały jak zjawiskowe, ale zarazem złowieszcze obrazy. Cienie drzew kołysały się na poboczach niczym groźne potwory, a każdy dźwięk wydawał się być zwiastunem niebezpieczeństwa. Sliloh zaciskał pięści, starając się opanować rosnący w nim strach.
Niewielka nizinna wyspa Iona, położona u południowych wybrzeży Szkocji, była dla Sliloha niczym azyl. Zamieszkiwana zaledwie przez 125 osób, podlegała jurysdykcji Wielkiej Brytanii, co w praktyce oznaczało brak wpływów ojca Sliloha i innych władców Hebrydów. Spokojne życie mieszkańców, opierające się na hodowli zwierząt, rybołówstwie i turystyce, stanowiło idealną odskocznię od dworskiego, pełnego intryg życia, od którego Sliloh tak bardzo pragnął uciec. Podczas licznych wizyt na wyspie poznał mieszkańców, a ich skromność i prostolinijność imponowała mu. Zyskał ich sympatię, dostarczając im w tajemnicy przed ojcem towary pierwszej potrzeby, gdyż wyspa od zawsze była traktowana po macoszemu przez władze. Iona stała się dla niego wymarzoną kryjówką, miejscem ukojenia i bezpieczeństwa. Teraz jednak każdy krok prowadził go do coraz większej świadomości powagi sytuacji. Coś złego musiało się wydarzyć, skoro Chrisa w tak naglącym tonie wezwała go na pomoc. W jego głowie kłębiły się pytania. Co się stało? Czy ktoś ją odnalazł? Czy nadal jest tu, na wyspie, w swoim starym domu na uboczu, w zacienionym zakątku ulicy?

Na pierwszy rzut oka nic nie wskazywało na to, że coś jest nie tak. Dom Chrisy stał cichy i ciemny, jak gdyby pogrążony w śnie, ale Sliloh wyczuwał niepokojącą atmosferę, niczym woń strachu wiszącą w powietrzu. Zatrzymał się na moment przed drzwiami, nabierając tchu. W jego sercu mieszały się strach przed ujawnieniem, determinacja, by pomóc dziewczynie, i uczucia, które do niej darzył. W końcu zapukał, a czekając na odpowiedź, czuł jak jego serce wali w piersi, gdy w uszach brzmiały mu słowa z listu Chrisy: "Muszę ci coś powiedzieć." Drzwi otworzyły się nagle z cichym skrzypnięciem. Chrisa stała w progu, blada i obolała. Na jej nieumalowanej twarzy malował się niepokój, a blond włosy, zamiast upięte jak zazwyczaj w fikuśną fryzurę, opadały jej na ramiona. Jedyne co świadczyło o tym, że to właśnie jest jego Chrisa to żywoczerwony płaszcz, w który była odziana, niczym symbol krwi i niebezpieczeństwa.

– Co się wydarzyło? – odrzekł szybko, nie czekając na jej słowa.

Spojrzała na niego tymi ogromnymi niebieskimi oczami, w których malował się błagalny błysk. W mgnieniu oka rzuciła mu się w ramiona, oplatając ręce wokół jego szyi. Sliloh z trudem utrzymał równowagę, a gdy wyczuł, że dziewczyna drży, otulił ją ramionami i pozwolił, aby w jego objęciach uspokoiła się nieco, nim zacznie mówić.

– Christine. Wszystko w porządku? – spytał półszeptem.

– Miałam wizję Sliloh. – odparła drżącym głosem.

W nocnej ciszy Christine tuliła się do Sliloha, drżąc jak liść na wietrze. Przerażająca wizja, która wyrwała ją ze snu, wciąż tkwiła w jej pamięci, a lodowaty strach ściskał jej serce. Żywe obrazy nadchodzącej zagłady przesuwały się przed jej zamkniętymi powiekami - najpierw mrożąca krew w żyłach śmierć jej brata, potem szalejący ogień pochłaniający Islay, niszcząc wszystko z bezwzględną siłą. W uszach brzmiały jej fantomatyczne krzyki ginących ludzi, a gardło ściskał ją paraliżujący strach. Sliloh trzymał ją mocno w ramionach, a w jego sercu mieszały się strach i determinacja. To on zaplanował jej ucieczkę z Islay, skrupulatnie opracowując plan, zdobywając niezbędne eliksiry i przygotowując schronienie na Ionie. Ich największym marzeniem od kiedy się poznali było zbudowanie wspólnego życia w Norwegii, przyszłości wypełnionej rodziną, miłością i niezachwianym wsparciem. Zdawał sobie sprawę z niezwykłego daru Christine - jej umiejętności przewidywania przyszłości. Nigdy nie miało to dla niego znaczenia, ale świadomość niszczycielskiego wpływu tych wizji na dziewczynę była nowym i niepokojącym odkryciem. Fala protekcjonalizmu zalała go, a w jego sercu zrodziła się silna determinacja, by chronić ją nie tylko przed koszmarami wizji, ale przed wszystkim, co mogłoby zagrozić jej bezpieczeństwu.

– Opowiedz mi wszystko – szepnął w jej włosy, odsuwając lekko głowę, by spojrzeć jej w oczy. – Co zobaczyłaś?

Christine zaczerpnęła głęboki oddech, desperacko próbując odzyskać panowanie nad sobą. Jej głos drżał, gdy zaczęła opowiadać o mrożących krew w żyłach scenach, które nawiedzały jej sny. Mówiła o śmierci brata, płomieniach pochłaniających lasy Islay i przerażających krzykach swoich ludzi. Z każdym bolesnym szczegółem jej głos łamał się coraz bardziej, a łzy spływały po jej policzkach jak rwący strumień. Słuchając jej, Sliloh poczuł, jak ściska go w żołądku. Chociaż wizje mogły być tylko złudzeniami, znał potęgę daru Christine. Rozróżnienie między przeczuciem a wymysłami przerażonego umysłu było niemożliwe, ale widok jej cierpienia był dla niego męką, której nie mógł znieść.

– Uspokój się, Christine. – powiedział stanowczo, ale z nutą czułości w głosie. – Nie pozwól, by to załamało twoje życie. Jesteśmy w tym razem i znajdziemy sposób, żeby przez to przejść.

– Myśl o stracie brata, o cierpieniu ludzi... – dziewczyna odsunęła się od niego, jakby ukazując swoje niezadowolenie. – Jak możesz być tak bezwzględny.

– Nie wiemy na pewno, czy to się wydarzy – odparł Sliloh, próbując złapać ją za rękę. – Twoje wizje mogą się zmieniać w zależności od wyborów, których ktoś dokona. Musimy być silni, Christine. Musimy walczyć o przyszłość, jakiej pragniemy.

– Nie wyobrażam sobie przyszłości, w której mam przez całe życie obwiniać się, za coś co mogłam uczynić, a tego nie zrobiłam. 

– Wiem, że cierpisz – odparł Sliloh, patrząc jej w oczy. – Ale posłuchaj mnie. Powrót na Islay jest zbyt niebezpieczny. Twój brat...

– Musimy go ostrzec! On musi wiedzieć! – przerwała mu Christine, jej oczy błyszczały determinacją. – Nie ważne, jakie ryzyko, nie mogę pozwolić, by...

– Nie możesz ryzykować swojego bezpieczeństwa – przerwał jej znowu, jego głos był twardy, ale nacechowany troską. –  Nie możesz po takim czasie wrócić na Islay. Twój brat ponownie zmusi cię do małżeństwa i już nigdy nie wypuści z zamku.

Christine zacisnęła usta, walcząc z wewnętrznym konfliktem. Wiedziała, że Sliloh ma rację, ale myśl o cierpieniu brata i potencjalnej tragedii ją paraliżowała.

– Musi być jakieś wyjście.

Sliloh pogłaskał ją po policzku, a w jego głowie gorączkowo kłębiły się myśli. Wiedział, że nie może pozwolić jej wrócić na Islay, ale też nie mógł ignorować jej wizji. I chociaż od samego początku był temu przeciwny, musiał zaryzykować.

– Jest ktoś, kto mógłby popłynąć na Islay – powiedział w końcu, jego głos nabrał pewności. – Ktoś, kto zna Victora, ktoś to może i potrafi z nim rozmawiać.

– Kto? – Christine spojrzała na niego z nadzieją w oczach.

– Annabel – rzekł Sliloh, a cień niepokoju przemknął mu po twarzy.




Stopy Charliego niosły go jak ołowiane kule, gdy zbliżał się do namiotu Annabel. W jego piersi tłukło się serce niczym ptak w klatce, a każdy krok potęgował niepokój ściskający jego gardło. Plotki o nocnym ataku Zephyr dotarły do niego niczym czarny ptak zwiastujący nieszczęście. W jego uszach wciąż brzmiały echem opowieści o poprzednich atakach bestii, a świadomość, że to jego partnerka znów mogła stać się jej ofiarą, budziła w nim mieszankę gniewu i strachu. Gniew na bestię, która nie potrafiła powstrzymać swojej dzikiej natury, i strach o dziewczynę, która każdego dnia stawiała czoła śmiertelnemu zagrożeniu. Zdawał sobie bowiem sprawę z niebezpieczeństwa, jakie wiązało się z opieką nad tak potężnym stworzeniem. Zephyr, niczym uosobienie chaosu i destrukcji, była niczym tykająca bomba, która mogła wybuchnąć w każdej chwili. Każdy kolejny incydent był jak iskra na prochu, która mogła doprowadzić do kolejna tragedii, a chłopak gdzieś w środku czuł, że mimo swojej miłości do smoków, ma coraz mniejszą tolerancję na zachowania Zephyr, która już dawno powinna zostać deportowana do innego, lepiej przygotowanego na takie wypadki Rezerwatu. Na domiar złego, na jego drodze do namiotu czuł na sobie spojrzenia innych smokologów. Plotki obiegły już cały rezerwat niczym rwący strumień, a świadomość, że Zephyr znowu zaatakowała, mieszała się z nutą złośliwości i osądu. Niektórzy patrzyli na niego z politowaniem, inni z wyższością, jakby to on był winny całej sytuacji. Charlie zignorował te spojrzenia, skupiając się na jedynym celu – dotarciu do Annabel i upewnieniu się, że jest cała i zdrowa.

Pukał do namiotu przez dłuższą chwilę, zniecierpliwiony ciszą, która panowała w środku. W jego wyobraźni malowały się czarne scenariusze, a serce podchodziło mu do gardła z każdym kolejnym uderzeniem w płachtę. W końcu usłyszał jakiś trzask, niczym łamanie gałęzi pod ciężarem drapieżnika, a jego intuicja podpowiadała mu, że coś jest nie tak. Nie zastanawiając się dłużej, natychmiast rozsunął płachtę, zaklęciem otworzył drzwi i wszedł do środka. Zastał tam półmrok i Annabel leżącą na podłodze, z trudem podnoszącą się na równe nogi. Ból w klatce piersiowej przeszył ją niczym ostry sztylet, gdy próbowała stanąć prosto. Jej twarz była blada, a na jej czole lśniły się krople potu. Charlie natychmiast podbiegł do niej, chwytając ją za ramiona i pomagając jej wstać. W jego oczach malował się strach i troska, a jego dłonie drżały z niepokoju.

– Annabel! Co się stało? - zapytał z przerażeniem w głosie, jego wargi drżały, a głos łamał się z emocji. – Wyglądasz strasznie.

– Wszystko w porządku - odpowiedziała wymijająco, starając się ukryć ból, który malował się na jej twarzy. Odwróciła wzrok, nie chcąc patrzeć mu w oczy.

– Przecież wyraźnie widzę w jakim stanie jesteś. – nalegał, jego głos stał się twardy. – Nie rób z siebie męczennicy. – Charlie nie dał się jednak zbyć. Dostrzegł, jak nerwowo łapie się za bok brzucha, a jego intuicja podpowiadała mu, że coś jest poważnie nie tak. W jego oczach pojawił się błysk determinacji.

Annabel westchnęła ciężko. Nie chciała go martwić, obarczać problemami. Jednak Charlie był zbyt wyczulony na punkcie jej bezpieczeństwa, szczególnie ostatnio by dać się jakkolwiek zbyć. W końcu, po długiej chwili wahania i pod wpływem intensywności jego spojrzenia, opowiedziała mu o wieczornym ataku Zephyr. O gniewie smoczycy, o płomieniach liżących jej ciało i o tym, jak desperacko próbowała uspokoić rozwścieczoną bestię. Chłopak słuchał jej relacji w milczeniu, ale jego twarz stawała się coraz bardziej ponura.

– Udało mi się ją uspokoić. Zjadła wszystko, co dla niej przygotowałam i ułożyła się blisko mnie do snu. – zakończyła swoją opowieść, a jej twarz nagle pojaśniała. – Docieramy się powoli.

– Nie takim kosztem Annabel! Tym razem udało ci się ocalić, ale czy możesz zagwarantować, że uda się to następnym razem? – Charlie był bliski wybuchu. – Nie mogę patrzeć jak narażasz się na to niebezpieczeństwo.

– To nasza praca. Tak samo moja jak i twoja. Podejmując ją, gwarantowaliśmy, że znamy zagrożenia i przyjmujemy je bez względu na wszystko.

– Annabel, martwię się o ciebie. – głos Charliego złagodniał, a on sam złapał partnerkę w tali i spojrzał w jej oczy. – Boisz się, widzę to.

– Nie mam wyboru, Charlie. – Annabel próbowała się oswobodzić. – Nie wiesz jak to jest patrzeć na bestię, która się boi, która cierpi w zamknięciu. Słyszeć ryki przeszywające serce i wrzaski tęsknoty za wolnością? Dostrzegać wystające żebra i łamiące się kły z wycieńczenia organizmu. – Annabel spuściła wzrok. – Zrozum proszę, że tylko ja mogę dać jej nadzieję na przyszłość. Jeśli ja będąc smokiem nie poradzę sobie z jej gniewem to nikt inny tego nie zrobi.

Charlie z ulgą przytulił Annabel, czując jak jej drżenie stopniowo ustępuje. W jego sercu wciąż tliła się obawa o jej bezpieczeństwo, ale w tym momencie najważniejsza była dla niego ich bliskość. Czuł, że słowa Annabel poruszyły coś głęboko w jego duszy. Nie patrzył w ten sposób na Zephyr i nie zastanawiał się nad jej cierpieniem. Zamiast tego winił ją wciąż za śmierć jednego z młodych smoków i realne zagrożenie dla jego partnerki. Otaczał Annabel troskliwym objęciem, wyczuwając stopniowe ustępowanie jej drżenia, a w jego wnętrzu kłębiły się sprzeczne emocje. Gniew na bestię, niezdolną do okiełznania swoich instynktów, mieszał się z podziwem co do determinacji czarownicy. W jej drobnej sylwetce kryła się siła, której on sam nigdy nie posiadał.

– Zapomniałem. – wyrzekł cicho, uświadamiając sobie pewną prawdę i odsuwając się na moment, by móc dojrzeć jej twarz. – Zapomniałem, dlaczego pragnąłem zostać smokologiem.

– Nie zapomniałeś.– Annabel podniosła dłoń i delikatnie dotknęła jego policzka. W jego oczach malowała się gorycz i smutek. Nagły przypływ nostalgii za czasami, kiedy jego fascynacja smokami była czysta i nieskażona brutalną rzeczywistością Rezerwatu.– Martwisz się o mnie, a ja doceniam twoją troskę, ale jesteś tylko człowiekiem, ja nie.

W jej słowach tkwiła prawda, której nie mógł zignorować. Annabel była smokologiem z krwi i kości, a jej więź ze smokami była czymś wyjątkowym, czymś, czego on, nie posiadając takiego daru nigdy nie mógłby zrozumieć.

– Nie mogę ci zabronić tego, co robisz. – powiedział cicho, a jego głos drżał z emocji. – Pozwól mi jednak wziąć udział w jej okiełznaniu.

– To niebezpieczne. – Annabel zawahała się, a w jej oczach pojawił się cień niepewności.

– Wiem. – odparł stanowczo. – Ale jestem gotów zaryzykować. Nie mogę stać z boku i patrzeć, jak rzucasz się w paszczę bestii. Jesteśmy partnerami, prawda? Patrz ile razem już osiągnęliśmy.

Annabel patrzyła na niego przez chwilę, jakby mierząc w myślach jego determinację. Widziała w jego oczach nie tylko strach o nią, ale też żar dawnej pasji do smoków, który zdawał się przygasnąć pod naporem brutalnej rzeczywistości Rezerwatu. W końcu westchnęła.

– Dobrze. – odrzekła – Ale obiecujesz mi, że będziesz ostrożny. Nie możesz dać się ponieść emocjom. Pamiętaj, to nie ty masz ją okiełznać, a ja.

– Obiecuję. – zapewnił ją, a ulga spłynęła na jego twarz niczym kojący balsam. – Ale ty też musisz mi obiecać, że powiesz mi, jeśli poczujesz się choć trochę zagrożona. Żadnego heroizmu, rozumiesz?

Skinęła głową, a cień niepokoju wciąż wisiał w powietrzu. Wiedziała, że słowa to jedno, a rzeczywistość rezerwatu – drugie. Zephyr była nieprzewidywalna, a jej gniew niczym burza, mogła wybuchnąć w każdej sekundzie.