czwartek, 17 marca 2022

XV

 Ciem­ność spo­wiła całą jaski­nię, a przynaj­mniej tak mu się wyda­wało.

Ivan Dumi­tru – mogłoby się wyda­wać prawa ręka szefa bandy Rumuń­skich pory­wa­czy smo­ków stał przed swoim bos­sem, kiedy ten znie­cier­pli­wiony krą­żył oczyma po kartce per­ga­minu. Stał z nogami jak z waty, na­dal oszo­ło­miony tym, co jego pod­władni usta­lili na temat ich nie­daw­nej prze­trzy­my­wa­nej.

Nagle szef wyle­ciał na niego, przy­bi­ja­jąc Ivana do ściany z całych sił. Zabo­lało go tak, że nie mógł się obro­nić, spoj­rzał w górę, dostrzegł usta uło­żone w gry­mas wście­kło­ści, a z ich kąci­ków wydo­było się kilka stró­żek śliny.

– Mie­li­śmy tutaj członka rodziny kró­lew­skiej, do tego z takimi moż­li­wo­ściami, a wy matoły pozwo­li­li­ście jej uciec?! – krzyk­nął – Czy wiesz co wła­śnie stra­ci­li­śmy? Ile pie­nię­dzy?!

– Nikt z nas nie mógł tego wie­dzieć, sir. – odparł roz­go­ry­czony

Rozluź­nił uścisk w taki spo­sób, że Ivan mógł w końcu ode­tchnąć peł­nym płu­cem. Zgiął się w pół i łapiąc oddech spoj­rzał na bossa, który wędro­wał dookoła jego biura. Biuro oczy­wi­ście to było za dużo powie­dziane, bar­dziej ciemna jaski­nia, gdzie jedy­nym źró­dłem świa­tła były pochod­nie poroz­wie­szane gdzie­nie­gdzie na ścia­nach. Było tutaj wil­gotno i pomi­ja­jąc szum wygię­tych drzew, wpro­wa­dzo­nych w ruch przez szorst­kie Rumuń­skie powie­trze - gene­ral­nie cicho. Boss zawsze uwiel­biał ciszę, mógł wtedy skon­cen­tro­wać się na swo­ich dzia­ła­niach, które w znacz­nym stop­niu stwo­rzyły Mię­dzy­na­ro­dową Orga­ni­za­cję Prze­stęp­czą Szu­ka­nia i Sprze­da­wa­nia Smo­ków (MOPSiSS) budu­jąc ją cegiełkę po cegiełce na prze­strzeni kil­ku­na­stu lat.

– Możemy podwoić poszu­ki­wa­nia i roz­sze­rzyć je na prze­strzeń po za Hoia Baciu, sir – odparł odzy­sku­jąc głos – dziew­czyna może i potrafi zamie­niać się w smoka, ale mogłaby zwró­cić na sie­bie nie­chcianą uwagę, po za tym nie zary­zy­kuje prze­miany na otwar­tej prze­strzeni więc nie ucie­kła daleko.

– Tak też powin­ni­ście zro­bić Dumi­tru, chcę ją tu jak naj­szyb­ciej dostać. Musimy zamie­nić kilka słów. – odparł Boss i poki­wał ręką w gest zezwo­le­nia na odej­ście.

Chwilę póź­niej obser­wu­jąc jak jego pod­władny opusz­cza pomiesz­cze­nie. Boss wziął do ręki pióro i macza­jąc jego koń­cówkę w atra­men­cie naba­zgro­lił dwa słowa wstępu do obszer­nego listu z pro­po­zy­cją współ­pracy. – „Drogi Anthony…”

Wiedział, że sam z tymi pajacami nie wygra tej walki z całym królestwem wyspy Islay, więc postanowił sięgnąć do swoich znajomości i urządzić największy skok w jego karierze - jednak tym razem nie na smoka, a kogoś o wiele bardziej cennego.

Sztukę skra­da­nia się pomię­dzy strażą, oraz wyj­ście nie­po­strze­że­nie z zamku Chr­si­tine miała opa­no­waną do per­fek­cji. Ubrana w czer­wony płaszcz z kap­tu­rem - tak inten­sywny pod wzglę­dem barwy oraz kroju wymknęła się z zamku. Naj­pierw zręcz­nie omi­nęła straż, a póź­niej pod płasz­czy­kiem tajem­ni­czo­ści opu­ściła Dres­den na swoim koniu. Mrok od zawsze obda­rzał ją pewną mistyczną aurą, dostrze­galną gołym okiem przez każ­dego, który mijał ją po dro­dze.

Dosia­da­jąc konia skie­ro­wała się w stronę sta­rych ruin zamku obron­nego Duny­vaig w miej­sco­wo­ści Agryll na brzegu zatoki Laga­vu­lin na połu­dniu wyspy Islay. Było to miej­sce odda­lone od Dres­den kil­ku­na­stoma kilo­me­trami - odpo­wied­nią odle­gło­ścią, aby móc bez­piecznie odbyć podróż samot­nej kobie­cie, a wystar­cza­jąco dale­kie, aby straż nie podą­żała przy­pad­kowo jej tro­pem.

Dotarła w odpo­wied­nie miej­sce przy zatoce cze­kając na kogoś szcze­gól­nego. Popra­wiła swój płaszcz i wygła­dziła włosy, sia­da­jąc na kamie­niu. Spoj­rzała na ruiny zamku, które z całą pew­no­ścią można było nazwać jego gru­zami, ale ze względu na swoją histo­rię zostało w XVII wieku zaapro­bo­wane jako zaby­tek przez ówcze­snego Króla, a przodka Chri­stine. 

Miejsce, które stanowiło jedyną bezpieczną przystań dla spotkań tej dwójki okazała ta zagma­twana plą­ta­nina, na wpół ukryta w listo­wiu i pozor­nie wto­piona w skałę cypla - ruiny. Przy­lą­dek był nie­wielki, zaj­mu­jąc powierzch­nię zale­d­wie około 200 metrów kwa­dra­to­wych. Jed­nak tyle miej­sca w zupełności im wystar­czało, gdy skupiali się jedynie na sobie.

W pew­nym momen­cie wzrok Chri­stine powę­dro­wał w miej­sce, gdzie woda zaczęła się nie­na­tu­ral­nie ukła­dać w fale. Wyostrzyła wzrok w spoj­rzała na ogromną cho­rą­giew, którą odz­na­czały się statki han­dlowe, pły­wa­jące po wodach w pobliżu Wysp Hybryd Wew­nętrz­nych. Jed­nak osoba, która po krót­kim cza­sie wysia­dła z niewiel­kiego statku z całą pew­no­ścią nie była han­dla­rzem, ani tym bar­dziej bied­nym mary­na­rzem, a czło­wie­kiem dobrze zbu­do­wa­nym, odzia­nym w czarną koszulę, z krę­co­nymi wło­sami. Był nim oczywiście Shi­loh Floc­khart - drugi najstar­szy syn władcy Jury, Anthony’ego Floc­kharta, który wypowie­dział wojnę wyspie Islay.

Shi­loh pod­szedł do Chri­stine dziar­skim kro­kiem i uca­ło­wał ją w dłoń.

– Witaj nie­wia­sto. Jak zawsze pięk­nie ci w czer­wieni. – odparł dostrze­ga­jąc ten sam czer­wony płaszcz, który Chri­stine zakłada tylko i wyłącz­nie na spo­tka­nia z chło­pakiem. – Czy zaszczy­cisz mnie swoją obec­no­ścią w ten cudowny wie­czór?

– Shi­loh jak zawsze szar­mancki i przy każ­dym spo­tka­niu coraz bar­dziej. – odparła przy­ty­ka­jąc niczym praw­dziwa dama. Po czym roze­śmiała się gło­śno, a w krok za nią zro­bił to jej towa­rzysz. Było to ich stan­dar­dowe przy­wi­ta­nie według „etyk kró­lew­skich”, które wpa­jano im od dziecka, a które z coraz częst­szymi spo­tka­niami tej dwójki sta­wało się zbędne.

Ich spo­tka­nia miały miej­sce wtedy, gdy „wyklu­czony” z swo­jej rodziny poprzez brak magicz­nych zdol­no­ści Shi­loh został okrzyk­nięty przez swo­jego ojca opie­ku­nem łodzi han­dlo­wych, było to zaję­cie co naj­mniej nie­godne jego rodziny, ale dzięki temu mógł legal­nie i bez zbęd­nych pro­ble­mów pły­wać po wodach mórz, a co za tym idzie spo­ty­kać się tak czę­sto z osobą, którą darzył tym szcze­gól­nym uczu­ciem. Jed­nak mimo to bariera intym­no­ści fizycz­nej nigdy nie została mię­dzy nimi prze­ła­mana. Młod­szy Floc­khart wie­dział bowiem, że jest ona prze­zna­czona komuś innemu, wiele razy chciał zre­zy­gno­wać z tej rela­cji, ale ni­gdy nie miał tyle sił, aby tego doko­nać. Ona rów­nież nie raz nie kryła roz­go­ry­cze­nia z tego powodu, ale oby­dwoje obie­cali sobie wza­jem­nie, że póki wojna trwa, póty ich rela­cja zosta­nie nie­wy­kryta i nie zagrozi życiem żad­nego z nich będą na­dal trwać w tej bez­na­dziej­nej sytu­acji, razem.

Spa­ce­ro­wali więc tak brze­giem zatoki, trzy­ma­jąc się za ręce. Z daleka można było wykryć tą che­mię, która jakby zamy­kała ich w koko­nie i oddzie­lała od reszty świata oraz tej nie­wy­god­nej świa­do­mo­ści, że to spo­tka­nie, ze względu na wojnę pomię­dzy ich rodami może być ich ostat­nim. Rozmowy zako­cha­nych trwały nie­mal przez całą wizytę Shi­loha na Islay, jed­no­cze­śnie omi­ja­jąc tematy, które mogłyby zepsuć atmos­ferę, nagromadzoną mię­dzy nimi. Było to cięż­kim wyzwa­niem, ale war­tym każ­dej chwili ich wza­jem­nych uśmie­chów i doka­zy­wa­nia sobie nawza­jem, jak grupka zwy­czajnych nasto­lat­ków, która naiw­nie poszu­kuje tej pierw­szej, jedy­nej miło­ści w mrocz­nych cza­sach walk i okru­cień­stwa. A było to prze­cież tylko nie­winne uczu­cie, które w kon­se­kwen­cji miało wywołać ogromny wpływ na wyda­rze­nia w przy­szło­ści oby­dwu wal­czą­cych mię­dzy sobą wysp. 

 

 

Gdzieś tam w półmroku dwójka mło­dych doro­słych, któ­rzy dopiero co wydo­stali się z nie­woli u Han­dla­rzy prze­mie­rzała szybko las, ucie­kając przed zagro­że­niem.

– Anna­bel cze­kaj, to boli. – zatrzy­mał się, zmu­sza­jąc rów­nież cią­gnącą go dziew­czynę do zaprze­sta­nia tego nie­kon­tro­lo­wa­nego biegu – Spró­buj może mi wyja­śnić, dla­czego ucie­kamy, zamiast zacho­wy­wać się jak wariatka.

– Nie­da­leko stąd jest grupka, która nas szuka. – odparła naprędce i ponowne zaci­snęła swoją dłoń na jego pokie­re­szo­wa­nym ramie­niu Char­liego.

Smoki leciały przed nimi, jakby ści­ga­jąc się ze sobą, kom­plet­nie nie­świa­dome tego, co wła­śnie na nich czyha. Z jed­nej strony ich płyn­ność skrzy­deł napa­wała ją dumą, z dru­giej zaś oba­wiała się, że pod­czas tej sytu­acji znikną jej z pola widze­nia i wpa­kują się w jesz­cze więk­sze kło­poty niż teraz. Nie spo­dzie­wała się, że kil­ku­mie­sięczne smoki tak dobrze opa­nują sztukę lata­nia, wbrew prze­słan­kom star­szych smo­ko­lo­gów, że aku­rat w ich przy­padku (smo­ków-hybryd - zro­dzo­nych z dwóch róż­nych gatun­ków sma­ków) nastąpi to tak wcze­śnie. Z resztą nie świad­czyło to o nie­kom­pe­ten­cji pra­cow­ni­ków rezer­watu, tylko o zasa­dzie w myśl któ­rej takie osobniki zda­rzały się wów­czas bar­dzo rzadko i ciężko było zde­fi­nio­wać ich cykl dora­sta­nia, oraz zacho­wa­nia, cha­rak­te­ry­styczne dla takiej mie­szanki gatun­ko­wej. Dla­tego wła­śnie roz­ka­zano Anna­bel i Char­liemu dogłębną obser­wa­cję, oraz o noto­wa­nie spo­strze­żeń doty­czącą wszel­kich uchy­bień w roz­woju gatun­ko­wym Ase­riela i Lumini’ego.

– Może to zabrzmi dziw­nie, ale czy pod­czas tych prze­mian zacho­wujesz część zmy­słów smo­czych? – zapy­tał, koja­rząc sytu­ację z jej prze­mianą, a tym, że potrafi usły­szeć coś z dal­szej odle­gło­ści niż zwy­czajny czło­wiek.

Anna­bel zwol­niła kroku, będąc prze­ko­naną, że udało jej się dopro­wa­dzić do zgu­bie­nia prze­śla­dow­ców.

– Bre­dzisz Weasley, czy zauwa­ży­łeś kie­dyś, żeby pro­fe­sor McGo­na­gall miała dziwny pociąg do myszy, przez to, że zamie­nia się w kota? – spy­tała iro­nicz­nie.

– Czę­sto kazała nam trans­mu­to­wać szczura w kie­lich, albo koty w coś innego. – odparł pół żar­tem na jej zaczepkę.

– Nie sądzę, żeby to miało za duży zwią­zek z jej zdol­no­ściami. – żach­nęła się i przy­sta­nęła w miej­scu, pró­bu­jąc nieco ode­chnąć. – Chyba już jeste­śmy bez­pieczni. Ase­riel, Lumini, gdzie jeste­ście?

Jeden z dru­gim okrę­ciły się nad jej głową i zle­ciały na zie­mię, wyda­jąc z sie­bie smo­czy odgłos i spoj­rzaw­szy wdzięcz­nie na swo­ich opie­ku­nów.

– Rozu­miesz te ich dziwne odgłosy? – spy­tał Char­lie, cały czas wra­ca­jąc do tak nie­wy­god­nego dla dziew­czyny tematu, na co Anna­bel prych­nęła pod nosem, że nie. Spo­dzie­wała się, że gdy ujawni swoje obli­cze, będzie bom­bar­do­wana pyta­niami na jego temat. Jed­nak nie sądziła, że sta­nie się w to w warun­kach zagra­ża­ją­cych ich życiu. Cho­ciaż czego innego mogła spo­dzie­wać się po chło­paku od lat zafa­scy­no­wa­nym smo­kami i ich histo­rią. Sama rów­nież dosko­nale to rozu­miała - gdy była dziec­kiem doświad­czyła cze­goś podob­nego.

 
Kilka lat wcze­śniej
(klasa trans­mu­ta­cji)
 
Gdy tylko unio­sła chudą rękę i zaczęła wypo­wia­dać for­mułkę zaklę­cia, które miało prze­mie­nić szczura w kocio­łek, ten pode­rwał się szybko do góry i spło­szony wysko­czył za biurko, wyczu­wa­jąc coś nie­po­ko­ją­cego w nie­spełna 12-let­niej Anna­bel. Zwie­rzę to ucie­kło przez szparę w drzwiach, któ­rych ktoś nie domknął.
– Hej. Nie ucie­kaj! – krzyk­nęła za nim, a po kla­sie roz­szedł się cichy chi­chot dzieci z jej klasy, któ­rzy jak dotąd sku­pieni na swoim zada­niu zacie­ka­wieni jej reak­cją spoj­rzeli na dziew­czynę, która w tym momen­cie zro­biła się czer­wona jak burak.
– Cisza dzieci. – kla­snęła w ręce pro­fe­sor McGo­na­gall, dopro­wa­dza­jąc je do spo­koju. – Zwie­rzęta bywają pło­chliwe, panno Foutley, wystarczy jeden nieuważny ruch.
– Bar­dzo prze­pra­szam – odparła skru­szona, pewna że musiała przy­pad­kowo za gwał­tow­nie ruszyć różdżką i prze­stra­szyć zwie­rzę. – Zaraz je znajdę.
– Pan Filch je znaj­dzie, nie musisz się o nie mar­twić. Koniec zajęć dzieci, pro­szę rozejdź­cie się na kory­tarz w ciszy.
Dziew­czynka posłusz­nie wyko­nała pole­ce­nie swo­jej nauczy­cielki, jed­nak do końca zajęć nie potra­fiła usie­dzieć w miej­scu – nie dość, że po raz kolejny nie­winne zwie­rzę od niej ucieka, bo zro­biła coś nie tak, to jesz­cze mar­twiła się, że może mu się zro­bić krzywda, gdy trafi na kogoś nie­od­po­wied­niego. Dla­tego wła­śnie zaraz po zaję­ciach udała się do woź­nego, cho­ciaż się go naj­zwy­czaj­niej w świe­cie bała i nie­śmiało wpa­tru­jąc się w swoje buty spy­tała o tego bied­nego szczura, któ­rym wcze­śniej tak się brzy­dziła. Filch nie odpo­wie­dział jej od razu, spoj­rzał na prze­ra­żoną dziew­czynkę, a dopiero po chwili, mruk­nął pod nosem coś, co miało ozna­czać, że nie ma na to czasu i odszedł. Anna­bel wzięła głę­boki oddech, tak, że wyglą­dała jak napu­szona wie­wiórka, która napchała sobie pysz­czek orze­chami i pomy­ślała, że tylko ona może go odna­leźć, więc tak uczy­niła.
Poszu­ki­wa­nia nie trwały długo.
– Mam Cię potworku. – mruk­nęła, celu­jąc w niego różdżką. – Win­gar­dium Leviosa.
Zwie­rzę unio­sło się do góry, było prze­ra­żone, pró­bo­wało się uwol­nić na wszel­kie spo­soby, ale nie miało dość siły aby przebić się przez to zaklęcie.
– Przy­kro mi, ale dla two­jego dobra muszę to zro­bić. Zaraz będziesz bez­pieczny w swo­jej klatce. – odparła śpiew­nym gło­sem i ruszyła do klasy trans­mu­ta­cji, aby speł­nić swoją obiet­nicę.
Gdy tylko weszła do środka i odło­żyła szczura do jedy­nej pustej klatki, która tam była. W pewnym momencie dostrze­gła w kącie nie­ty­powo wyglą­da­jącą szarą, ogromną kocicę. Lubiła koty, nawet bar­dzo. Więk­szość z nich poru­szała się z gra­cją i miała ten „kró­lew­ski dryg”, który według niej świadczył o dostojności tych istot. Zro­biła więc krok do przodu, ale uświa­do­miła sobie, że i ona może od niej uciec. zatrzy­mała się w miej­scu i bijąc się z myślami spo­glą­dała raz po raz na drzwi, przez które powinna wyjść, żeby wię­cej nie nabroić. Była już bli­ska decy­zji o wyj­ściu z klasy, gdy nagle kocica skie­ro­wała na nią swój surowy wzrok. Wtem wokół niej zaczęło świe­cić jasne świa­tło, a na miej­scu, gdzie stała kocica, poja­wiła się Mine­rva McGo­na­gall.
– Nie powin­naś sama wcho­dzić do tej klasy po za zaję­ciami Panno Foutley. – odparła.
– Ja, ja prze­pra­szam bar­dzo. Zna­la­złam szczura, bo Pan Filch nie zamie­rzał się tym zająć. – odpo­wie­działa, gdy tylko wyszła z szoku. Dla nor­mal­nego cza­ro­dzieja, takie rze­czy wydają się zwy­czajne, jed­nak dla Anna­bel nie. Gdzieś tam, w sercu dziew­czynki zapa­liła się nadzieja, że nie jest jedyną osobą, która potrafi zmie­niać się w zwie­rzę.
– Rozu­miem, ale żebyś wie­działa na przy­szłość, powtó­rzę jesz­cze raz. Ucz­niom nie wolno samym krę­cić się po kla­sie po zaję­ciach. Chcę, abyś to dobrze zro­zu­miała.
– A więc Pani też to potrafi? – spy­tała nauczy­cielkę szybko.
– Zmie­niać się w zwie­rzę, oczy­wi­ście. Dla cza­ro­dzieja o wyso­kich moż­li­wo­ściach magicz­nych, sztuka zamie­nia­nia się w zwie­rzę, nie jest wiel­kim pro­ble­mem.
– Ani­mag, tak? – powtó­rzyła
– Co ma ozna­czać, że ja „też to potra­fię”?
Anna­bel zaczer­wie­niła się na pytanie mentorki. Naraz przy­po­mniała sobie, że ostrze­gano ją, aby nikomu nie mówiła o swo­ich moż­li­wo­ściach. Taką prawdę znał jedy­nie pro­fe­sor Dum­ble­dore, oraz jej naj­bliż­sza rodzina i wybrani członkowie Ministerstwa, tak też miało zostać.
– Moja mama też to potra­fiła, prak­tycz­nie od uro­dze­nia. – odpo­wie­działa nauczy­cielce ostroż­nie, aby wybadać odpowiednio grunt.
– To niemożliwe, panno Foutley. Anima­gia to nie­zwy­kle trudna i nie­bez­pieczna sztuka wyma­ga­jąca wielu lat testów, egza­mi­nów i for­mal­no­ści. Ani­ma­giem zaś może zostać cza­ro­dziej, który opa­no­wał ten jeden z odłamów trans­mu­ta­cji do per­fek­cji. Nie­mowlę nie mogło mieć moż­li­wo­ści.
– A cza­ro­dziej prze­mie­niony w zwie­rzę – czy ma zmysł zwie­rzęcia czy zacho­wuje swój ludzki zmysł? – cią­gnęła, uda­jąc zacie­ka­wie­nie tym tema­tem. Gdzieś w głębi miała nadzieję, że jed­nak pro­fe­sor McGo­na­gall nie wie­działa wszyst­kiego i musiała upew­nić się, czy sama jest ani­ma­giem, czy po pro­stu jest dzi­wa­dłem, które nad sobą nie panuje.
- Kiedy znaj­dują się w sta­nie prze­miany, zacho­wują więk­szość umie­jęt­no­ści ludz­kiego myśle­nia, poczu­cia wła­snej toż­sa­mo­ści, a także wspo­mnień. Nawet jeśli przyj­mują zwie­rzęcą formę dość czę­sto, dłu­gość ich życia nie ule­gnie zmia­nom. – odparła, zasta­na­wia­jąc się chwilkę. – Jak­kol­wiek, ich uczu­cia i emo­cje będą uprosz­czone oraz odczują wiele zwie­rzęcych potrzeb, odpo­wied­nich dla gatunku zwie­rzęcia w jakie się prze­mie­niają. Może to być cho­ciażby potrzeba zje­dze­nia tego, czym żywi się ich ani­ma­giczna forma.
– Rozu­miem, dzię­kuję bar­dzo za wyja­śnie­nie. – odparła smutno, dosko­nale zda­wa­jąc sobie sprawę z tego, że ni­gdy nie miała ochoty zjeść suro­wego mięsa, oraz z tego, że nie mogła w pełni kon­tro­lo­wać swo­jej smo­czej formy, roz­e­mo­cjo­no­wa­nej jakimś nie­przy­jem­nym doświad­cze­niem.
– Twoja mama może i potra­fiła zmie­niać się w zwie­rzę, ale jeśli tak, to musiała być nie­za­re­je­stro­wana w Reje­strze Ani­ma­gów. Ponie­waż takich zare­je­stro­wa­nych cza­ro­dzie­jów jest o ile dobrze pamię­tam sie­dem. A każda z tych osób jest mi dobrze znana.
– Czyli nie każdy musi się reje­stro­wać?
– Jak naj­bar­dziej, acz nie wpi­sa­nie się do Reje­stru grozi w najgorszymi wypadku zesła­niem do Azka­banu.
Dziew­czynka zro­biła duże oczy, po czym ukło­niła się nisko i szybko wybie­gła z klasy trans­mu­ta­cji z jesz­cze więk­szym mętli­kiem w gło­wie, niż wcze­śniej. 
 
 
– Anna­bel, zejdź na zie­mię. – odparł Char­lie, potrzą­sa­jąc ramię dziew­czyny. – Chyba mamy towa­rzy­stwo.
– Znowu oni?
– Coś gor­szego. O ile dobrze widzę, to wataha wil­ków chyba wpa­dła na kola­cję.
Spoj­rzała w miej­sce wska­zane przez Char­liego, gdzie rze­czy­wi­ście grupka czte­rech, albo pię­ciu (według Anna­bel) wil­ków zmie­rzała cicho w ich stronę, jakby gotowa do ataku.
– Zmy­wajmy się stąd jak naj­szyb­ciej. – odparła naprędce.
– Osza­la­łaś, one są szyb­sze. Dogo­nią nas. – odparł uno­sząc ręce i macha­jąc nimi w powie­trzu.
– Co ty robisz?
– Roz­prze­strze­niam zapach. – odpo­wie­dział szybko, ale to nic nie dawało. Wilki były coraz bli­żej, Anna­bel w tym momen­cie wycią­gała różdżkę z rękawa, ale Char­lie sta­nął przed nią, jakby chciał zro­bić z sie­bie żywą tar­czę i zaczął wyda­wać z sie­bie krzyki ostrym tonem, aby mogły zorien­to­wać się, że mają do czy­nie­nia z czło­wie­kiem i że nie mają tutaj czego szu­kać.
Wilki nagle przy­sta­nęły w miej­scu, ale w dal­szym ciągu nie spusz­czały z nich wzroku.
Wtem chło­pak przy­kuc­nął powoli i rzu­cił w nie gru­dami ziemi.
Naj­wy­raź­niej spo­sób Char­liego zadzia­łał, ponie­waż zaczęły się wyco­fy­wać jeden po dru­gim. Jed­nak Anna­bel sły­sząc jed­nego z tych war­czących agre­so­rów gdzieś z boku popchnęła Char­liego, po czym dama upadła na bok, w ostat­nim momen­cie, bro­niąc się przed kłami, które z pew­no­ścią, mogły zato­pić się głę­boko w jej skó­rze.
Leżeli tak na ziemi i w bez­de­chu przy­glą­dali się wście­kłej, spro­wo­ko­wa­nej czymś nie­wia­do­mym isto­cie, która pró­bo­wała w poje­dynkę okrą­żyć swoje ofiary, gło­śno na nie war­cząc. Wraz rzu­ciła się na Anna­bel, która po raz kolejny zdo­łała unik­nąć ugry­zie­nia i przy­biła się do drzewa, chciała wal­czyć w agre­syw­nym wil­kiem, który naj­wy­raź­niej wyczuł w niej zagro­że­nie i pró­bo­wał ochro­nić swoje tery­to­rium, ale pod­czas uniku różdżka wypa­dła z jej dłoni. Leżała za daleko, aby móc ją szybko podnieść. Spoj­rzała bła­gal­nie na Char­liego, aby ten coś zro­bił, jed­nak przy upadku na zie­mię, naru­szył swoje ramię, które mimo zaklę­cia nie było do końca sprawne, zwijając się z bólu. Spo­strze­gł ed­nak, że Anna­bel grozi wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo pró­bo­wał się­gnąć różdżki, ale wilk w tym samym cza­sie po raz kolejny wysko­czył na dziew­czynę, która scho­wała twarz w dło­niach. Wtem znad jej ramie­nia zafru­nął Ase­riel, który swo­imi pazu­rami odbił wilka, bro­niąc swo­jej opie­kunki. Ten dostrze­ga­jąc to co się stało zawar­czał rów­nież na smoka, który zro­bił to samo. War­czały na sie­bie przez chwilę, przy­go­to­wu­jąc się do ataku, gdy od tyłu Lumini zaszedł wilka i zio­nął na niego ogniem. Póź­niej to samo zro­bił jego star­szy brat. Młode smoki nie były jesz­cze tak dobrze wpra­wione w celo­wa­nie ogniem, ale ich żar, od razu odgo­nił napast­nika, który zauwa­ża­jąc, że nie ma szans uciekł z pod­ku­lo­nym ogo­nem wgłąb lasu.
Nie­stety smoki, dzięki swoim wza­jem­nym zaba­wom potra­fiły być naprawdę szyb­kie - dogo­niły agre­sora, przy­pa­liły go, a gdy prze­stał się ruszać, zaczęły go poże­rać. Musiały już odpo­wied­nio zgłod­nieć. Anna­bel nie widziała całej akcji, ale rów­nież wyczuła siłę tego ognia. Prze­ra­żona, ale i pełna dumy za to, że ich ogień zaczyna robić się coraz sil­niej­szy i za chwilę będzie sta­no­wić ich naj­sil­niej­szą broń, pobie­gła w stronę Char­liego, aby pomóc mu wstać. Z małą pomocą sta­nął na swoje nogi, ale nie trzy­mał się na nich za pew­nie. Dziew­czyna prze­ło­żyła jego rękę za swoją szyję i powę­dro­wali razem w miej­sce, gdzie z nie­da­leka Anna­bel mogła dostrzec już wyj­ście z lasu. Oczy­wi­ście ich pod­opieczni, pełni dumy, trzy­ma­jąc w pazu­rach swoją zdo­bycz, poleciały za nimi.
– Jesteś głup­cem Weasley. – mruk­nęła dziew­czyna, matczynym tonrm. – Jak mogłeś tak ryzy­ko­wać wysta­wie­niem się wil­kom.
Wilki z natury są pło­chliwe i uni­kają kon­taktu z ludźmi, a nawet, jeśli zbli­żają się bli­sko, to jest to sprawka ich natu­ral­nego instynktu, któ­rym kie­rują się w poszu­ki­wa­niu jedze­nia. Naj­czę­ściej, nawet nie wie­dzą, że zbli­żają się do ludzi. Dobrze jest im to wtedy uświa­do­mić. – odparł Char­lie, pró­bu­jąc kuś­ty­kać powoli na nogach.
– Ten jeden chyba miał inne zda­nie.
– Musiał być zmę­czony, albo chory. Nie zaata­ko­wałby bez powodu. Kto mieszka bli­sko lasów o tym wie. 
"Tak" mruknęła w myślach dziewczyna, uświadamiając sobie, że nie jest całkowicie człowiekiem, co mogło sprowokować atak.
Char­lie zaś poczuł nie­przy­jemne ukłu­cie w oko­licy żołądka. Przez to, że tyle razy ostat­nio otarł się o śmierć, a przy­naj­mniej trwałe kalectwo, że zechciał zadzwo­nić, albo nawet odwie­dzić rodzi­ców i rodzień­stwo, uświa­da­mia­jąc sobie, że od dawna tego nie robił.
– Młode same „upo­lo­wały” sobie jedze­nie. – dziew­czyna spoj­rzała na smoki, które krzyknęły z radości. – Całe szczę­ście, że praw­do­po­dob­nie nie­da­leko stąd jest wyj­ście z lasu. Może kogoś spo­tkamy po dru­giej stro­nie, kogoś kto nam pomoże trafić do Rezerwatu.
– Ale co zro­bimy z Lumi­nim i Ase­rie­lem?
– Mam plan. – odparła Anna­bel uśmie­cha­jąc się chytrze.

sobota, 26 lutego 2022

XIV

 

Po raz kolejny poczuł ten szar­pany ból w oko­li­cach ucha, rzą­dek małych i ostrych kłów wbił mu się w mał­żo­winę uszną. Nie­mal natych­miast otwo­rzył oczy, a pierw­sze co zoba­czył to pro­mie­nie sła­bego wio­sen­nego słońca pró­bu­jące na gwałt prze­bić się przez gałę­zie drzew, poczuł rów­nież nie­po­ko­jący chłód, który nacie­rał na jego roze­dr­ganą skórę przez dziury w ubra­niach, które najprawdopodob­niej były wyni­kiem poprzed­niej sytu­acji. Usiadł nieco sko­ło­wany i poczuł ból w oko­licy ramie­nia, skrzy­wił się, a jego zdrowa ręka powę­dro­wała w oko­lice miej­sca, gdzie ból pro­mie­nio­wał naj­bar­dziej. W ten moment czyiś cień zasło­nił słabo pada­jące na niego słońce.

– Twoja kość ramienna. – Anna­bel potur­bo­wana bar­dziej od niego i mająca na sobie jedy­nie jego płaszcz pochy­liła się nad nim i jak ni­gdy nic ujęła w brudną i wymar­z­niętą dłoń jego rękę. – Musi być zła­mana.

Weasley był bar­dziej sko­ło­wany niż wcze­śniej, musiała minąć chwila zanim przy­po­mniał sobie co tak naprawdę wyda­rzyło się przed momen­tem, w któ­rym stra­cił przy­tom­ność.

– Jesteś smo­kiem. – rzekł odkryw­czo wciąż pół­świa­domy. – Jak?

– To nie jest najlep­szy moment na wyja­śnie­nia. Musimy się stąd zabie­rać, zanim tamci wyślą za nami swo­ich ludzi. – Wycią­gnęła różdżkę, którą zdą­żyła zabrać jed­nemu mar­twemu han­dla­rzowi i unio­sła ją w taki spo­sób, aby czu­bek był ide­al­nie rów­no­le­gły z jego ramie­niem. – Epi­skey.

Poczuł jak jakaś deli­katna siła prze­cho­dzi przez jego ramię, chło­dząc ranę i powoli usu­wa­jąc uciąż­liwy ból. Skóra w poła­ma­nym miej­scu zaczy­nała rege­ne­ro­wać się sama, usu­wa­jąc sini­znę i wra­ca­jąc do nor­mal­nego odcie­nia skóry. Char­lie niczym dziecko z podzi­wem patrzył na to co się z nim działo, tak jakby widział to pierw­szy raz w życiu, co oczy­wi­ście było non­sen­sem. Wtem jego wzrok powę­dro­wał w miej­sce, gdzie lekki wiatr prze­su­nął nieco jego zgniło zie­lony płaszcz i odkrył kawa­łek lewej piersi Anna­bel.

– Jesteś cał­ko­wi­cie naga pod spodem? – to pyta­nie brzmiało bar­dziej jak twier­dze­nie.

Anna­bel obar­czyła go suro­wym wzro­kiem. W nor­mal­nych warun­kach nazwała od naj­gor­szych. Jed­nak była zbyt wyczer­pana trans­for­ma­cją, żeby móc się z nim spie­rać.

– Ubra­nia nie zmie­niają się razem ze mną. – odpowie­działa spo­koj­nie. – Wyobraź sobie groź­nego smoka ubra­nego w jedwab. – Zażar­to­wała, jed­nak uświa­da­mia­jąc sobie, że tym tak naprawdę jest i w żad­nym wypadku nie był to powód do żar­tów.

– Jesteś ani­ma­giem, prawda? Pew­nie nie zare­je­stro­wa­nym skoro pra­cu­jesz z smo­kami.

– Można tak powie­dzieć. – mruk­nęła cicho pod nosem. – Chyba ręka już jest cała.

Chło­pak był zdzi­wiony zacho­wa­niem Anna­bel, nie była to prze­cież dziew­czyna która potra­fiła zacho­wać spo­kój w naj­gor­szych sytu­acjach. Jej zacho­wa­nie przy­wo­dziło mu na myśl anioła, który jest dobry, a jed­no­cze­śnie surowy. Jej wybu­chowy cha­rak­ter wraz zmie­nił się o 180 stopni, nie wie­dział na jak długo. Wcze­śniej nauczył się, że przy niej nie warto mówić wszyst­kiego, co mu ślina na język przy­nie­sie, jed­nak nie­świa­do­mie nie zawsze.

– Chcesz moją koszulę? – spy­tał chło­pak, raz po razie zmie­nia­jąc temat na jej nagie ciało, zacho­wu­jąc się jak mło­dzik, który pierw­szy raz w życiu widział walory nagiej kobiety. – Może jest tro­chę znisz­czona i brudna, ale myślę, że się nada.

Anna­bel spoj­rzała na niego męt­nymi oczyma i poki­wała lekko głową, była w nie najlep­szym sta­nie, wprost prze­ciw­nie do Char­liego, na któ­rego prze­cież spa­dło tonę kamieni, a który był nakrę­cony jak zabaw­kowy drew­niany bączek, któ­rym dziew­czyna tak bar­dzo lubiła się bawić w dzie­ciń­stwie.

– Masz jakiś pomysł, jak szybko dotrzeć do Rezer­watu?

Char­liemu zaświe­ciły się oczy, od razu myśli o pół­na­giej Anna­bel wyparła chęć ujrze­nia raz jesz­cze jej smo­czego obli­cza i trans­for­ma­cji, którą prze­ga­pił.

– Może pole­cimy. Zmień się raz jesz­cze, będziemy tam w try­miga.

– Nikt nie może się o o mnie dowie­dzieć. Tak? – spy­tała surowo. – Jak niby mia­ła­bym ukryć fakt, że dolecę do obozu i na oczach wszyst­kich pra­cow­ni­ków zmie­nię się w smo­czycę?

Anna­bel spoj­rzała na niego z wyrzu­tem. Wła­śnie takich sytu­acji zawsze wolała uni­kać. Miała uraz do oka­zy­wa­nia wła­snego dru­giego obli­cza, od czasu gdy jako małe dziecko wędru­jąc po zaka­za­nych czę­ściach zamku w poszu­ki­wa­niu ghuli, które rze­komo miały się poja­wić w naj­bar­dziej odle­głych czę­ściach jej domu zoba­czyła coś, co na zawsze zmie­niło jej życie. W jed­nej z ciem­nych kom­nat zauwa­żyła swoją matkę, która wła­śnie prze­cho­dziła trans­for­ma­cję w smoka. Dziew­czynka wów­czas nie była świa­doma tego, jaką moc posiada jej rodzi­cielka i co wkrótce miała jej prze­ka­zać, prze­stra­szyła się. Ucie­kła z krzy­kiem do jed­nego z straż­ników, który w tym wła­śnie momen­cie zwa­biony dziw­nymi wrza­skami z odle­głych kom­nat zabiegł jej drogę. Wsko­czyła mu w ramiona zapła­kana i zaczęła szlo­chać. –”S-s…smok, smok pożarł mamę”– powta­rzała w kółko. Straż­nik zanie­po­ko­jony jej zacho­wa­niem, rów­nież nie­świa­domy mocy monar­chini zapro­wa­dził ją do króla. Wtem kilka dni póź­niej mama znik­nęła. Opu­ściła zamek i jej uko­chaną córeczkę, która została pod opieką ojca. Dopiero po dwóch latach od tego wyda­rze­nia Anna­bel dowie­działa się prawdy, gdy i jej moce zaczęły się ujaw­niać. Jej matka – Louiza została okrzyk­nięta wiedźmą, a łowcy raz po raz nasta­wali na jej życie, z nadzieją, że odkryją jej praw­dziwe wcie­le­nie i wzbo­gacą się na nim. Ówcze­sny król jed­nak znał prawdę o swo­jej sio­strze, jak i o magicz­nych mocach ich przod­ków, któ­rych on ni­gdy nie otrzy­mał. Trak­to­wał to jako naj­więk­szą tajem­nicę dworu, oraz nie­oce­nioną pomoc w wielu kon­flik­tach, dla­tego też publicz­nie kla­sy­fi­ko­wał oskar­że­nia jako plotki i gro­ził pod­da­nym, któ­rzy je roz­po­wszech­niają lochem. Dopiero póź­niej, gdy nastroje na wyspie pogar­szały się, a Lady Louiza omal nie zgi­nęła przez zachłan­ność ludzką posta­no­wiła odejść, żegna­jąc się z córką rykiem, który tylko ona mogła usły­szeć.

– Jeśli znaj­dziemy hipo­gryfy, lub coś co potrafi latać i da się dosiąść, to nie będzie z tym pro­blemu. A Twój sekret będzie bez­pieczny.

– „Jeśli znaj­dziemy”, nawet nie wiemy jak daleko nas wywieźli.

– Bez obaw Anna­bel, już raz byli­śmy w takiej sytu­acji. – odparł Char­lie przy­glą­da­jąc się wni­kli­wie oto­cze­niu w poszu­ki­wa­niu jakiejś wska­zówki.

– Pamię­tam, pamię­tam rów­nież, że był to las w pobliżu obozu, a nie losowe miej­sce „gdzieś w Rumu­nii” – odparła ugi­na­jąc dwa palce w obu dło­niach – lub już nawet nie.

Char­lie spoj­rzał wymow­nie na dziew­czynę, po czym jego wzrok spo­czął na jed­nym z drzew, któ­rego Anna­bel wcze­śnie nie zauwa­żyła, a któ­rego pień był mocno wykrzy­wiony. Jego wzrok się­gnął dalej. Zro­bił kilka kro­ków do przodu, ale nic nie mówił. Dziew­czyna dostrze­ga­jąc jego dziwne zacho­wa­nie, rów­nież spoj­rzała w tamto miej­sce, a że jej wzrok był o wiele lep­szy niż ten ludzki, potra­fiła objąć nim więk­szą odle­głość, niż któ­ry­kol­wiek czło­wiek.

– Co się stało z tymi drze­wami? – spy­tała, pod­bie­ga­jąc do jed­nego z nich.

Za nim cią­gnęło się pasmo kilku podob­nie zde­for­mo­wa­nych drzew, usta­wio­nych losowo, prze­wi­jały się mię­dzy nimi te zwy­czajne, ale im dalej Anna­bel potra­fiła spoj­rzeć, tym rosło ich wię­cej. Ich pnie wybrzu­szone pośrodku, wyglą­dały jak napięte łuki, a znaj­du­jące się na nich zwę­glone ślady i liczne prze­ro­sty do złu­dze­nia wyglą­da­jące ja ludz­kie twa­rze napa­wały ją nie­znaną eks­cy­ta­cją i nie­po­ko­jem.

– Chyba wiem, gdzie jeste­śmy – odparł zanie­po­ko­jony Char­lie. – Ojciec kie­dyś mówił nam o tym miej­scu. Ina­czej – opo­wia­dał o nim histo­rie. Kilka lat temu, gdy jesz­cze Bill z nami miesz­kał, a Ron i Ginny byli za mali, by wszystko rozu­mieć Mini­ster­stwo orga­ni­zo­wało wycieczki dla swo­ich pra­cow­ni­ków. Wśród nich była wła­śnie Tran­syl­wa­nia, gdzie uczono się o nowych zacho­wa­niach wam­pi­rów. Były to czasy, kiedy wam­pi­rów poja­wiało się naprawdę wiele i uczono się o nowych spo­so­bach obrony przed nimi. – prze­rwał na chwilę, naj­wy­raź­niej cze­ka­jąc na reak­cję dziew­czyny. – Wra­ca­jąc, na jed­nym z takich spo­tkań, ojciec zbłą­dził raz do pew­nej mugol­skiej karczmy i usły­szał histo­rię o pew­nym miej­scu, nazy­wało się jakoś dziw­nie. Chyba Hoia-Baciu, według mugol­skich opo­wie­ści jest to nawie­dzony las, gdzie swo­jego czasu zni­kało sporo mugoli. Na samym początku ociec zna­jąc zami­ło­wa­nie do mugol­skich hor­ro­rów stwier­dził, że jest to na pewno jakaś legenda i nie zagłę­biał się w tą histo­rię. Pamię­tam, że rok póź­niej po tej wycieczce, zachę­cony ową histo­rią pewien cza­ro­dziej, który sam na sie­bie mówił „Odkrywca” twier­dził, że jakieś nie­znane dotąd cza­ro­dzie­jom stwo­rze­nie porywa mugoli wła­śnie w oko­li­cach tego lasu. Miał to być ponoć gigan­tyczny mał­po­lud, pil­nu­jący lasu. Nie wiem skąd czer­pał swoje prze­ko­na­nia, skoro Mini­ster­stwo kilka razy odma­wiało mu pomocy swo­ich magio­zo­olo­gów z powodu braku jakich­kol­wiek dowo­dów na ist­nie­nie tego mon­strum, ale w końcu znie­cier­pli­wiony i zgnę­biony posta­no­wił samot­nie dowieść swo­jej racji, uda­jąc się w to miej­sce. Nie­stety znik­nął bez śladu, a Mini­ster­stwo dopiero wów­czas wtedy wysłało kilku auro­rów na poszu­ki­wa­nia. Ci zaś stwier­dzili, że ow­szem było to nie­po­ko­jące miej­sce, a drzewa były nie­na­tu­ral­nie powy­gi­nane, ale nie odkryli nic, co mogłoby dowo­dzić racji tego cza­ro­dzieja – jego samego rów­nież. W mię­dzycza­sie popu­larny w tam­tych cza­sach pismak dowie­dział się o całej sytu­acji i posta­no­wił zro­bić z tego nie lada sen­sa­cję, która stała się przedmio­tem wielu docie­kań. Pow­stało wiele teo­rii spi­sko­wych, a sam las zyskał przy­do­mek „Rumuń­ski Trój­kąt Ber­mudzki”. Nastroje bywały różne, a póź­niej zaczęły tam ginąć bez śladu kolejne osoby. Bez­pieczne dotąd miej­sce z dnia na dzień stało się postra­chem oko­licy, a wśród zagi­nio­nych byli nawet cza­ro­dzieje. Mini­ster­stwo nie miało wyj­ścia, musiało wyci­szyć tą sprawę, tak sku­tecz­nie roz­sie­waną wtedy przez gazety. Powie­dziano, że Hoia-Baciu to rejon czę­stego wystę­po­wa­nia smo­ków, że był to ich teren lęgowy, a dowo­dem miały być te wygięte pnie, dopro­wa­dzone do tego stanu przez młode smoki, bawiące się na tym tere­nie. Zagi­nieni zaś mieli być paleni żyw­cem przez smoki w geście obron­nym. Nie­wielu ludzi wtedy w to uwie­rzyło, ale z bie­giem czasu, sku­teczne tuszo­wa­nie przez Mini­stra Magii tej sprawy dało efekty, a na dzień dzi­siej­szy tylko garstka osób wie­rzy w wystę­po­wa­nie tam bar­dzo dziw­nych i nie­zba­da­nych zja­wisk fizycz­nych.

– Więc śmiesz twier­dzić, że to jest wła­śnie ten okrop­nie zły las, który zacznie poże­rać nasze dusze? – spy­tała iro­nicz­nie Anna­bel.

– Czy tylko tyle zro­zu­mia­łaś z mojej opo­wie­ści? Na Twoim miej­scu nie żar­to­wał­bym sobie z tego miej­sca, może nie jest złe i okropne, ale jest to spory las, z któ­rego bar­dzo ciężko jest wyjść.

– Dobra, więc jaki masz plan?

– Na całe szczę­ście jeste­śmy w Rumu­nii, więc daleko nas nie wywieźli. Z tego co pamię­tam z opo­wie­ści ojca w pobliżu lasu znaj­duje się skan­sen Romu­lus Vuia i sta­no­wi­sko arche­olo­giczne, a dookoła lasu znaj­duje się kilka wsi, zamiesz­ki­wa­nych przez gospo­da­rzy, któ­rzy zaj­mują się hodowlą owiec. Może oni będą w sta­nie nam pomóc.

– Więc wystar­czy, że smoki zgłod­nieją, a same dzięki swo­jemu instynk­towi dopro­wa­dzą nas do wyj­ścia, tak?

– Plan ska­zy­wa­nia bied­nych owiec na śmierć, jest za mocny, nawet dla Cie­bie, Anna­bel, ale masz nie­stety rację, ina­czej mogli­by­śmy błą­dzić tu w nie­skoń­czo­ność. Jed­nak lepiej już stąd chodźmy, podej­rze­wam, że han­dla­rze już nas szu­kają, a lepiej żeby­śmy na nich nie cze­kali.

– Co ma ozna­czać „za mocny” i „nawet jak na Cie­bie” Weasley?! – krzyk­nęła do chło­paka, wyprze­dza­ją­cego ją o kil­ka­na­ście kro­ków z oby­dwoma smo­kami, które obsia­dły jego ramiona. – To prze­cież natu­ralna kolej rze­czy, że sil­niejsi żywią się tymi słab­szymi!

Mury mia­sta Dres­den roz­sz­czel­niły się lekko. W oddali dało się dosły­szeć stu­kot koń­skich kopyt prze­mie­rza­jących dziel­nicę monar­chii i uda­ją­cych się wprost na plac zam­kowy. Książę Skye – Jeremy jechał jako pierw­szy na swoim dum­nym gnia­dym ogie­rze, prze­wo­dząc szla­chet­nym ryce­rzom Wyspy Mgieł. Za nim jechał jeden z jego wier­niej­szych Gene­ra­łów – Rolf, dum­nie trzy­ma­jący w ręce herb hrab­stwa Inver­ness-shire.

W tym samym cza­sie na placu zam­ko­wym prze­by­wał Król Vic­tor w towa­rzy­stwie kilku ryce­rzy oraz naj­lep­szych i ostroż­nie wyse­lek­cjo­no­wa­nych medy­ków z całej wyspy. Nie­spełna kil­ka­na­ście godzin temu dostał infor­ma­cję od swo­ich sojusz­ni­ków o odna­le­zie­niu zwia­dow­ców wyspy z szcze­gólną prośbą o przy­go­to­wa­nie łóżek leżą­cych dla ran­nych, któ­rych było tak wielu. Chwiał się na nogach, nie prze­spaw­szy całej nocy, ale mimo porad swo­jego namiest­nika

– Wasza Wyso­kość – odrzekł książę Jeremy, scho­dząc ze swo­jego zmę­czo­nego szyb­kim galo­pem rumaka. – Nie wszyst­kich udało się ura­to­wać, ponie­waż wróg cze­kał już na nas w poło­wie drogi do Dres­den. Szczę­śli­wie udało nam się unik­nąć kon­fron­ta­cji prze­mie­rza­jąc mało uczęsz­czaną kotlinę nad sze­roką zatoką, ale nie bez strat. Ranni muszą być natych­miast hospi­ta­li­zo­wani.

Król roz­ka­zał zapro­wa­dzić ran­nych do spe­cjal­nych kom­nat, a gdzieś tam pośród medy­ków krę­ciła się także Chri­stine, która dzięki swo­jej wro­dzo­nej empa­tii potra­fiła uspo­koić nawet naj­bar­dziej wystra­szo­nego żoł­nie­rza. Tym razem jed­nak zgo­dziła się pomóc medy­kom i naj­mniej godny księż­niczki spo­sób opa­try­wała pora­nio­nych ludzi. Krę­ciła się od pacjenta, do pacjenta w akom­pa­nia­men­cie krzy­ków i cięż­kich wyde­chów. Robiła to na prze­kór roz­ka­zom swo­jego brata. Sza­no­wała go, ale ni­gdy nie mogła patrzeć na krzywdę ludzką sto­jąc z zało­żo­nymi rękami. Ten zaś widząc jej poczy­na­nia posta­no­wił zga­nić ją za zacho­wa­nie nie­godne Rodziny Kró­lew­skiej.

– Jeśli wywo­łasz wojnę wbrew woli naszego ojca, Ci ryce­rze będą potrzebni, a ofiar będzie jesz­cze wię­cej i to z poważ­niej­szymi ranami, nawet śmier­tel­nymi. – odparła mu i wró­ciła do swo­ich obo­wiąz­ków, co bar­dzo spodo­bało się jej przy­szłemu mężowi. Książę Jeremy był zauro­czony osobą księż­niczki. Była wraż­liwa na cudzą krzywdę i z całą pew­no­ścią skry­wała coś wyjąt­ko­wego, co bar­dzo go intry­go­wało. Nie­stety nie wie­dział o niej zbyt wiele, ale to co zdo­łał poznać w zupeł­no­ści wystar­czyło, aby w pełni poprzeć lud Islay w woj­nie prze­ciwko dwa razy od niej mniej­szą Jurę, ale z bar­dzo potęż­nymi sojusz­ni­kami. Niek­tó­rzy mówili nawet, że to przez wzgląd na swoją sio­strę, Król Vic­tor I zdo­łał zdo­być tak potęż­nego sojusz­nika.

Tego samego dnia wie­czo­rem, emo­cje po powro­cie zwia­dow­ców Islay do Dres­den nieco opa­dły. Tak samo jak Chri­stine, która całą swoją ener­gię poświę­ciła na pomoc medy­kom. Było to dla niej, tak emo­cjo­nalne prze­ży­cie, że w pew­nym momen­cie doświad­czyła kolej­nej wizji – ataku opo­nen­tów na naj­więk­szą arenę bitewną w Dres­den, widziała to samo co zawsze – krwawą bitwę i boga­czy raz po raz zabi­ja­nych przez ludzi w zło­tych maskach z rogami. Nie­stety nie była w sta­nie okre­ślić kim oni byli, ale na pewno nie żoł­nie­rzami Jury.

Krę­ciła się po kom­na­tach w poszu­ki­wa­niu swo­jego brata, aby powia­do­mić go o swo­jej wizji – tak jak zawsze to robiła doświad­cza­jąc tego prze­ży­cia, ale nie potra­fiła go odna­leźć, wyszła więc na dzie­dzi­niec i prze­szła do ogrodu, w któ­rym Król zazwy­czaj prze­by­wał, by móc zła­pać oddech bo wyda­rze­niach dnia obec­nego. Nie­stety i tam go nie było, zanie­po­ko­jona powia­do­miła żoł­nie­rza, który stał nie­opo­dal przy wyj­ściu o swo­ich oba­wach, na co tej jej odparł, że nie powinna bać o swo­jego brata bo jest on bez­pieczny z swo­imi dorad­cami i obecny na nie­spo­dzie­wa­nie prze­pro­wa­dzo­nym „spo­tka­niu bitew­nym” z sojusz­ni­kami. Odetch­nęła w ulgą i spoj­rzała na niebo – zachwy­cił ją widok tak wielu gwiazd na czy­stym nie­bie (co rzadko się zda­rza koń­cem lutego). Gdzieś tam dostrze­gła pas Oriona – aste­ryzm utwo­rzony przez trzy jasne gwiazdy Alni­tak, Alni­lam i Min­taka. Podą­żyła tym śla­dem i usia­dła na jed­nej z ławek, tak aby uzy­skać jak naj­lep­szą widocz­ność. Sie­działa chwilę, gdy nagle na jej ramie­niu usiadł czarny kruk z bia­łym koł­nie­rzy­kiem piór pod szyją. Uśmiech­nęła się sze­roko, pogła­skała go pod szyją i ode­brała krótką notkę, przy­wią­zaną do jej nóżki.

Spo­tkajmy się o pół­nocy w tym samym miej­scu.