poniedziałek, 25 listopada 2019

X


– Ase­riel, w górę.
Anna­bel wypro­sto­wała się naprędce i unio­sła dłoń na któ­rej stał jej pod­opieczny. Smok zaskrze­czał gło­śno, poma­chał ogrom­nymi skrzy­dłami i wzbił się w powie­trze, tak wysoko, że aż dosię­gał bariery, która odci­nała Rezer­wat od świata wewnętrz­nego.
– Teraz uwa­żaj, tak samo jak na tre­ningu!
Unio­sła różdżkę w górę, a z jej końca wyle­ciała śred­niej wiel­ko­ści kula ognia, która pognała wprost na Ase­riela. Ten dostrze­ga­jąc zagro­że­nie, wcale nie zro­bił uniku, wręcz prze­ciw­nie – igno­ru­jąc pole­ce­nia Anna­bel w odpo­wied­nim momen­cie zio­nął ogniem tak potęż­nym, że aż zni­we­lo­wał siłę zaklę­cia, które w stycz­no­ści z jego ogniem roz­pły­nęło się w powie­trzu.
– Ase­riel. – mruk­nęła zre­zy­gno­wana dziew­czyna. – Mia­łeś po pro­stu unik­nąć zaklę­cia.
Od ostat­nich wyda­rzeń minął pra­wie mie­siąc, sprawa z han­dla­rzami zdo­łała ucich­nąć na tyle, ażeby dziew­czyna mogła ode­tchnąć pełną pier­sią. Wszystko powoli wra­cało do normy – Ase­riel ze względu na swój gatu­nek już dawno prze­rósł resztę mło­dych smo­ków zamiesz­ku­ją­cych Rezer­wat. Jego ogień sta­wał się potęż­niej­szy z dnia na dzień, co wyraź­nie go cie­szyło. Przy każ­dej lep­szej oka­zji pre­zen­to­wał jego maje­stat nie zwa­ża­jąc nawet na cel, który sobie obrał, co wyraź­nie mar­twiło jego opie­kunkę.
– Spo­koj­nie Anna­bel, celem tego ćwi­cze­nia jest obrona przed bez­po­śred­nim ata­kiem. Ase­riel bar­dzo dobrze robi. – odparł Char­lie, wyra­sta­jąc jak spod ziemi.
– Nie powi­nie­neś sku­pić się na Lumi­nim, Weasley? – spy­tała sucho.
Tak, jedna rzecz nie wró­ciła do normy. Rela­cja pomię­dzy Char­liem, a Anna­bel ogra­ni­czała się jedy­nie do wspól­nych tre­nin­gów ich pod­opiecznych. Już nawet pory kar­mie­nia Foutley usta­liła w taki spo­sób, aby na sie­bie nie nacho­dziły, argu­men­tu­jąc tym iż zauwa­żyła, że oby­dwa młode zaczęły pod­kra­dać sobie nawza­jem poży­wie­nie, co oczy­wi­ście nie miało nic wspól­nego z prawdą.
Nie roz­ma­wiali już wcale, jedy­nie na tematy zwią­zane bez­po­śred­nio z mło­dymi, które w dal­szym ciągu czuły się ze sobą zwią­zane przez wzgląd na to co wspól­nie prze­szły. Nie zja­dali wspól­nie posił­ków, ani nie spę­dzali czasu w zagro­dzie. Na samym początku Anna­bel było ciężko przy­wyk­nąć do osa­mot­nie­nia, jed­nak zdo­łała pojąć, że od zawsze była samotna, że tak w zasa­dzie nie powinna była zbyt­nio przej­mo­wać się taką sytu­acją i w kon­se­kwen­cji zaczęła odci­nać się coraz bar­dziej od wszyst­kich innych, poza Damo­nem, który jakimś dziw­nym spo­so­bem ni­gdy nie zdo­łał wypro­wa­dzić Foutley z rów­no­wagi, czym zasłu­żył sobie na wielki podziw ze strony Char­liego.
– Młode powinny się przede wszyst­kim słu­chać, bo gdy osią­gną pewien wiek ciężko nad nimi zapa­no­wać. – wtrą­cił Damon, nawet nie odwra­ca­jąc się w stronę dwóch młod­szych od sie­bie smo­ko­lo­gów. – Szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o Hebrydz­kie.
– Sły­sza­łeś, mógł­byś mi wię­cej nie prze­ry­wać? – zawró­ciła się twardo do rudzielca.
– A czy on mógłby się nie odzy­wać nie­pro­szony?
Damon spoj­rzał na Char­liego z spo­ko­jem w oczach, przy­wo­łał ruchem dłoni swo­jego pod­opiecz­nego o dwie wio­sny star­szego od Lumi­niego i Ase­riela, który niczym burzowa chmura zasło­nił słabe jesienne słońce jed­nym potęż­nym skrzy­dłem, po czym posłusz­nie wylą­do­wał na ziemi odga­nia­jąc mniej­szego Lumi­niego, który latał nad ich gło­wami i usiadł za ple­cami swo­jego opie­kuna.
Damon tylko pogła­skał swo­jego pod­opiecz­nego pod pyskiem, któ­rego sam ochrzcił dum­nym imie­niem Hiryu i zosta­wia­jąc go za sobą pod­szedł do chło­paka.
– Posłu­chaj no mnie tylko Weasley. – mruk­nął spo­koj­nie. – Jeśli masz do mnie jakiś pro­blem, to twoja sprawa. Mnie możesz trak­to­wać jak chcesz, wisi mi to nawet, ale jeśli Foutley nie chce z tobą roz­ma­wiać to powi­nie­neś to usza­no­wać.
Damon bar­dzo dobrze wie­dział co podziało się mię­dzy tą dwójką. Anna­bel nie omiesz­kała podzie­lić się całą tą sytu­acją, wów­czas wtedy gdy ten zapy­tał jej czego dowie­działa się od chło­paka.
– Tyle co wie­rzy w moją winę. – odparła z nie ukry­wa­nym i kom­plet­nie nie pasu­ją­cym do niej żalem.
Hut­che­anance stał nie­ru­chomo wpa­tru­jąc się w oczy Char­liego, ten nie zosta­wał mu dłużny. Z per­spek­tywy osoby patrzą­cej na to z boku można by sądzić, że toczą coś w rodzaju wojny na mru­ga­nie, ale Anna­bel dosko­nale wie­działa o co toczy się gra i nawet jeśli uznała, że Damon nie­po­trzeb­nie wtrąca się w jej sprawy nie powstrzy­mała ich. Mil­czała, tak po pro­stu stała i opie­ra­jąc się na nie­zdro­wej cie­ka­wo­ści cze­kała na dal­szy roz­wój wyda­rzeń.
Trwało to kilka sekund zanim Char­lie odwró­cił wzrok i z chy­trym uśmie­chem na ustach zro­bił dwa kroki w tył i rzekł:
– Ej, Hut­che­anance, znasz się na Hebrydz­kich tak? To może powiesz Anna­bel, dla­czego wcze­śniej wyrzu­cili cię z ich Rezer­watu? – odparł zło­śli­wie z satys­fak­cją w gło­sie. – Na pewno chęt­nie posłu­cha o two­ich doko­na­niach.
Wyraz twa­rzy star­szego smo­ko­loga zmie­nił się w sekundę. Foutley czuła, że złość wzbiera w nim coraz bar­dziej, mimo iż na zewnątrz wyglą­dało to tak, jakby poczuł jedy­nie lek­kie ukłu­cie żalu.
Szybka decy­zja. Co powinna zro­bić? I co na Hebrydzkie Damon wyra­biał w swo­jej poprzed­niej pracy, o czym Char­lie wie, a ona nie.
Ana­bel wsko­czyła mię­dzy nich, pró­bu­jąc odcią­gnąć chło­pa­ków od sie­bie, ale nawet nie zwró­cili na nią uwagi. Damon w dal­szym ciągu stał wpa­trzony w twarz rywala i bił się z myślami, a Char­lie jedy­nie pod­ju­dzał jego złość bar­dziej patrząc na niego z wyż­szo­ścią. Na Melina, czy ten chło­pak nie ma ani kszty instynktu samo­za­cho­waw­czego? Prze­cież Damon zmió­tłby go z powierzchni ziemi, gdyby tylko zechciał.
– Wystar­czy – rzu­ciła rosz­cze­niowo zauwa­żając ich napię­cie. – Czy wam odbiło? Co wy sobą repre­zen­tu­je­cie w tym momen­cie? Damon, odpuść to nie jest twoja sprawa i nie powi­nie­neś w nią inge­ro­wać, nikt cię o to nie pro­sił. A ty Weasley… – prze­rwała dostrze­ga­jąc jego zacie­ka­wiony wzrok skie­ro­wany tym razem w jej stronę.
Nie dokończyła. Roz­bły­sło się czer­wone świa­tło, a siła odśrod­kowa ode­pchnęła Char­liego kilka kro­ków dalej. Ugo­dzony zaklę­ciem chło­pak upadł ple­cami na zie­mię. Lumini wraz zaskrze­czał, zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę innych smo­ko­lo­gów i boha­ter­sko ruszył na Damona, ale drogę zagro­dził mu Hiryu, który swoim ogniem odgo­nił młod­szego współ­ga­tun­kowca na bok.
Anna­bel za to pio­ru­no­wała chło­paka wzro­kiem, a ten uzna­jąc, że wystar­czy już kiw­nął obo­jęt­nie ręką i spo­koj­nie ruszył wgłąb pola tre­nin­go­wego, a jego pod­opieczny za nim.
– No i na co ci to było, Weasley? – spy­tała odwra­ca­jąc się do chło­paka, który wła­śnie pró­bo­wał się podnieść. – Mogłeś go nie pro­wo­ko­wać.
– Za bar­dzo się do cie­bie przy­mila ostat­nio. – mruk­nął pod nosem i otrze­pał się z ziemi. – Po co się z nim zada­jesz? On jest nie­nor­malny.
– A co Ci do tego, kto się do mnie przy­mila? Jeśli można to tak w ogóle nazwać.
– Jest nie­bez­pieczny, patrz co tutaj odwa­lił.
– Spro­wo­ko­wa­łeś go. – odparła sucho.
– Dla­czego go tak bro­nisz?
– Ja go wcale nie bro­nię, stwier­dzam fakty. – odparła ostro. – Ase­riel co się dzieje?
Anna­bel była tak pochło­nięta dys­ku­sją z Char­liem, że dopiero co zdo­łała dosły­szeć pomruki Ase­riela, wydo­by­wa­jące się gdzieś zza jej ple­ców. Odwró­ciła się na pię­cie i zauwa­żyła Lumi­niego, który ner­wowo obli­zy­wał sobie skrzy­dło, wyda­jąc z sie­bie co chwilę słabe piski.
– Lumini? – pode­szła bli­żej do smoka.
Dopiero teraz zauwa­żyła, że dłu­go­róg ma lekko popa­rzone skrzy­dło. Najwyraź­niej nie zdo­łał na czas unik­nąć ataku star­szego smoka.
– Hej, młody co jest? – spy­tał tro­skli­wie chło­pak i pod­biegł do swo­jego pod­opiecz­nego. Deli­kat­nie ujął w dło­nie obo­lałe skrzy­dło, że aż ten cicho zapisz­czał.
– Ktoś chyba powi­nien je obej­rzeć. – ode­zwała się Foutley, nachy­la­jąc się nad nim.
Weasley zigno­ro­wał jej słowa, patrzył na ranę Lumi­niego jak w amoku. Anna­bel była w sta­nie pra­wie wyczuć jego nie­spo­kojny puls w tym momen­cie. Dłu­go­róg jedy­nie cicho pomru­ki­wał, czu­jąc jak zimne powie­trze nie­mi­ło­sier­nie obija się o to popa­rze­nie. Jed­nak nie cier­piał tak bar­dzo, obec­ność jego opie­kuna poma­gała mu zni­we­lo­wać objawy i cier­pli­wie cze­kać na dal­sze kroki Char­liego.
Wraz chło­pak wycią­gnął z rękawa różdżkę i wyce­lo­wał nią w skrzy­dło swo­jego pod­opiecz­nego.
Foutley nie spodo­bało się to co on zamie­rza zro­bić w tym momen­cie, jed­nak spo­kojny wzrok smoka i wewnętrzny głos, który mówił jej że nie powinna się przej­mo­wać, sku­tecz­nie ukró­cił jej obawy.
Poło­żyła swoją dłoń na jego ramie­niu, ale on nie zare­ago­wał. Różdżką nary­so­wał w powie­trzu wzór. Chwila nie­pew­no­ści, puls Char­liego przy­śpie­szył na moment, ale wraz z powol­nym zani­ka­niem rany na skrzy­dle zwal­niał, aż w końcu opa­rze­nie cał­ko­wi­cie znik­nęło.
Char­lie ode­tchnął, a Lumini czu­jąc tą ulgę nie­mal od razu wzbił się w powie­trze, prze­kro­czył kilka razy obręcz tre­nin­gową z zawrotną szyb­ko­ścią.
– Jed­nak Anna­bel miała rację, prawda Lumini! – krzyk­nął wsta­jąc na równe nogi. – Chyba musimy popra­co­wać nas zwin­no­ścią!
Wyżej wspo­mniana uśmiech­nęła się do sie­bie i prze­nio­sła wzrok na Lumi­niego, który wdzięcz­nie ruszył w stronę swo­jego opie­kuna. Wle­ciał w niego tak szybko, że aż niczego nie spo­dzie­wa­jący się chło­pak stra­cił rów­no­wagę i po raz kolejny upadł na zie­mię. Usiadł na niego, liżąc go przy tym po całej twa­rzy. Weasley pró­bo­wał go zrzu­cić z sie­bie, ale bezsku­tecz­nie. Śmiał się przy tym jak małe dziecko, a Anna­bel miała wra­że­nie, że dosko­nale się bawił.
Wobec tego nie zosta­wało jej nic innego jak wzru­szyć ramio­nami i zosta­wić ich samych sobie.
– Ase­riel, my też musimy jesz­cze potre­no­wać. – zwró­ciła się do mło­dego Hebrydz­kiego. Jed­nak dostrze­ga­jąc, że i on dołą­czył do „gnę­bie­nia” Char­liego szep­nęła do sie­bie z dumą – Moja krew.
Tym­cza­sem, z nieba zaczął padać pierw­szy śnieg.

Król nie był przy­zwy­cza­jony do cier­pli­wo­ści. Od dziecka nauczony tego, że zawsze dosta­wał wszystko czego chciał, w tym samym momen­cie. Nie dzi­wota więc, że brak infor­ma­cji od jego zwia­dow­ców przez kolej­nych kilka dni dawał mu się we znaki. Krą­żył po sali tro­no­wej od kąta w kąt. Jego kroki obi­jały się o świeżo wypo­le­ro­waną, mar­mu­rową podłogę, a dźwięki przez nie wyda­wane przy­wo­dziły mu na myśl tajem­ni­cze stu­ka­nie wewnątrz dawno już zamknię­tej, drew­nia­nej trumny.
Usiadł na swój tron – zro­biony według naj­star­szej legendy Islay z dawno już prze­to­pio­nej boskiej stali, a który od jakie­goś czasu powo­do­wał u niego bóle ple­ców.
Medy­cyna Islay, ze względu na swoje mocno zako­rze­nione tra­dy­cje, pia­sto­wane od śre­dnio­wie­cza opie­rała się jedy­nie na mie­szan­kach ziół i dobro­dziejstw zie­mii i nie była tak sku­teczna jak ta z innych zakąt­ków pla­nety w tych cza­sach. Vic­tor bowiem wie­dział, że ciało czło­wieka jest zupeł­nie ina­czej przy­sto­so­wane do życia niż było to kie­dyś, z tego względu potrze­buje nieco moc­niej­szych skład­ni­ków, ażeby ukoić róż­nego rodzaju bóle i dole­gli­wo­ści. Wła­śnie dla­tego, posta­no­wił, że przy następ­nej wizy­cie swo­jej kuzynki poprosi o jakieś medy­ka­menty z tam­tych rejo­nów.
Wstał nagle i wol­nym kro­kiem pod­szedł do jed­nego z ogrom­nych okien, znaj­du­ją­cych się w sali. Były to okna z wido­kiem na całą „bogatą sto­licę”, umoż­li­wia­jące zaglą­da­nie nawet do naj­bar­dziej utaj­nio­nych zakąt­ków Dres­den. Jed­nak nie tego w tym momen­cie szu­kał, prze­je­chał jesz­cze pal­cem po wyżło­bie­niach w drew­nia­nej ramie, które w pierw­szym namy­śle miały sym­bo­li­zo­wać pierw­szą dużą wojnę o wyspę i tak po kolei. Okien było w sumie osiem, usta­wio­nych w rów­nych odstę­pach, po jed­nej stro­nie pięć, po dru­giej trzy. Co ozna­czało jed­no­cze­śnie osiem wiel­kich, zwy­cię­skich bitew sto­czo­nych przez ryce­rzy róż­nych wiar o byt Islay.
W jed­nym momen­cie ogar­nęła go nostal­gia. Ści­snął dłoń w pięść, a jego kroki skie­ro­wały się ku miej­scu, gdzie – okre­śla­jąc wzro­kowo w przy­padku tej wygra­nej bitwy, która bez­sprzecz­nie dorów­nuje ośmiu pozo­sta­łym mało by powstać kolejne okno sym­bo­li­zu­jące wygraną.
Dotk­nął ściany i zamknął na chwilę oczy, nie wie­dział, czy powo­dem tego stanu był, fakt, żeby jakoś zapew­nić sobie roz­rywkę pod­czas żmud­nego ocze­ki­wa­nia na tak ważne infor­ma­cje, czy to, że czuję z tym kon­kret­nym miej­scem więź, przez to, że wojna ta toczy się pod jego dowódz­twem.
Z letargu wyrwały go kroki zza drzwi zmie­rza­jące ku sali. Dźwięk otwie­ra­nych wrót, spowo­do­wał że tempo jego serca przy­śpie­szyło. Gwał­tow­nie odłą­czył rękę od ściany i odwró­cił się w tamtą stronę.
W wej­ściu stał jeden jego ryce­rzy, nie­wy­soki, łysy męż­czy­zna w srebr­nej zbroi, o nie­po­ko­ją­cym gry­ma­sie na twa­rzy. W dło­niach trzy­mał pogięty per­ga­min, uma­zany ciem­no­czer­woną sub­stan­cją – chyba krwią.
– Królu, nasi zwia­dowcy, wysłani na Jurę, zostali odkryci. Zeszli do pod­zie­mia, połowa nie żyje. Zdo­łali jesz­cze przy­słać ten list kru­kiem. – powie­dział jed­nym tchem, prze­ka­zu­jąc list Kró­lowi po czym ukło­nił się nisko – Mie­li­śmy rację Sojusz Trzech Wysp rze­czy­wi­ście idzie na Islay. Wraz z nadej­ściem wio­sny, roz­pęta się tutaj praw­dziwe pie­kło
Vic­tor spoj­rzał szybko na list prze­le­ciał wzro­kiem po tre­ści, z któ­rej jasno wyni­kało, że Floc­khart zwer­bo­wał do swo­ich wojsk siły z dwóch sąsied­nich wysp. Co zde­cy­do­wa­nie prze­chyla szalę zwy­cię­stwa na jego stronę.
– Powia­do­mić o zaist­nia­łej sytu­acji star­szych. Musimy zro­bić naradę! I wysłać woj­ska ratun­kowe na Jurę. Wyko­nać natych­miast. – zarzą­dził.
Jego głos brzmiał dostoj­nie, a zara­zem dono­śnie, co wzbu­dziło w ryce­rzu wolę walki. Nikt ni­gdy nie spo­dzie­wałby się, że za pali­sadą spo­koju i opa­no­wa­nia ukrywa się prze­stra­szone dziecko, które zaraz po prze­czy­ta­niu listu pomy­ślało: „Kuzynko, pro­szę Cię. Wróć. „



– Damon! Co to do cho­lery miało zna­czyć!- Rozeź­lony głos Anna­bel roz­niósł się po całym dzie­dzińcu.
Inni smo­ko­lo­dzy w oko­licy zain­try­go­wani tym nie­co­dzien­nym wido­kiem zeźlo­nej współ­pra­cow­niczki, nie­mal od razi skie­ro­wali swe spoj­rze­nia na dziew­czynę, którą szep­cząc coś mię­dzy sobą odpro­wa­dzili wzro­kiem pro­sto przed obli­cze Hut­che­anan­ce’a.
– A wyra­zisz się tro­chę jaśniej? – odparł spo­koj­nie ata­ko­wany chło­pak, popra­wia­jąc swój sza­lik.
 – Jak mogłeś pozwo­lić Hiryu uży­wać ognia na młod­szym Lumi­nim? To wbrew regu­la­mi­nowi. Matei nie jest zachwy­cony całą to sytuacją.
– Weasley już zdą­żył się pochwa­lić widzę… – mruk­nął obo­jęt­nie.
– Nie Damon, to ja opo­wie­dzia­łam mu o tym co tam zaszło. Weasley nie chciał tego robić, bo uwa­żał że to sprawa pomię­dzy wami ale Lumini mógł prze­cież stra­cić skrzy­dło, a Hiryu jest przy­naj­mniej dla mnie za bar­dzo agre­sywny. To nie skończy się dobrze.
Anna­bel wyda­wało się, że przez chwilę, że żela­zna twarz Damona skrzy­wiła się pod wpły­wem jej słów, jed­nak trwało to tylko chwilę. Nie­mal od razu skrzy­żo­wał ręce na piersi i z przy­mru­żo­nymi oczami spoj­rzał na traw­nik.
 – A może powi­nien. – mruk­nął pod nosem.
– Słu­cham? – odparła obu­rzona, echo jej głosu po raz kolejny zwróciło uwagę innych smokologów.
– Czy tobie się wydaje, że mógł­bym naumyśl­nie skrzyw­dzić w taki spo­sób mło­dego smoka? – Przy­bli­żył swoją twarz do niej w taki spo­sób, że dziew­czyna mogła aż poczuć jego zimny oddech. – Otóż nie, ja tylko chcia­łem poka­zać temu rudziel­cowi w jaki spo­sób jego zacho­wa­nie krzyw­dzi to młode. - wyszeptał, tak żeby tylko ona słyszała.
W tym samym momen­cie po obo­zie roz­szedł się dźwięk alarmu bez­pie­czeń­stwa. Anna­bel unio­sła głowę, a nad nią dostrze­gła „nie­znisz­czalną” barierę, która pod wpły­wem jed­nego potęż­nego zaklę­cia znik­nęła jak kam­fora. Po nie­bie roz­prze­strze­niła się magiczna kula, ema­nu­jąca błę­kit­nym świa­tłem z któ­rej wydo­by­wał się szorstki głos Mateia, a która prze­miesz­czała się szybko z jed­nej strony obozu do dru­giej.
 – Rezer­wat został zaata­ko­wany. Pra­cow­nicy pro­szeni są o uda­nie się do swo­ich namio­tów natych­mia­stowo.
Anna­bel zmarsz­czyła czoło i spoj­rzała w stronę bramy, która ugi­nała się pod natar­ciami naje­źdź­ców, któ­rych mogłoby się wyda­wać było o wiele za wiele. Bez zasta­no­wie­nia wycią­gnęła różdżkę z rękawa i igno­ru­jąc pole­ce­nia szefa w te pędy pognała w tamtą stronę, a zaraz za nią Damon.

niedziela, 6 października 2019

IX

Nie cze­kała dłu­żej. Po dotar­ciu do obozu nie­mal od razu jej kroki skie­ro­wały się ku miej­scu, gdzie znaj­do­wała się zagroda mło­dych smo­ków. Podróż trwała zde­cy­do­wa­nie za długo, Anna­bel nie mogła docze­kać się w końcu tego, aby zacząć ponow­nie żyć nor­mal­nie i opieką nad Lumi­nim, oraz Ase­rie­lem wygnać z głowy złe myśli i zawód jaki prze­żyła na Islay. Wygła­dziła ręką swój uni­fom, który chro­nił przed smo­czym ogniem, a także sta­no­wił natu­ralną część odzie­nia opie­ku­nów i prze­szła przez furtkę. Więk­szość mło­dych smo­ków, które obec­nie prze­by­wały na wybiegu zaskrze­czało i zato­czyło w powie­trzu koło na wznak, że są gotowe do zabawy. Jed­nak Anna­bel gła­dząc jed­nego z nich po gło­wie oglą­dała się dookoła w poszu­ki­wa­niu swo­ich pod­opiecznych, któ­rzy – wedle roz­pi­ski, którą dała Weasley­owi przed swoim wyjaz­dem powinni prze­by­wać obec­nie tutaj.
Wtem poczuła zna­jome ukłu­cie w oko­licy ramie­nia, spoj­rzała w bok i uśmiech­nęła się sze­roko. Na jej ramie­niu stał Ase­riel, który naj­pierw przy­bli­żył pysk do jej twa­rzy i przy­mi­lił się do niej, a zaraz póź­niej zary­czał zazdro­śnie w stronę innych mło­dzia­ków, któ­rzy zebrali się dookoła Anna­bel, na co oni obo­jęt­nie ruszyli w swoje strony.
– Widzę, że masz się dobrze Ase­riel. – pogła­dziła mło­dego po szyi,
Zado­wo­lony zaskrze­czał, a sama Anna­bel poczuła jakby dosłow­nie pod jej doty­kiem Ase­riel roz­pły­wał się w powie­trzu.
Gdzieś kątem oka dostrze­gła śpią­cego Weasleya, wygod­nie uło­żo­nego pod drze­wem. Zmarsz­czyła czoło i zało­żyła ręce na piersi. Nie potra­fiła zro­zu­mieć jak Char­lie może być tak nie­od­po­wie­dzialny i lek­ko­myślny opie­ku­jąc się mło­dymi. Pode­szła do niego, a zaraz przed nią jakby spod ziemi wyło­nił się Lumini, który z rado­ści wypu­ścił z pyszczka kilka iskier i tak samo jak Ase­riel usiadł na dru­gim ramie­niu Anna­bel.
– Weasley, co ty wyra­biasz? – spy­tała gło­śno, pró­bu­jąc go zbu­dzić.
Jed­nak on zamru­czał jedy­nie coś pod nosem i odwró­cił głowę na inną stronę. Zde­ner­wo­wana Anna­bel pode­szła bli­żej i kuca­jąc na jedno kolano spoj­rzała na nie­obecną, muskaną przez pro­mie­nie sła­bego słońca twarz mło­dzieńca. Przy­glą­da­jąc się mu, stwier­dziła że jeśli nie kła­pie zbyt dużo ustami jest nawet przy­stojny. Zaraz póź­niej jej wzrok powę­dro­wał na Lumi­niego.
– Wiesz co robić młody. – odparła tajem­ni­czo.
Rogo­gon roz­ło­żył dum­nie skrzy­dła, jakby rozu­mie­jąc jej słowa i prze­sko­czył z jej ramie­nia na nogi swo­jego opie­kuna, prze­szedł kawa­łek dalej, aż dotarł do jego twa­rzy. Uka­zał rząd ostrych jak szpilka, małych ząb­ków i ugryzł ucho Char­liego.
Ten jak rażony prą­dem zerwał się z miej­sca i zła­pał się za bolące miejsce.
– Lumini, cho­lera, to bolało. – syknął, zauwa­ża­jąc obok sie­bie smoka.
– Czy do two­ich obo­wiąz­ków Weasley, należy uci­na­nie sobie drze­mek pod­czas pracy? – spy­tała pre­ten­sjo­nal­nie.
– Anna­bel? – wstał tro­chę sko­ło­wany i podra­pał się po gło­wie – Umm, nie? A co ty tu robisz? Nie mia­łaś wró­cić dopiero poju­trze?
– Mia­łam, ale mia­łam też prze­czu­cie, że nie powin­nam zosta­wiać ci mło­dych pod opieką na tak długo. – żach­nęła się. – Miałam rację... nie sądzisz, że to skraj­nie nie­od­po­wie­dzialne zasy­piać, gdy smoki są same na wybiegu?
– Nie są same, mają prze­cież towa­rzy­stwo. – wska­zał wzro­kiem stadko małych rogo­go­nów, bawią­cych i gry­zą­cych się nawza­jem. – A bariera nie pozwoli im przez nią prze­le­cieć.
– To są młode smoki Weasley. Młod­sze niż tamte.-– mruknęła wytrą­cona lekko z rów­no­wagi. – Nie mogą same latać po zagro­dzie, mogłoby dojść do walki, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o Ase­riela.
– Wiem to, wiem. – mruk­nął pod nosem. – Są zbyt ruchliwe ostat­nio, latają wszę­dzie…– prze­rwał.– …zobacz, nawet teraz oby­dwoje sie­dzą ci jakby ni­gdy nic spo­koj­nie na ramionach. Gdy­byś tu była ze mną nic takiego nie mia­łoby miej­sca.
Anna­bel nic nie odpo­wie­działa, ści­snęła moc­niej ręce na piersi, ażeby ukryć nagły ścisk żołądka, który nastą­pił po tym, gdy usły­szała te słowa. Nie była w sta­nie wytłu­ma­czyć tej reak­cji, prze­cież od dawna wie­działa, że jeśli cho­dzi o opiekę na smo­kami, mało kto może jej dorów­nać. Może po pro­stu była nie­do­war­to­ścio­wana, lub sko­ło­wana tym, że obcy dla niej czło­wiek jest o wiele bar­dziej życz­liwy niżeli jej wła­sny kuzyn.
– Czasu nie cof­niemy. – wes­tchnęła ciężko i pogła­dziła oba smoki pod szyją. – Jest już pora kar­mie­nia, zro­bić to, czy wolisz wró­cić do spa­nia? – spy­tała z mimowolnym uśmie­chem.
Char­lie wstał na równe nogi tak szybko, że o mało nie prze­wró­cił się na gli­nie leżą­cej na ziemi nie­opo­dal jego legowiska. W ostat­nim momen­cie utrzy­mał się na nogach i gry­ma­sem wstydu na twa­rzy wymi­nął ją w te pędy waz z wygłod­nia­łymi smo­kami, które na wieść o jedze­niu nie­mal od razu pode­rwały się do góry i jesz­cze szyb­ciej pole­ciały za opie­ku­nem.
– Wła­ści­wie to chęt­nie je z tobą nakar­mię, muszę ci coś pokazać i tak.. – mruk­nął tajem­ni­czo nawet nie odwra­ca­jąc się w jej kie­runku.
Poki­wała głową z dez­a­pro­batą nie móc wyobra­zić sobie jak kto­kol­wiek może być takim lek­ko­du­chem, zaraz póź­niej ruszyła za nim zasta­na­wia­jąc sobie co tak wła­ści­wie Char­lie miał na myśli mówiąc, że musie jej coś poka­zać.
– Patrz Foutley. – uśmiech­nął się chy­trze i rzu­cił wysoko w górę kawa­łek mięsa macza­nego w krwi kur­czaka. – Ase­riel!
Wtem młody jakby ni­gdy nic pode­rwał się w górę z ramie­nia opie­kunki, prze­le­ciał kilka razy nad jej głową i zio­nął ogniem w taki spo­sób, aby pod­grzać sobie poży­wie­nie.
Anna­bel nie mogła uwie­rzyć wła­snym oczom, nie było jej zale­d­wie kilka dni.
Wie­działa, że powinna cie­szyć się z tego powodu, że jej pod­opieczny nauczył się ziać ogniem, jed­nak nie potra­fiła ukryć sama przed sobą, a już szcze­gól­nie przed jej współ­pra­cow­ni­kiem, że poczuła nie­przy­jemny ścisk zazdro­ści. Zało­żyła ręce na piersi i mogłoby się wyda­wać, że za chwilę wrza­śnie na Char­liego z nie­zna­nego nikomu powodu. Jed­nakże nic takiego nie miało miej­sca, zamiast tego stała i mil­cze­niu i wpa­try­wała się w Ase­riela pochła­nia­ją­cego ze sma­kiem swój kawa­łek miej­sca.
– Jak to zro­bi­łeś? – spy­tała sucho nie odry­wa­jąc od niego oczu. – Ja pró­bo­wa­łam tylu spo­so­bów, ale nic nie dawały.
– A widzisz. – mruk­nął pociesz­nie, igno­ru­jąc jej pierw­sze pyta­nie. – Kwe­stia podej­ścia.
Anna­bel spoj­rzała spode łba na chło­paka, który ucie­szony uniósł brew w górę, jakby chciał poka­zać na nią swoją wyż­szość. Prze­klęła go w myślach i jego dzieci na kilka poko­leń wprzód rów­nież. Unio­sła wysoko głowę i w mil­cze­niu kar­miła Lumi­niego, który co rusz pod­la­ty­wał do niej nie­na­sy­cony.
Char­lie za to tym razem zaj­mo­wał się Ase­rie­lem, który wypusz­czał z pyszczka coraz co moc­niej­sze iskry ognia, za co dosta­wał kolejne pochwały od Weasleya. Wyglą­dało to mniej wię­cej tak jakby to wła­śnie chło­pak stał się ulu­bień­cem Hebrydz­kiego, zastę­pu­jąc tym samym nijako miej­sce Anna­bel.
Trwało to jakiś czas, póki przy moc­niej­szym podmu­chu wia­tru, swe­ter nie zsu­nął się nagle z jej ramienia.
– Co ci się stało w ramię? – spy­tał chło­pak dostrze­ga­jąc dosyć obszerną bli­znę po cię­ciu w oko­licy pra­wego ramie­nia dziew­czyny.
Anna­bel nie odpo­wie­działa od razu, nie­mal natych­miast podnio­sła swe­ter prze­kli­na­jąc się w myślach za swoją krótką pamięć, przez którą zapo­mniała o tym aby zli­kwi­do­wać tą bli­znę.
– Nie sądzę, aby była to twoja sprawa. – ucięła temat.
Char­lie jed­nak usły­szał jej słowa, a w gło­wie poja­wił mu się obraz Anna­bel odzia­nej jak tamci han­dla­rze dwie noce wprzód, pró­bu­jącą wykraść młode smoki i w odwe­cie raniąc się przy walce z jed­nym ze straż­ni­ków. Naszła go chwila zwąt­pie­nia, przez ostat­nie dnie sku­teczne chro­nił ją przed zarzu­tami Matei’a, jed­nak dostrze­ga­jąc owe prze­cię­cie zaczął poważ­nie zasta­na­wiać się nad jej moty­wa­cją. Poki­wał jed­nak głową z dez­a­pro­batą i pochło­nięty myślami już mniej ocho­czo kar­mił Ase­riela co jakiś czas nie­po­strze­że­nie zer­ka­jąc na swoją współ­pra­cow­niczkę w cało­ści pochło­nię­tej opieką nad Lumi­nim.



Szła wła­śnie przez dzie­dzi­niec ledwo trzy­ma­jąc się na nogach. W nocy męczyły ją demony rodem wycią­gnięte z Islay, a w brzu­chu czuła nie­przy­jemne ści­ski spo­wo­do­wane gło­dem. Poch­ło­nięta w cało­ści myśle­niem nad bie­żą­cymi spra­wami nie zauwa­żyła nawet docie­kli­wych spoj­rzeń innych opie­ku­nów, któ­rzy jakimś cudem dowie­dzieli się o wtar­gnię­ciu han­dla­rzy na teren rezer­watu i podej­rze­niami wzglę­dem Anna­bel. Teoria rodem z fil­mów o zdra­dzie mię­dzy współ­pra­cow­ni­kami zna­lazła wśród nich wielu zwo­len­ni­ków, któ­rzy usta­lili mię­dzy sobą, że każdy krok Foutley będzie przez nich moni­to­ro­wany w taki spo­sób, jakby wyrok o jej winie oka­zał się prawdą.
Jej osoba zawsze wzbu­dzała kon­tro­wer­sje u innych, dla­tego przy­wy­kła już do tego rodzaju spoj­rzeń, dla­tego – gdy tylko rozej­rzała się dookoła i zoba­czyła wszystko to co działo się wokół niej, zigno­ro­wała to i nieświadomie ruszyła na śnia­da­nie.

Jadal­nia – jak na tą porę dnia zda­wała się pusta, z tacką wypeł­nioną po brzegi usia­dła przy pierw­szym lep­szym (i wol­nym) stole. Skrzy­wiła się lekko porów­nu­jąc tą breję, która w pierw­szym namy­śle miała być jajecz­nicą, a wykwint­nymi posił­kami, które jadała na zamku. Jed­nak mimo wszystko posta­no­wiła odciąć się od tam­tych bole­snych wspo­mnień i zabrała się za jedze­nie.
Chwilę sie­działa w kom­plet­nej ciszy, gdy w drzwiach dostrze­gła Damona, który roz­glą­dał się dookoła. Unio­sła dłoń, aby zwró­cić na sie­bie jego uwagę, gdy strze­lił jak z procy i w sekun­dzie zna­lazł się obok niej. Jed­nak nie usiadł przy tym samym stole, a w sąsied­nim, do tego odwró­cił się ple­cami.
– Foutley – szep­nął przez ramię.
– Dla­czego się tak dziw­nie zacho­wu­jesz? – spy­tała rów­nież szep­cząc.
– Zada­jesz się z han­dla­rzami smo­ków?
Na dźwięk tych słów omal nie zakrztu­siła się kawał­kiem chleba, odchrząk­nęła raz, czy dwa pró­bu­jąc wyzbyć się intruza z gar­dła. A potem jakby ni­gdy nic odło­żyła sztućce i przy­ci­snęła się bar­dziej do ple­ców chło­paka.
– To nie­do­rzeczne. Zwa­rio­wa­łeś?
– Zwa­rio­wał­bym, gdyby miało oka­zać się to prawdą. – mruk­nął bez emo­cji, niejako przecząc zachowaniem swoim słowom.
– Skąd takie wnio­ski?
– Słu­chaj, kilka dni temu han­dla­rze pró­bo­wali się tutaj wła­mać i upro­wa­dzić młode smoki z Rezer­watu…
– To chyba nor­malne, że skoro jest tutaj taka grupa to zain­te­re­suje się jed­nym z naj­więk­szych rezer­wa­tów dla smo­ków. – mruk­nęła iro­nicz­nie. – To się musiało wyda­rzyć, ale nie potra­fię zro­zu­mieć co ja mam mieć z tym wspól­nego.
– Nie­wiele wiem, tyle co sły­szę dookoła. Ale to nic, wiesz kto jeszcze brał czynny udział w ochro­nie mło­dych?
– Nie, ale za chwilę się dowiem.
– Weasley…– mruk­nął jed­nym sło­wem.
Na dźwięk tego nazwi­ska Anna­bel wypro­sto­wała plecy. Nie potra­fiła zro­zu­mieć jak wydźwięk tego nazwi­ska za każ­dym razem budził w niej takie kon­tro­wer­sje, jakby ktoś wspo­mi­nał co naj­mniej o jej daw­nej miło­ści. Tłu­ma­czyła to sobie swoją smo­czą stroną, która zawsze pod­po­wia­dała jej, że to czło­wiek godny zaufa­nia i która miała do niego sła­bość, a którą nie­rzadko potra­fiła utrzy­mać na wodzy i cał­ko­wi­cie nią zawład­nąć.
– …ponoć czę­sto ucina sobie poga­wędki z Matei’em. – dodał sucho, jakby suge­ru­jąc z kim powinna jak najszyb­ciej poroz­ma­wiać.
Anna­bel kiw­nęła głową poro­zu­mie­waw­czo i wstała na nogi. Rozej­rzała się dookoła, a jej spoj­rze­nie skrzy­żo­wało się z kil­koma innymi. Dopiero wtedy pojęła ogrom sprawy, ale i tak dziel­nie spo­glą­dała na innych współ­pra­cow­ni­ków dając im do zro­zu­mie­nia tym samym, że nie jest niczemu winna, a tym bar­dziej nie ma się czego wsty­dzić. Żach­nęła się i pew­nym sie­bie kro­kiem wyszła z jadalni, zapom­ina­jąc kom­plet­nie o posiłku.

Jej kroki skie­ro­wały się wprost do namiotu, w któ­rym miesz­kała w zamia­rze prze­my­śle­nia zaist­nia­łej sytu­acji. Zasta­na­wiała się, co takiego mogła zro­bić, ażeby zostać podej­rzaną w tak ciężkiej sytu­acji. Prze­twa­rzała w myślach ostat­nie wyda­rze­nia i dum­nie, bądź nie musiała stwier­dzić, że ogrom złych wia­do­mo­ści ostat­nimi czasy prze­bił jej rekord życiowy.
Westch­nęła bez­bron­nie, o ile zawsze sytu­acje takiego typu roz­wią­zy­wały się same w miarę ich moż­li­wo­ści, tak teraz stra­ciła cier­pli­wość co do nie­któ­rych spraw i zatrzy­mała się wpół kroku. Podjęła ostateczną decyzję. Odwró­ciła się na pię­cie i prze­szła cały dzie­dzi­niec, aż dotarła do namiotu Char­liego. Zapu­kała raz, potem dwa, aż w końcu jego ruda czu­pryna poja­wiła się u wej­ścia.
Chło­pak – dostrze­ga­jąc ją w drzwiach aż wyba­łu­szył oczy ze zdzi­wie­nia.
Prawdą było to, że miał w obo­zie wielu przy­ja­ciół, ale rzadko kto go odwie­dzał, tym bar­dziej bez zapo­wie­dzi. Szcze­gól­nie, jeśli był to ktoś taki odsu­nięty od innych jak Anna­bel.
– Wszystko w porządku? – spy­tał, zauwa­ża­jąc jej skrzy­wioną twarz.
– Możemy poroz­ma­wiać? Tylko nie tutaj. – dodała pośpiesz­nie i nie cze­kając na zapro­sze­nie wymi­nęła chło­paka i weszła do środka.
Od razu do jej oczu dobiegł, nie­spo­ty­kany wręcz porzą­dek. Oczy­wi­ście – na zamku miała służbę sprzą­ta­jącą, która zaj­mo­wała się kom­na­tami, ale jesz­cze ni­gdy nie było aż tak czy­sto. Książki – głów­nie o smo­kach prze­pla­tały się wraz z tymi – jak wnio­sko­wała po tytule o zabar­wie­niu histo­rycz­nym. Uło­żone od A-Z, dodat­kowo i wiel­ko­ściowo rów­nież. Podłoga lśniła w taki spo­sób, że można było się w niej przej­rzeć. Przedmioty magiczne, pamiątki z Hogwartu dokład­nie uło­żone wedle prze­zna­cze­nia. Rozglą­dała się dookoła z podzi­wem, aż obok nie poja­wił się Char­lie.
– Masz jakieś pro­blemy? – wypa­liła, przy­po­mi­na­jąc sobie histo­rię jed­nej służki nie­gdyś pra­cu­ją­cej na zamku o nie­by­wa­łym wstrę­cie do brudu, to scho­rze­nie miało jakąś spe­cja­li­styczną nazwę, któ­rej Anna­bel nie potra­fiła na moment obecny sobie przy­po­mnieć.
– Co? Szyb­ciej ty, co wilki cię cho­wały? – obu­rzył się Char­lie. – Mogłaś cho­ciaż pocze­kać na zaproszenie do środka.
Anna­bel puściła tę uwagę mimo uszu. Pode­szła do półki, na któ­rej znaj­do­wały się rodzinne zdję­cia. Ku jej zdzi­wie­niu wszyst­kie osoby posia­dały gęste rude włosy.
– Masz sporo rodzeń­stwa. – odparła pró­bu­jąc doli­czyć się wszyst­kich głów.
– Rodzice sobie nie żało­wali. – odparł uno­sząc ramiona. – To mój tata, pra­cuje w Mini­ster­stwie w dziale uży­cia przedmio­tów mugoli… – Char­lie wska­zał pal­cem naj­star­szego i naj­tęż­szego męż­czy­znę pośród nich. – To moja mama, pra­cuje w domu i naprawdę zna się na zaklę­ciach lecz­ni­czych. To jest mój star­szy brat – Bill, pra­cuje dla banku Grin­gotta jako łamacz klątw w Egip­cie. Zapro­sił nas tam w waka­cje, mamy go odwie­dzić całą rodziną, ale nie wiem czy dam radę się wyrwać – Prze­je­chał pal­cem nieco niżej i wska­zał na kolej­nego członka swo­jej rodziny. – Mój młod­szy brat Percy, chyba naj­bar­dziej sztywny ze wszyst­kich. Potem bliź­niaki Fred i George, ci to mają głowę do żar­tów nie powiem. Obok nich naj­mniej­sza i naj­słod­sza Ginny. A to jest Ron, wła­śnie zaczął swój pierw­szy rok w Hogwar­cie. Jak wszy­scy tra­fił do Gry­fin­doru, razem z Har­rym Pot­te­rem.
– Har­rym Pot­te­rem? – powtó­rzyła jak w tran­sie.
– Tylko nie mów mi, że nie wiesz kto to. – odparł wyso­kim tonem. – Prze­cież to on pozba­wił mocy Sama-Wiesz-Kogo jako dziecko.
Anna­bel spoj­rzała na niego spode łba. Rze­czy­wi­ście jego „wyczyn” dotarł nawet na Islay, ale ni­gdy nie zachwy­cała się tym chłop­cem w taki spo­sób. Dla niej ta sprawa z poko­na­niem Czar­nego Pana przez nie­mow­laka w dal­szym ciągu prze­czyła logice.
– Skąd pew­ność, że był to on? – wzru­szyła ramio­nami i obo­jęt­nie wró­ciła do grun­tow­nego ana­li­zo­wa­nia rodzin­nego zdję­cia rodziny Weasleyów.
Char­lie sta­nął jak wryty.
– No jak to skąd, każdy zna tą histo­rię.
– Pomyśl Weasley, dziecko nie mogło wykoń­czyć tak potęż­nego cza­ro­dzieja jakim był Vol­de­mort. – mruk­nęła bez zająk­nię­cia, co już kom­plet­nie wybiło chło­paka z rytmu.
– Typowe myśle­nie Śli­zgoń­skie. – mruk­nął zre­zy­gno­wany po nosem.
– Słu­cham? – obu­rzona Anna­bel odwró­ciła się do niego na pię­cie.
– Nie nic… – uciął przy­ga­szony. – No powiesz mi w końcu o czym chcia­łaś ze mną roz­ma­wiać?
– Wła­śnie, czemu nic nie wspo­mnia­łeś o wtar­gnię­ciu han­dla­rzy do rezer­watu?
Chło­pak od razu zmar­kot­niał.
– A powi­nie­nem?
– Tak, szcze­gól­nie jeśli śmiesz knuć z Matei’em, żeby za wszystko obwi­nić mnie.
– To nie tak…– mruk­nął sia­da­jąc na sofie – Po pro­stu jesteś podej­rzana i tyle. Nie ma dowo­dów ani nic. Błą­kasz się po nocach z dziw­nymi ludźmi, izo­lu­jesz się, a atak zda­rzył się aku­rat wtedy, gdy cie­bie w obo­zie nie było. – wypa­lił, a dopiero zauwa­ża­jąc wyraz twa­rzy Anna­bel, dotarło do niego to jak bar­dzo nie­prze­my­ślane były jego słowa.
– Rze­czy­wi­ście solidne dowody. – odparła sucho.
– Nie, cze­kaj. Usiądź, poroz­ma­wiamy na spo­koj­nie, okey?
– Chyba nie mamy o czym, skoro już jesteś pewien, że to ja im poma­gam.
Mówiąc te słowa, pró­bo­wała wymi­nąć chło­paka i odpu­ścić namiot w któ­rym nagle zro­biło się jej duszno. W ostat­nim momen­cie poczuła jak czy­jeś ręce zaci­skają się na jej ramie­niu.
Ziry­to­wana strze­pała dłoń chło­paka z swo­ich ramion i wcze­śniej posy­ła­jąc mu jeden z swo­ich gry­ma­sów wybie­gła na zewnątrz.
Pobiegł za nią, żeby w jakiś spo­sób pró­bo­wać się wytłu­ma­czyć, mimo iż wie­dział że przez wzgląd na cha­rak­ter Anna­bel jego tłu­ma­cze­nia będą bez­owocne.
– Cze­kaj! – wrza­snął gdy tylko dostrzegł ją w zasięgu wzroku.
Zatrzy­mała się w miej­scu i odwró­ciła na pię­cie. Spoj­rzała na niego w bar­dzo cha­rak­te­ry­styczny dla jej mocy spo­sób. Ten zaś czu­jąc nie­przy­jemną aurę na sobie, wydo­by­wa­jące się jakby bez­po­śred­nio z jej ciała zatrzy­mał się mimo­wol­nie, a Anna­bel roz­pły­nęła się w powie­trzu. Nie byłoby w tej sytu­acji nic dziw­nego – dwójka kłó­cą­cych się współ­pra­cow­ni­ków, gdyby nie fakt, że zni­ka­jąc Char­lie zdo­łał zauwa­żyć dziwny i nie­na­tu­ralny błę­kitny błysk w jej oku.

wtorek, 20 sierpnia 2019

VIII


W powie­trzu uno­sił się stary kurz i duszący pył. Sir Euan zabrał ze sobą pochod­nię ze ściany, w zamia­rze oświe­tle­nia im drogi. Zapach cze­goś na zapach szczyn uno­sił się w powie­trzu, a tunel był tak wąski i ciemny, że prak­tycz­nie nic nie widzieli przed sobą. Anna­bel cie­szyła się w duchu, że nie było tam żad­nych roz­ga­łę­zień, więc nie mogli się zgu­bić, jed­nak dla pew­no­ści wodziła po omacku dło­nią po ścia­nie, aż wresz­cie dotarli do pro­wi­zo­rycz­nych scho­dów, po któ­rych weszli na naj­niż­szy poziom. Rycerz spoj­rzał jesz­cze raz na księż­niczkę, w nadziei, że zoba­czy na jej twa­rzy skru­chę pomie­szaną ze stra­chem, bowiem po dru­giej stro­nie, zgod­nie z usta­le­niami władz znaj­dują się naj­więksi zbrod­nia­rze jakich wyspa kie­dy­kol­wiek widziała, jed­nak kamienny wyraz jej twa­rzy suge­ro­wał, że nie zamie­rzała odpu­ścić. Obrońcy impo­no­wała jej odwaga, jed­nak ni­gdy nie byłby w sta­nie tego przed nią przy­znać.
– To inny świat, księż­niczko. Zupeł­nie ci obcy.
W isto­cie miał rację, wcho­dząc do środka Anna­bel sądziła, że loch ten niczym nie będzie się róż­nił, od tego, w któ­rym miesz­kała ucząc się w Hogwar­cie. Jed­nak grubo się pomy­liła. Uchy­la­jąc, grube zbite cegłą drzwi do ich noz­drzy dole­ciał zapach śmierci.
Loch ten, prze­zna­czony był dla osób, które zostały posłane na śmierć gło­dową, a w naj­lep­szym przy­padku na ścię­cie. Anna­bel skrzy­żo­wała ręce na piersi, czu­jąc zimne powie­trze na skó­rze.
Wiele mówiło się o tych lochach, ska­zańcy czę­sto popeł­niali tutaj samo­bój­stwa w oba­wie przez publicz­nymi egze­ku­cjami, jesz­cze inni cier­pieli katu­sze za swoje zbrod­nie.
Anna­bel nie mogła uwie­rzyć, że służka tra­fiła tutaj bez żad­nego pro­cesu. Miej­sce to zala­ty­wało okru­cień­stwem, a sama księż­niczka czuła, że nawet jeśli dziew­czyna rze­czy­wi­ście miała w zamia­rze ją otruć, ni­gdy nie życzy­łaby jej odsia­dy­wa­nia wyroku w takim miej­scu. Pobla­dła na twa­rzy, wyobra­ża­jąc się sie­bie na jej miej­scu. Czy gdyby sprze­ci­wiła się woli Vic­tora, ona rów­nież wylą­do­wa­łaby tutaj?
Sir Euan wolno kro­czył po kory­ta­rzu i dotąd sta­rał się uni­kać wzroku Anna­bel, jed­nak dostrze­ga­jąc jej stan zatrzy­mał się na środku, blo­ku­jąc przej­ście.
– Głę­biej będzie jesz­cze gorze, księż­niczko. Czy jesteś prze­ko­nana, że nie chcia­ła­byś wró­cić do swych kom­nat, ocze­ku­jąc w nich na pro­ces słu­żą­cej?
Przez chwilę zda­wało mu się, że Anna­bel pod cię­ża­rem jego słów zawa­hała się, ale było to złudne prze­czu­cie. Unio­sła wysoko głowę i mimo bla­do­ści cery, w jej oczach było widać deter­mi­na­cję.
– Jak długo zamie­rzasz jesz­cze odwle­kać mnie od pomy­słu spo­tka­nia się z tą dziew­czyną, sir? – spy­tała pre­ten­sjo­nal­nie.
Nie zdą­żył odpo­wie­dzieć, zauwa­żył w oddali, że jakiś ciężki przedmiot leci wprost na księż­niczkę. Zare­ago­wał od razu, rzu­cił się na nią i oto­czył ramio­nami. Spro­wo­ko­wana cię­ża­rem jego ciała upa­dła na zimną posadzkę, nie­opo­dal miej­sca, gdzie zale­gała kałuża wysu­szo­nej krwi.
Owym przedmio­tem oka­zał się kawa­łek cegły, który odpadł ze ściany. Któ­ryś z więź­niów, naj­wy­raź­niej zgor­szony obec­no­ścią księż­niczki wraz z ryce­rzem w lochach, posta­no­wił dać upust swej zło­ści wła­śnie w taki nie­na­wistny spo­sób.
Gdy tylko Anna­bel zna­la­zła się twa­rzą w twarz ze swoim obrońcą, ochra­nia­ją­cym ją wła­snym cia­łem onie­miała. Leżeli tak przez chwilę wpa­tru­jąc się nawza­jem w swoje oczy. Jed­nak gdy tylko dotarła do ryce­rza nie­zręcz­ność tej chwili, natych­miast podniósł się z ziemi jak spło­szony, otrze­pał zbroję z pyłu i żeby bar­dziej nie stra­cić w oczach księż­niczki, podał jej dłoń jak na ryce­rza przy­stało.
Anna­bel nie­mal od razu zaci­snęła na niej swoje palce i dała się unieść w górę.
Po raz kolejny spo­tkały się ich spoj­rze­nia. Spe­szona dziew­czyna, nie cze­ka­jąc na jaką­kol­wiek reak­cję ze strony „swo­jego” ryce­rza, wyprze­dziła go w popło­chu i ruszyła dalej przed sie­bie.

W mil­cze­niu prze­mie­rzyli resztę lochu w poszu­ka­niu celi, gdzie prze­trzy­my­wana była służka śmiąca, wedle wła­snej woli, lub też nie podać księż­niczce Anna­beli zatruty tru­nek. Sir Euan wska­zał ową celę i osu­nął się w cień tak głę­boko, że ciężko było jej go dostrzec. Foutley otrze­pała swą jedwabną suk­nię z kurzu, przy­wo­łała na swoją twarz jeden z jej czo­ło­wych gry­ma­sów i przy­sta­nęła naprze­ciwko uwię­zio­nej. Ta zaś jak dotąd sku­lona w kącie, nie­mal od razu pod­bie­gła do krat, chwy­ciła je w palce i przy­bli­żyła swoją twarz do księż­niczki.
– Księż­niczka Anna­bel. – odparła cia­cho, pocią­ga­jąc nosem. – Pro­szę mnie oszczę­dzić.
– Wyrok jesz­cze nie zapadł, służko. – spe­cjal­nie zaak­cen­to­wała to ostat­nie słowo, jed­nak nie zapomi­na­jąc iż w dal­szym ciągu znała jej imię.
– Ja naprawdę pró­bo­wa­łam przy­po­mnieć sobie co kie­ro­wało moim zacho­wa­niem, jed­nak nie potra­fię tego zro­bić. Pro­szę mi wie­rzyć. Służę na dwo­rze odkąd skoń­czy­łam szes­na­ście lat, jestem wdzięczna kró­lowi, iż pozwo­lił mi tutaj zamiesz­kać. Nie mia­ła­bym powodu, aby chcieć Two­jej śmierci Pani.
Anna­bel ści­snęła wargi w wąską linię, jesz­cze przed pię­cioma minu­tami miała w gło­wie plan całego prze­słu­cha­nia, wie­działa o co chciała zapy­tać, miała nawet wyobra­że­nia w jaki spo­sób zmu­sić ją do wyzna­nia win, ale teraz – sto­jąc przed nią cała pew­ność ulot­niła się niczym wiatr.
W prze­szło­ści rów­nież kil­ka­krot­nie wyobra­żała sobie sytu­acje, które mogłyby się wyda­rzyć i w isto­cie z każ­dej z nich – nawet tej naj­trud­niej­szej w jej mnie­ma­niu wycho­dziła obronną ręką, demon­stru­jąc tym samym siłę swo­jego cha­rak­teru. Być może miała zbyt duże mnie­ma­nie o sobie, z resztą jak każdy i ślepo wie­rzyła, że wystar­czy odpo­wied­nie nasta­wie­nie i nie­ogra­ni­czona wiara w słusz­ność swo­ich decy­zji, aby wszystko uło­żyło się po jej myśli. Teraz było ina­czej, nało­gowo uży­wała magii do roz­wią­zy­wa­nia swo­ich pro­ble­mów, opie­rała na niej swój sys­tem war­to­ści, a teraz gdy została pozba­wiona różdżki, została odcięta od swo­jego najwięk­szego sprzy­mie­rzeńca i prawda była taka, że nie była w sta­nie nawet samo­dziel­nie funk­cjo­no­wać.
– Dla chwały, pie­nię­dzy? – spy­tała oschle. – Pozy­cji spo­łecz­nej? Lub po pro­stu dla wyż­szych celów.
– Daj Boże, Pani. To zwy­kłe pomó­wie­nia.
– Dla­czego mia­ła­bym dać wiarę tym sło­wom? Wypo­wia­da­nym bojaź­li­wie przez kogoś mi nie­zna­nego, bez krzty zająk­nię­cia?
Służka spu­ściła głowę i spoj­rzała na swoje palce, które z nie­po­ko­jem opla­tały się wza­jem­nie.
– Zaw­dzię­czam Kró­lowi odzie­nie, jadło oraz dach nad głową. Moi rodzice słu­żyli na dwo­rze zanim się uro­dzi­łam. Tydzień po moich szes­na­stych uro­dzi­nach, wro­gie woj­ska napa­dły na jeden z ich obo­zów zwia­dow­czych. Prze­bili im serca szty­le­tem. Król Wil­liam zgo­dził się przy­jąć wszyst­kie sie­roty, które wów­czas stra­ciły rodzi­ców. Chłop­ców posłał do cze­lad­ni­ków, aby uczyli się zawodu, a dziew­czynki przy­jął do służby w zamku. W życiu nie potra­fi­ła­bym się wywdzię­czyć mu za całe to dobro, któ­rym nas ota­czał.
Anna­bel w dal­szym ciągu stała nie­ru­szona naprze­ciw służki. Cho­ciaż nie wyczu­wała w jej gło­sie i przede wszyst­kim nasta­wie­niu kłam­stwa, była pełna sprzecz­no­ści. Ckliwe histo­ryjki, prze­waż­nie ni­gdy nie robiły na niej więk­szego wra­że­nia, może przez to że sama doświad­czyła wcze­śniej cze­goś podob­nego. Nau­czyła się wów­czas być odporną na wszel­kie słowa, które kogoś innego mogłyby zra­nić i wzbu­dzić w nim uczu­cia, któ­rych dotąd nie zaznał, ale przede wszyst­kim wyro­biła w sobie zdol­ność patrze­nia na wszystko z więk­szym dystan­sem niż jest to wyma­gane.
– Jeśli to co mówisz jest prawdą, to jesteś w sta­nie wska­zać osobę, która mogłaby to zro­bić?
Nie­zręczna cisza, oczy służki roz­sze­rzyły się nie­po­ko­jąco, z jej twa­rzy można było wyczyać wiele, strach pomie­szany z ulgą, nie­do­wie­rza­nie i chęć przy­tu­le­nia księż­niczki za jej wiarę w swoją nie­win­ność. Powieki Anna­bel za to na­dal nie drgnęły, wpa­try­wała się ocze­ku­jąco w dziew­czynę i nie omiesz­kała nawet w tej sytu­acji odno­sić się dumą.
– Wiem, że służki wie­dzą naj­le­piej co dzieje się w zamku, lepiej nawet nie­kiedy od samego Króla. – dodała cicho.
– Wasza Wyso­kość, jedna z nas – pozwo­lisz, że nie wskażę po imie­niu. Widziała raz jak rycerz o dum­nym imie­niu Mal­colm spo­ty­kał się po cichu z jedną posłan­niczką z Jury. Sądząc po odzie­niu mogłaby być zwia­dow­czy­nią naszych wro­gów. A zaś póź­niej zale­cał się do kobiety, która miała pod swoją pie­czą porzą­dek w kuchni.
– Sir Mal­colm to jeden z czo­ło­wych ryce­rzy mego kuzyna…– pod­su­mo­wała jakby do sie­bie.
– Miało to wyglą­dać jak spo­tka­nie kochan­ków.
Anna­bel kiw­nęła poro­zu­mie­waw­czo głową w stronę służki. Mówiąc jej to Beatry­cze nara­ziła się na ogromne niebez­pie­czeń­stwo ze strony czło­wieka, który mógłby się oka­zać zdrajcą. Dosk­nale też zda­wała sobie z tego sprawę, jed­nak wiszące nad jej głową jarzmo śmierci roz­plą­tały jej język na tyle, aby księż­niczka mogła stwier­dzić, kto tak naprawdę stoi za próbą jej otru­cia.
Kiw­nęła ręką sir Euanowi, który dotąd bacz­nie patro­lo­wał kory­tarz i co rusz posy­łał ostrze­gaw­cze spoj­rze­nia więź­niom, nader ziry­to­wa­nym ich obec­no­ścią. Teraz jed­nak był odpo­wie­dzialny za bez­pie­czeń­stwo Anna­bel i zamie­rzał wywią­zać się z swo­jego zada­nia.





W tym samym cza­sie, Rumu­nia. Obóz smo­ko­lo­gów.

Po kolej­nym wyczer­pu­ją­cym dniu opieki nad dwoma bar­dzo ruchli­wymi, mło­dymi smo­kami Char­lie opadł z sił. Kochał to co robił, jed­nak nie zda­wał sobie sprawy z tego, ile ener­gii trzeba poświę­cić na pil­no­wa­nie ich. Młode poczuły się ostat­nio bar­dzo pew­nie w obo­zie. Latały z kąta w kąt w poszu­ki­wa­niu nie­zna­nego wywo­łu­jąc tym samym ból głowy u swo­ich star­szych współ­ga­tun­kow­ców, czę­ściej zamknię­tych w swo­ich klat­kach i cze­ka­ją­cych na wyma­rzoną wol­ność, oraz swo­jego opie­kuna.
Char­lie opadł bez­wład­nie na łóżko, nie zdo­łał zdjąć nawet butów, a gdy jego poli­czek styk­nął się z miękką, świeżo upraną pościelą od razu roz­pły­nął się w obję­cia Mor­fe­usza, mając w gło­wie twarz Anna­bel. Bożek snu zro­zu­miał jego sła­bość, dla­tego też posłał mu jeden z naj­pięk­niej­szych snów, jaki Weasley mógł mieć: Uno­sił się wysoko nad hory­zon­tem, latał pomię­dzy chmu­rami. Omi­jał zwin­nie góry, sto­jące na jego dro­dze i leciał dokład­nie tam, gdzie pra­gnął. Podzi­wiał widoki, a jego twarz zda­wała się być deli­kat­nie muskana przez pro­mie­nie zani­ka­ją­cego już słońca. Spo­glą­dał co rusz na swoje ręce, które zda­wały mu się być skrzy­dłami. Machał nimi z całych sił, uno­sząc się wyżej i wyżej. Gdzieś tam w oddali usły­szał wrza­ski szczę­śli­wych stwo­rzeń, które cenił nad życie. Przy­śpie­szył, a w mgnie­niu oka zna­lazł się pomię­dzy nimi.
Coś trza­sło. Mimo swo­jego wyczer­pa­nia, nawet w trak­cie snu Char­lie potra­fił być czujny, przed to czę­sto nie wysy­piał się tak dobrze jak inni. Zbu­dził się na chwilę, rozej­rzał się w około, a jego wzrok zatrzy­mał się na jedy­nym źró­dle świa­tła, jaki znaj­do­wał się w pokoju – świecy, wpół zuży­tej świecy, któ­rej ogień tań­czył słabo w rytm nie­zna­nej mu muzyki. Ziew­nął i obró­cił się na drugi bok, przy­krył się koł­drą, aż po brodę, gdy po raz kolejny coś trza­sło.
Zer­wał się na równe nogi, zła­pał w dłoń różdżkę, którą trzy­mał pod poduszką i wol­nym kro­kiem wyszedł na zewnątrz. Jego namiot znaj­do­wał się nie­da­leko miej­sca, gdzie trzy­mani byli ich pod­opieczni, dla­tego był w sta­nie zauwa­żyć kil­koro dziw­nych postaci, odzia­nych – jak mu się wydaje w ciemne szaty pró­bu­ją­cych zaklę­ciami roz­bić barierę chro­niącą młode smoki przed ucieczką.
Nie zda­wało mu się, że mogli być to inni opie­kuni, dla­tego nie­po­strze­że­nie wbiegł za ścianę znaj­du­jącą się najbli­żej tego zbie­go­wi­ska. Pech chciał, że był to namiot ich szefa- Matei’a, któ­rego rów­nież zbu­dziły świa­tła rzu­ca­nych zaklęć.
– Co pan tu robi, Panie Weasley? – mruk­nął, chwy­ta­jąc go za ramię.
Char­lie odsko­czył do tyłu, myśląc, że został odkryty.
– Ci ludzie chyba chcą dostać się do środka. – odparł cicho, dostrze­ga­jąc zna­jo­mego mu cza­ro­dzieja.
– Wie­dzia­łem, że raz przyjdą i do nas.
– Wie szef, kto to jest?
– Han­dla­rze smo­ków. – splu­nął nie­na­wist­nie. – Kręcą się po całym kraju i wykra­dają młode smoki z gniazd. Dla zysku, ewnentu­al­nie rogów i łusek.
– Jak oni dostali się do obozu? Przy tylu zaklę­ciach ochron­nych?
– Tego nawet sam Mer­lin nie wie, Weasley.
– To co robimy? – spy­tał, mając nadzieję, że jed­nak nie będą musieli sami inge­ro­wać.
– Nie­da­leko znaj­duje się miej­sce, dzięki któ­remu można zaalar­mo­wać star­szych opie­ku­nów-straż­ni­ków, ale oba­wiam się, że mogą mnie zauwa­żyć.
Char­lie spo­glą­dał nie­cier­pli­wie na ludzi, pró­bu­ją­cych por­wać młode smoki. Bariera zaczęła się łamać pod ich zaklę­ciami. Musieli to być potężni cza­ro­dzieje, aby móc tego doko­nać, lub musiała ich być spora grupka. Wealey wie­dział, że jeśli spró­bują się z nimi zmie­rzyć, prze­grają. Prze­kli­nał w tym momen­cie innych opie­ku­nów, że w sytu­acji zagro­że­nia potra­fią spo­koj­nie spać. Ści­snął w dło­niach swoją różdżkę i gorącz­kowo patrzył dookoła.
W tym samym momen­cie Matei wska­zał na drzewo nie­opo­dal budynku, Char­lie ski­nął głową i poj­mu­jąc istotę jego planu, wyce­lo­wał w drzewo różdżką rzu­ca­jąc zaklę­cie tnące.
Dif­findo!
Białe świa­tło ude­rzyło w cel. Drzewo, pozba­wione cią­gło­ści upa­dło trza­ska­jąc w zie­mię i odwra­ca­jąc tym samym uwagę naje­źdź­ców. Matei wyko­rzy­stując ich chwilę nie­uwagi pod­biegł do wcze­śniej nie zauwa­żo­nego przez Char­liego kamien­nego pie­de­stału i poma­chał nad nim dwa razy różdżką.
Po kilku sekun­dach cały obóz zapeł­nił się cza­ro­dzie­jami, któ­rzy co rusz poja­wiali się wokół budynku z mło­dymi smo­kami. Rozwią­zała się krótka walka. Prze­waga liczebna straż­ni­ków przy­tła­czała han­dla­rzy, dla­tego tamci wznie­śli okrzyk odwrotu.
Char­lie przy­glą­dał się tej sytu­acji z eks­cy­ta­cją. Od kiedy pra­co­wał w tym obo­zie nie był śwa­domy tego, jaka och­rona czuwa nad bez­pie­czeń­stwem tych istot, a co za tym idzie opie­ku­nów także.
Kątem oka zauwa­żył, jak jeden z naje­źdź­ców pró­buje uciec w drugą stronę, wtem zaklę­cie tra­fiło w jego plecy. Upadł od razu, a jego ciało oplo­tły cia­sne sznury, pozba­wia­jąc go swo­bod­nego ruchu.
Obok stał Matei, który naj­wy­raź­niej rzu­cił na ucie­ki­niera zaklę­cie wią­żące, a swoim straż­ni­kom kazał podnieść go i zamknąć w klatce.
– Panie Weasley, pro­szę za mną. – roz­ka­zał chwilę potem.
Chło­pak usłu­chał pole­ce­nia i udał się wraz z sze­fem do jego namiotu.
– Usiądź. – wska­zał krze­sło ręką. – Czy możesz przy­się­gnąć, że to co tutaj zoba­czy­łeś zosta­nie mię­dzy
nami?
– Nie rozu­miem, dla­czego to ma być tajem­nica? Daję głowę, że wszy­scy opie­ku­no­wie czuli by się bez­piecz­niejsi, wie­dząc, że ta grupa dba o bez­pie­czeń­stwo.
– Głowę sobie zostaw, panie Weasley, przyda ci się jesz­cze. – mruk­nął nie do końca poważ­nie. – Ci ludzie już wie­lo­krot­nie pró­bo­wali wedrzeć się na nasze tereny, ale zaklę­cia obronne sku­tecz­nie gasiły ich zapał.
– Nie wie­dzia­łem… ale co szef ma przez to na myśli?
– Ot to, że ktoś wewnątrz obozu musi z nimi współ­pra­co­wać. Przedar­cie się przez naszą barierę to jedno, ale uszko­dze­nie tej chro­nią­cej smoki to dru­gie.
Char­lie skrzy­wił się na słowa Matei’a. Był dosyć popu­lar­ny­ wśród innych smo­ko­lo­gów, dzięki swo­jej aurze potra­fił każ­dego przy­cią­gnąć do sie­bie. Znał bar­dzo dobrze wszyst­kich współ­pra­cow­ni­ków. Zde­cy­do­wana więk­szość uwiel­biała smoki i przy­wią­zy­wała się do nich, dla­czego więc któ­rych z nich mógłby chcieć dla nich tak źle?
– Czy bariera nie powinna być moc­niej­sza?
Matei jak dotąd pogrą­żony w swoim świe­cie tym razem spoj­rzał na Char­liego wzro­kiem, który od razu przy­po­mniał mu gry­mas twa­rzy Snape’a.
– Mło­dzień­cze…– zaczął szorstko.– Bariera dosko­nale speł­nia swoją rolę, dla ludzi, któ­rzy nie są świ­adomi jej ist­nie­nia. Rozu­miesz?
– Tak… chyba tak. – odparł cicho skru­szony. – Dobrze, jest kret. Co dalej?
– Tym pro­szę sobie głowy nie zawra­cać, doj­dziemy prawdy i doło­żymy sta­rań, aby smoki były bez­pieczne.
– To dla­czego Pan mi to mówi. Cze­goś nie rozu­miem, czy jestem podej­rzany?
Matei oparł dło­nie o stół i spoj­rzał na ścianę, po jego zacho­wa­niu można było wnio­sko­wać, że bije się z myślami. Zaraz potem pod­szedł bli­żej i wyszep­tał mu do ucha zda­nie, które na długo zapi­sze się w jego pamięci.
”Pil­nuj Foutley, Weasley. Zdaje się, że może mieć z tą sprawą wiele wspól­nego”


Stała naprze­ciw Króla, któ­rego już dawno powinna opu­ścić. Dłoń miała wysta­wioną, a twarz zalała się czer­wie­nią. Jej wzrok bazy­liszka zdra­dzał wię­cej emo­cji niż zawsze, co tylko utwier­dziło go w fak­cie, że nie popu­ści tak łatwo.
– Anna­belo, nie powin­naś była tego robić. Prze­myśl to raz jesz­cze. – gesty­ku­lo­wał spo­koj­nie. – Wro­gie statki zbie­rają się na morzu, a Twoja zdol­ność zmiany może wygrać dla nas wojnę.
– Jak Ty sobie to wyobra­żasz, Królu. Mam spa­lić nie­win­nych ludzi, bo Twoi zwia­dowcy powie­dzieli, że sojusz trzech wysp, jest skie­ro­wany prze­ciwko Islay? A gdzie dowody? Jakie­kol­wiek potwier­dze­nie na ich słowa?
– Moi zwia­dowcy, kuzynko nie są bandą przy­pad­ko­wej zbie­ra­niny, a w pełni wyszko­lo­nym i zin­te­gro­wa­nymi ludźmi.
– Jak długo zamie­rza­łeś trzy­mać mnie w gar­ści? I jak mogłeś sądzić, że nikt nie usły­szy Two­jej roz­mowy z dorad­cami?
Anna­bel powoli zaczy­nała tra­cić nad sobą pano­wa­nie, co w skraj­nych sytu­acjach koń­czyło się nie naj­le­piej, szcze­gól­nie dla osoby, która była powo­dem jej iry­ta­cji. Nie dbała o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Jako jedyna potra­fiła sprze­ci­wić się Kró­lowi, bez obawy o wła­sne życie, ponie­waż wie­działa, że kuzyn potrze­buje jej mocy dla wła­snych celów i nawet jeśli nie zamie­rzała poma­gać mu w tej imi­ta­cji planu, wie­działa, że będzie drą­żył temat w nadziei, że uda mu się coś wskó­rać.
– Powiem to ostatni raz, Królu. Chcia­ła­bym odzy­skać swoją różdżkę, ażeby móc wró­cić do Rumu­nii, gdzie moje miej­sce. – podnio­sła dłoń wyżej.
Vic­tor nader spo­koj­nie stał naprze­ciwko kuzynki, szu­ka­jąc na jej twa­rzy cze­goś na kształt sku­chy. Po praw­dzie zda­wał sobie sprawę z tego, że mimo wszytko, gdyby tylko wyczy­tał z jej twa­rzy cho­ciażby cień zawa­ha­nia, wyko­rzy­stałby to i z całą pew­no­ścią prze­ko­nałby ją do tego planu. Ona rów­nież zda­wała sobie sprawę z wła­snej sła­bo­ści wzglę­dem kuzyna, dla­tego musiała pozo­stać nie­wzru­szona do momentu, póki nie osią­gnie względ­nej prze­wagi emo­cjo­nal­nej nad nim.
– Nie zamie­rzam cię tutaj zatrzy­my­wać kuzynko. – odparł w końcu i uca­ło­wał jej opuszki pal­ców. – Pro­szę tylko, miej na wzglę­dzie dobro wyspy i trwa­łość rodu. Jeśli potrze­bu­jesz wró­cić do Rumu­nii, nie powstrzy­mam cię, ale gdy już tam będziesz. Pomyśl, że gdy „Sojusz Trzech Wysp” wpu­ści swoje woj­ska na Islay, wszystko co znasz zrówna się z zie­mią, a ich woj­ska zmiaż­dżą nasze siły.
Zaraz po tych sło­wach odszedł od niej na kilka kro­ków pstryk­nął pal­cami. Nie minęło kilka sekund, a obok niej, jak spod ziemi wyrósł jeden z jego sług, trzy­ma­jąc w dło­niach tackę, na któ­rej znaj­do­wała się jej różdżka, a którą niemal od razu zła­pała w dło­nie.
– Nie miej mi tego za złe, Królu. – uspo­ko­iła się tro­chę. – Dla Islay jestem w sta­nie zro­bić naprawdę wiele, ale gdy­bym zro­biła to, o co mnie pro­sisz i stra­ci­ła­bym kon­trolę nad sobą, mogła­bym nie­świa­do­mie zmieść z powierzchni ziemi nie tylko wro­gie woj­ska, ale także całą wyspę.
Jej głos brzmiał smutno, co od razu wzbu­dziło w Królu mie­szane emo­cje. Z jed­nej strony kochał swoją kuzynkę, a z dru­giej nie był pewien przy­szło­ści swo­jej, oraz całej wyspy. Miał do dys­po­zy­cji jedy­nie zwitki roz­mów, przy­to­czo­nych mu przez zwia­dow­ców, jed­nak świad­czyły one jed­no­znacz­nie o ich póź­niej­szym ataku na Islay. Wobec tego pozo­stało mu tylko ocze­ki­wać na atak i pla­no­wać dal­sze posu­nię­cia, a nóż w przy­szło­ści Anna­bel sama zro­zu­mie, że wojnę zawsze trzeba oku­pić nie­winną krwią i wróci bezpiecznie do domu dopro­wa­dzić ten bez­sen­sowny kon­flikt do samego końca.

środa, 10 lipca 2019

VII


ZAPRASZAM NA MOJĄ NOWĄ PODSTRONĘ "LEGILIMENS", NA KTÓREJ ZNAJDUJĄ SIĘ... A Z RESZTĄ SAMI SIĘ PRZEKONAJCIE ;)

Następ­nego dnia Anna­bel wstała z ogrom­nym bólem głowy. Ze względu na wyda­rze­nia zeszłego wie­czora nie spała zbyt dobrze. Nie sądziła, że słowa Chri­stine wzbu­dzą w niej takie nega­tywne emo­cje. Zra­niło ją to, że jej kuzyn zapro­sił ją nie z powodu tęsk­noty, a z kom­plet­nie innego. Miała wiele domy­słów, pośród któ­rych naj­wy­żej wybi­jała się per­spek­tywa zna­le­zie­nia dla niej męża, dla wojsk i towa­rów, które mogłyby pomóc Islay w woj­nie.
Pod­nio­sła się leni­wie z łóżka, prze­cią­ga­jąc się jak kot. Rozma­so­wa­nia skroń głową i mniej wię­cej w tym samym cza­sie usły­szała puka­nie do drzwi. Zawo­łała służkę do środka i spo­strze­gła, że nie była to ta sama tęga kobieta, która odwie­dzała ją kilka razy w prze­ciągu ostat­nich dni.
Ta dziew­czyna była o wiele młod­sza, młod­sza nawet od Anna­bel, kru­cha i po zacho­wa­niu sądząc nie była zbyt śmiała.
– Jak cię zwą służko?
Dziew­czyna, sły­sząc słowa księż­niczki nie­mal od razu wypro­sto­wała się i schy­liła nisko.
– Eli­za­beth, moja Pani. – odpowie­działa pośpiesz­nie.
Anna­bel spoj­rzała na nią uważ­nie. Gołym okiem było widać, że dziew­czyna jest bar­dzo wystra­szona, cho­ciaż nie miała ku temu powodu. Drżą­cymi rękoma pró­bo­wała nało­żyć strawę na talerz, jed­nak nie wycho­dziło jej to naj­le­piej. Okru­chy świeżo upie­czo­nego chleba spa­dały na stół, jed­nak Anna­bel wcale nie pró­bo­wała przy­wo­ły­wać jej do porządku, ani tym bar­dziej wyty­kać błę­dów. Zamiast tego usia­dła na krze­śle i odwró­ciła się w stronę służki.
– Nie musisz się tak dener­wo­wać, może usią­dziesz na chwilę i odpocz­niesz?
Służka zamarła na chwilę, ale wcale nie spoj­rzała Anna­bel w oczy, w dal­szym ciągu patrzyła na tacę. Pró­bo­wała wła­śnie prze­two­rzyć to, co usły­szała. Nie wie­działa jak się zacho­wać, z jed­nej strony nie wypa­dało odmó­wić jej Pani, a z dru­giej na dwo­rze kró­lew­skim pano­wała zasada, że służ­bie nie wolno było sia­dać przy tym samym stole, przy któ­rym sie­dzą człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej.
– To bar­dzo miłe z two­jej strony, księż­niczko. Jeśli pozwo­lisz postoję obok, nie wypada mi robić takich rze­czy.
Anna­bel przy­tak­nęła, służka tak bar­dzo przy­po­mi­nała jej Chri­stine, gdy były młod­sze, że nie miała serca spe­cjal­nie jej testo­wać. Pró­bo­wała zatem roz­ła­do­wać napię­cie roz­mową. Zada­wała kilka pytań doty­czą­cych jej osoby, że nawet nie zauwa­żyła momentu, gdy Eli­za­beth stała się bar­dzo nie­spo­kojna. Księż­niczka ni­gdy nie nale­żała do osób szcze­gól­nie deli­kat­nych w roz­mo­wie i wcale nie rozu­miała, że w ten spo­sób robi słu­żą­cej krzywdę. Zaś ta była zestre­so­wana do tego stop­nia, że wraz wylała grzane wino na stół i z ogromną skru­chą zaczęła prze­pra­szać Anna­bel za swoją nie­kom­pe­ten­cję.
– Tak mi przy­kro moja Pani, zaraz to wytrę. – odarła drżą­cym gło­sem.
Chwy­ciła za szmatkę, którą do tej pory miała prze­rzu­coną przez rękę i gorącz­kowo zaczęła wycie­rać stół. Jed­nak tylko pogar­szała sytu­ację, jej gwał­towne ruchy spra­wiły, że wino zaczęło roz­le­wać się na podłogę. Anna­bel chcąc pomóc słu­żą­cej, zła­pała w rękę chustkę, którą zazwy­czaj wycie­rała się po posiłku i chy­ląc się na kola­nach, zaczęła ście­rać ciem­no­czer­woną sub­stan­cję z podłogi.
Jej spoj­rze­nie na chwilę skrzy­żo­wało się z wylę­kłym spoj­rze­niem służki, która zasta­na­wiała się co wła­ści­wie księż­niczka chce zro­bić. Anna­bel uśmiech­nęła się deli­kat­nie, aby spró­bo­wać dodać jej otu­chy i wzro­kiem wska­zała na zni­ka­jącą powoli plamę. Służka domy­śla­jąc się o co cho­dzi rów­nież zaczęła sprzą­tać już nieco spo­koj­niej niż wcze­śniej.
W pew­nym momen­cie napój zaczął paro­wać, a póź­niej zamie­nił się w czarną smołę. Anna­bel wie­dząc, że była to jedna z rodzaju tru­cizn magicz­nych od razu wstała na równe nogi i spoj­rzała na służkę, która zda­wała się być tak samo zdzi­wiona jak Anna­bel.
– Straż! – zawo­łała nie­uf­nie Foutley, wie­dząc, iż sir Euan powi­nien już od dawna spra­wo­wać zmianę pod jej kom­natami.
Nie­mal od razu wyżej wspo­mniany rycerz poja­wił się u wrót i dostrze­ga­jąc całą sytu­ację na podło­dze chwy­cił za ramię służki, która przy­nio­sła jej napój, a która w tym momen­cie pró­bo­wała naprędce opu­ścić kom­natę Anna­bel. Zaraz za nim poja­wiło się dwóch innych straż­ni­ków.
– Nie zdą­ży­łaś tego wypić, księż­niczko? – spy­tał war­tow­nik trzy­mając w dru­giej dłoni puchar wraz z resztkami smo­li­stej sub­stan­cji
Anna­bel przy­tak­nęła głową lekko i spoj­rzała gniew­nym wzro­kiem na służkę.
– Ta kobieta chciała mnie otruć. – odparła twardo.
– Nie, to nie jest prawdą. Moja Pani, ja ni­gdy…
– Zabrać ją do lochu. – wtrą­ciła Anna­bel, nawet nie chcąc słu­chać wyja­śnień słu­żą­cej.
Sir Euan popchnął Eli­za­beth w stronę pozo­sta­łych dwóch straż­ni­ków, któ­rzy od razu wynie­śli dziew­czynę z kom­nat księż­niczki.

Znie­cier­pli­wiona przez cały czas prze­kła­dała nogę na nogę. Obser­wo­wała uważ­nie Króla, który w tym momen­cie kro­czył od jed­nego kąta w drugi. Przy­kła­dał palec do pod­bródka i mru­czał coś do sie­bie. Popra­wiła się na krze­śle i spoj­rzała a dwóch straż­ni­ków, pil­nu­ją­cych jej bez­pie­czeń­stwa. Odkąd przy­je­chała do Dres­den po raz pierw­szy widziała nie­spo­koj­nego Vic­tora, który od razu przy­wo­dził jej na myśl, tego nie­sfor­nego chłopca, któ­rego żegnała w por­cie, a za któ­rym zdą­żyła zatę­sk­nić już kilka razy. Jej głowa była pełna myśli, a ona sama pra­gnęła jak naj­szyb­ciej wyje­chać do spo­koj­nej Rumu­nii i już ni­gdy nie wra­cać na wyspę. Cza­iło się tutaj o wiele za dużo nie­bez­pie­czeństw, niż w świe­cie magicz­nym. Żało­wała, że wró­ciła, już wolała trwać w głu­pim prze­ko­na­niu, że wyspa jest bez­pieczna i ni­gdy już nie doświad­czać destruk­cyj­nej siły prawdy.
– Kuzynko, czy jest coś o czym jesz­cze nie wiem? – odwró­cił się do niej, trzy­ma­jąc w dło­niach świ­stek papieru, który straż­nicy zna­leźli w jej kom­natach. – Czy masz może podej­rze­nia, kto mógłby wysłać tą wia­do­mość?
Vic­tor rzu­cił przed nią pogięty per­ga­min, na któ­rym dostrze­gła już wcze­śniej znaną jej groźbę „Uwa­żaj, co pijesz”. Anna­bel przy­gry­zła wargę, pró­bu­jąc wymy­ślić jakieś sen­sowne wytłu­ma­cze­nie i unik­nąć nie­wy­god­nych pytań, jed­nak zamiast tego skrzy­żo­wała dło­nie na piersi.
– Nie­stety nie, Wasza wyso­kość. Jeśli mogła­bym jednak coś zasu­ge­ro­wać, to pro­po­nuję, aby bli­żej przyj­rzeć się wszel­kim stra­wom i napo­jom prze­trzy­my­wa­nym w kuchni. Ta tru­ci­zna mogła rów­nie dobrze być dodana do czegoś innego.
Anna­bel spoj­rzała ukrad­kiem na zapła­kaną twarz Elizabeth, która mil­cząc wpa­try­wała się w podłogę. Miała skute dło­nie, a za nią stał sir Euan, który ści­skał ją za ramię.
– Czy spo­tka­łaś kie­dy­kol­wiek tą dziew­czynę na swo­jej dro­dze? – spy­tał, dostrze­ga­jąc tą sytu­ację.
– Nie potra­fiłabym spa­mię­tać wszyst­kich twa­rzy, które spo­ty­kam na swo­jej dro­dze Królu. Jed­nak wydaje mi się, że nie. Prawdopodobnie pochodzi z Dresden.
Vic­tor spoj­rzał sro­go na Anna­bel i zlu­stro­wał ją wzro­kiem, zaraz potem kiw­nął straż­ni­kom, aby opu­ścili salę tro­nową wraz z służką. A gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Król nie­mal od razu przy­bli­żył się do swo­jej kuzynki.
– Nie wie­rzę w żadne twoje słowo Anna­bel. – mruk­nął w jej stronę. – Ukry­wasz coś waż­nego, a ja nie potra­fię pojąć dla­czego chro­nisz kogoś, kto mógłby chcieć cię zabić.
– Nie­wiele wiem, Królu. Przy­się­gam. – pokło­niła się wolno, cho­ciaż w środku czuła, że coś ści­ska jej wnętrz­no­ści. Nie zwy­kła kła­mać Kró­lowi w żywe oczy, a przysięga rzucana na wiatr nie wypadała księżniczce.
– W takim razie, dla­czego ukry­wa­łaś ten list?
Ton króla wcale nie podo­bał się Anna­bel, wyda­wało jej się, że w tym momen­cie Vic­tor trak­tuje ją jak dziecko, któ­rym natych­miast trzeba się zająć, a prze­cież był młod­szy od niej. Pró­bo­wał wymu­sić na niej zezna­nia, sądząc, że gdy zostaną sami wszystko będzie prost­sze. Jed­nak ni­gdy nie spo­dzie­wałby się, że Foutley jako jedyna w kró­le­stwie będzie w sta­nie mu się sta­wiać.
– Mia­łam ku temu powody, ku temu i wielu innym rzeczom dla­tego też nie podoba mi się, że kaza­łeś straż­ni­kom przeszu­kać moje kom­naty. – sta­rała się brzmieć spo­koj­nie, jed­nak sama zda­wała sobie sprawę z tego, że jej głos brzmi bar­dzo nie­na­tu­ral­nie. – Naru­szono moją prze­strzeń oso­bi­stą.
– Takie prze­mil­cza­nie istot­nych spraw dla Pań­stwa jest surowo karane – odparł z wyrzu­tem – To była sub­stan­cja z świata magii, mam rację?
Anna­bel zmarsz­czyła brwi, stała na prze­gra­nej pozy­cji. Przez cały czas prze­słu­cha­nia wyda­wało się jej, że Król wie o wiele wię­cej co się u niej dzieje niż powi­nien. Wszystko co próbowała powiedzieć na swoją obronę od razu zostawało przegadane przez Króla.
Nie mogła się teraz nad tym zasta­na­wiać, bar­dzo dobrze wie­działa, że gdyby Król usły­szał o jej domy­słach wzglę­dem Floc­kha­rów, mógłby popaść w więk­szy obłęd niż teraz odczuwa i zro­bić coś, czego poża­ło­wałby w nie­da­le­kiej przy­szło­ści. Mógłby drą­żyć teamat i nawet zaka­zać jej powrotu do Rumu­nii dowie­dziaw­szy się, że Bur­gess wie, gdzie się znaj­duje. Dla­tego też, dla jego wła­snego dobra i ze wzgląd na swoją opi­nię, a także powrót do pracy musiała na­dal uda­wać nie­wie­dzę.
– Królu, nie­ znam się zbyt dobrze na kontaktach między ludźmi, ale wydaje mi się, że z tym momen­cie pró­bu­jesz mi gro­zić. Czyż­bym się myliła?
Vic­tor spoj­rzał spode łba na Anna­bel. Sądził iż dziew­czyna będzie bar­dziej skora do współ­pracy i zapre­zen­tuje sobą wier­ność wzglę­dem kraju. Jed­nak ona tylko przez ten cały czas wodziła go za nos, cały czas zmieniała temat i unikała odwiedzi na jego pytania.
– To póki co nie jest groźbą księż­niczko, a upo­mnie­niem. Nie mogę pozwo­lić, aby stała ci się krzywda, dla­tego od teraz masz zakaz wycho­dze­nia na dzie­dzi­niec chyba że pod nad­zo­rem. Posiłki będzie dostar­czała ci spe­cjal­nie wyzna­czona osoba. Jest jesz­cze coś – pro­sił­bym, abyś na ten czas oddała mi swoją różdżkę.
Anna­bel w tym momen­cie poczuła się jakby dostała w twarz. Usły­szała głow­nie to ostat­nie zda­nie i nie mogła pojąć dla­czego Król chce jej pozba­wić magii. Spo­glą­dała jedy­nie na kamienną twarz swo­jego kuzyna w nadziei, że nie mówił tego poważ­nie, jed­nak nic takiego nie dostrze­gła. Król tylko stał przed nią ocze­ku­jąco wysta­wia­jąc dłoń.
– Królu…– zaczęła ści­szo­nym gło­sem.– … jeśli mar­twisz się o moje bez­pie­czeń­stwo, to w razie nie­bez­pie­czeń­stwa nie ma lep­szego sprzy­mie­rzeńca niż magia.
– To zbyt ryzy­kowne Anna­bel. – mruk­nął Król spo­koj­niej, widząc jej nie­pew­ność. – Nie mogę pozwo­lić sobie na to, żebyś znowu wymy­kała się z zamku i nara­żała swoją opi­nię jak wcze­śniej. A jeśli cho­dzi o bez­pie­czeń­stwo to straż­nicy w każ­dym momen­cie służą swo­imi mie­czami. Sir Euan jest naj­lep­szym szer­mie­rzem w Kró­le­stwie, od teraz będzie zabez­pie­czał twoje tyły.
Foutley ści­snęła wargę w wąską linię i spoj­rzała w zimne oczy swo­jego kuzyna. Się­gnęła ręką do swo­jej kie­szeni, gdzie znaj­do­wała się różdżka i odda­liła ją od razu. Chciała być obojętna, jednak zro­biła to kil­ka­krot­nie, zanim wycią­gnęła ją w cało­ści i drżą­cymi rękoma poło­żyła ją na dłoni Vic­tora, która nie­mal od razu zaci­snęła się jej wła­sno­ści.
W magicz­nym świe­cie pozba­wia­nie różdżki cza­ro­dzieja, po za poje­dyn­kiem byłoby nie do pomy­śle­nia, jed­nak na Islay pano­wało inne prawo, uwzględ­nia­jące wyłącz­ność Króla do wszyst­kiego co znaj­duje się na jej tery­to­rium. Nie­dy­spo­zy­cja była surowo karana, dla­tego Anna­bel była zmu­szona speł­nić prośbę swo­jego kuzyna, nawet jeśli nie miała na to ochoty.
– Czy mogła­bym wró­cić swo­ich kom­nat? – odparła sucho nawet nie patrząc na Vic­tora i nawet nie cze­ka­jąc na jego odpo­wiedź odwró­ciła się obra­żona na pię­cie i szybko wyszła z sali tro­no­wej.
 Trza­snęła drzwiami wymow­nie, aby cho­ciaż w taki spo­sób dać upust swoim emo­cjom. Jak ni­gdy zbyt­nio nie prze­pa­dała za magią, tak teraz bez różdżki czuła się jakby wła­śnie utra­ciła jakąś część sie­bie. Przy­sta­nęła naprze­ciwko wrót po dru­giej stro­nie i zasty­gła w bez­ru­chu. Spoj­rzała na bogate wykoń­cze­nia drewna, a w jej gło­wie poja­wiło się pewne wspo­mnie­nie.

Kilka lat wcześniej
(ulica Pokątna)

Błą­kała się po wąskich uli­cach pokąt­nej. Była pełna obaw i nie­wy­obra­żal­nej eks­cy­ta­cji. Jako jede­na­sto­latka, która cał­kiem nie­dawno dowie­działa się o swo­jej magicz­nej mocy i która sama błą­kała się po obcych ścież­kach w towa­rzy­stwie jed­nej z jej słu­żek potra­fiła cał­kiem nie­źle pano­wać nad emo­cjami, które wbrew pozo­rom roz­ry­wały ją od środka.
Swoim boga­tym wyglą­dem i apa­ry­cją nie­mal kró­lew­ską zwra­cała na sie­bie uwagę innych zwie­dza­ją­cych, jed­nak była tak sku­piona na pognie­cio­nym papi­ru­sie, który trzy­mała w chu­dych rącz­kach, że nawet nie zauwa­żyła, że ludzie przy­glą­dają jej się z zacie­ka­wie­niem.
Skre­ślała w myślach poszcze­gólne przedmioty, które już zdo­łała nabyć. Mil­czała, nie przy­wy­kła do tak dużych tłu­mów cza­ro­dziei, nie­mal w więk­szo­ści przy­wo­dzących jej na myśl jej dzie­cięce wyobra­że­nia o obrzy­dli­wych cza­row­ni­cach rodem z bajek dla dzieci. Nie roz­ma­wiała nawet ze swoją towa­rzyszką, która rów­nież posia­dała podobną moc do niej, a która wyrze­kła się magii na rzecz służby na dwo­rze.
Anna­bel nie rozu­miała tego, jak można było wyrzec się takiej mocy na rzecz służby, dla jej dzie­cię­cego umy­słu było to nie do pomy­śle­nia. Jed­nak musiała przy­znać iż kobieta wie­działa gdzie czego szu­kać, praw­do­po­dob­nie też za cza­sów swo­jej mło­do­ści rów­nież została zapi­sana do Szkoły Magii i Cza­ro­dziej­stwa w Hogwar­cie gdzie uczęsz­czała przez sie­dem dłu­gich lat. Dla­tego też dostała roz­kaz, aby pil­no­wać jej i słu­żyć swoją radą księż­niczce.
– Została jesz­cze mio­tła i różdżka, Aga­tho. – mruk­nęła donio­słym tonem i spoj­rzała na służkę.
– Sklep z różdż­kami jest tutaj nie­da­leko, ksież­niczko. – jej głos zda­wał się taki cie­pły, przy­wo­dzący Anna­bel na myśl mat­czyny ton. – Olli­van­derowie są bar­dzo uzdol­nieni jeśli cho­dzi o wytwór róż­dżek i z pew­no­ścią znajdą dla Cie­bie jakąś odpo­wied­nią.
Księż­niczka przy­tak­nęła i dum­nym cho­dem szła przed sie­bie. Nie rozu­miała dla­czego, ale czuła się tutaj jak uskrzy­dlona. Praw­do­po­dob­nie było to spo­wo­do­wane tym, iż zda­wała sobie sprawę tego, że wcze­śniej tyli uli­cami cho­dziła jej mama i tak samo jak ona była bar­dzo pod­eks­cy­to­wana, a za którą tęsk­niła każ­dego dnia.
Wresz­cie dotarł­szy na miej­sce Aga­tha poka­zała pal­cem na bar­dzo stary i zanie­dbany budy­nek, z wiel­kim i jako jedy­nym oczysz­czo­nym szyl­dem z złoto lite­ro­wym napi­sem „OLLIVANDERS”.
Anna­bel nie spodo­bał się ten widok, po wychwa­la­nym przez tyle osób skle­pie spo­dzie­wała się raczej uno­wo­cze­śnio­nej arma­tury o pre­sti­żo­wym wyglą­dzie. Spoj­rzała więc pyta­ją­cym wzro­kiem na swoją służkę, na co ta ski­nęła głową potwier­dza­jąco.
Ruszyła przez sie­bie, chwy­ciła za brudną, mosiężną klamkę, a kurz zosta­wił ciemną plamę na jej skó­rze. Pocią­gnęła za nią, a drzwi ze skrzy­pie­niem otwarły się nie­mal cał­ko­wi­cie na oscież.
Spoj­rzała jesz­cze za sie­bie jakby chcąc upew­nić się, że Aga­tha na­dal stoi na swoim miej­scu i weszła do środka. Rozej­rzała się dookoła. Sklep oka­zał się mniej­szy niż podej­rze­wała. Pełno w nim było rega­łów z różdż­kami, które trzy­mane były w pude­łecz­kach, a całe to miej­sce pokry­wała cienka war­stwa kurzu. W rogu stało krze­sło, a po środku skle­piku – biurko sprze­dawcy. Anna­bel mimo­wol­nie kich­nęła, gdy do jej nosa doszedł zapach kurzu, nie była przy­zwy­cza­jona do takich miejsc.
– Prze­pra­szam bar­dzo. – mruk­nęła dono­śnie, nie dostrze­ga­jąc nikogo wię­cej wewnątrz pomiesz­cze­nia. – Czy ktoś może tu przyjść? – spy­tała gło­śniej.
Nie­mal od razu zza rogu wychy­lił się pewien tajem­ni­czy sta­ru­szek. Miał prze­ni­kliwe, duże, srebrne oczy i badaw­cze spoj­rze­nie, które od razu skie­ro­wało się na Anna­bel. Ukło­niła się nisko, jak uczono ją na dwo­rze i przy­wi­tała się z panem Olli­van­derem twier­dząc, że chcia­łaby zaku­pić swoją pierw­szą różdżkę.
Nie odpowie­dział jej, tylko zaczął się krzą­tać pomię­dzy rega­łami. Foutley stwier­dziła, że nie zacho­wał się za ład­nie tak ją igno­ru­jąc, jed­nak jako dziecko o ulot­nej uwa­dze zapo­mniała o tym i wędro­wała wzro­kiem za sta­rusz­kiem, który pod­szedł do niej i wci­snął jej w dłoń różdżkę.
– No, poma­chaj nią. – odparł w końcu.
Anna­bel wyko­nała pole­ce­nie, zamach­nęła się różdżką, a w tym samym momen­cie kilka róż­dżek wraz z pudeł­kami mimo­wol­nie wypa­dło w pobli­skiego regału. Dziew­czynka spoj­rzała w tamtą stronę, a jej czy­sto brą­zowe oczy powięk­szyły się do roz­miaru nie­mal piłeczki ping-pon­go­wej.
– To nie ta. – mruk­nął i wycią­gnął z jej dłoni różdżkę. Wło­żył do pudełka i odło­żył na regał. Po raz kolejny cho­dził pomię­dzy pół­kami, szu­ka­jąc odpo­wied­niej dla niej różdżki. Dziew­czynka kom­plet­nie ogłu­piała, nie rozu­miała tego, ale nie miała w zwy­czaju prze­ry­wać, więc cze­kała cier­pli­wie.
Olli­van­der po raz kolejny wci­snął w jej dłoń drugą różdżkę i spoj­rzał na nią wycze­ku­jąco.
Anna­bel zamach­nęła się, a w sekun­dzie bujna, siwa czu­pryna sta­ruszka zaczęła pło­nąć. Na ten widok nie­mal od razu odsko­czyła do tyłu i ner­wowo odło­żyła ją na ladę, aby nie naro­bić wię­cej szkód. Olli­vad­ner zaś pełen spo­koju zamach­nął się swoją różdżką i w sekun­dzie uga­sił pożar. Nie był zły na Anna­bel, ani nie wygo­nił jej ze sklepu, jak począt­kowo sądziła, co świad­czyło tylko o tym, że takie rze­czy zda­rzały się bar­dzo czę­sto. Zamiast tego wziął się ponow­nie za poszu­ki­wa­nia.
Poka­zał dziew­czynkę jesz­cze dwie inne różdżki, ale żadna z nich jej nie wybrała. Zaczęła powoli wąt­pić w jego umie­jęt­no­ści przez taką liczbę pomy­łek.
Dopiero po raz piąty, gdy tylko od nie­chce­nia zła­pała za różdżkę, mach­nęła obo­jęt­nie, a od razu jakby wewnątrz jej ciała poja­wiło się świa­tło i wycho­dziło na zewnątrz. Poczuła dziwne cie­pło, a lekka bryza dnia sło­necz­nego oto­czyła ją zewsząd dookoła.
Olli­va­ner uśmiech­nął się spryt­nie, po raz pierw­szy od jej wizyty.
– To wyjąt­kowa różdżka, księż­niczko Foutley. – ode­zwał się cie­pło i spoj­rzał na nią. – Rzad­kie połą­cze­nie Sosna i Heban, 10 i pól cala, szpon Hipo­gryfa, sztywna. Bar­dzo wierna różdżka, zdy­stan­so­wana do świata i zin­dy­wi­du­ali­zo­wana. Zupeł­nie jak ty. Pamię­taj jed­nak, że bar­dzo musisz chcieć rzu­cić zaklę­cie, w prze­ciw­nym razie wszystko zakoń­czy się fia­skiem.
Anna­bel spoj­rzała na sta­ruszka, naprawdę wie­dział co robi. Popeł­niła błąd, że uwa­żała iż jest ina­czej. Znał się na swoim fachu i z różdżki cza­ro­dzieja potra­fił wyczy­tać wiele o jego cha­rak­te­rze. Zaim­po­no­wał jej, dla­tego więc zapła­ciła, podzię­ko­wała uprzej­mie za poradę i ukło­niła się jesz­cze niżej niż wcze­śniej. Zaraz póź­niej usa­tys­fak­cjo­no­wana wyszła z skle­piku i pode­szła do Aga­thy, nie mogąc docze­kać się jakie jesz­cze sekrety odkryje w tym „innym świe­cie”.

– Księż­niczko Anna­bel. – męski głos spro­wa­dził ją na zie­mię. – Czy dobrze się czu­jesz?
Foutley spoj­rzała na sir Euana zim­nym wzro­kiem, co od razu zaalar­mo­wało go o jej humo­rze. Przy­sta­nął więc pro­sto i scho­wał dło­nie za plecy, pre­zen­tu­jąc swoją rycer­skość.
– Pro­wadź mnie do lochów, ryce­rzu. – roz­ka­zała, igno­ru­jąc jego zapy­ta­nie.
– Nie sądzę, aby był to dobry pomysł księż­niczko. W lochu trzy­mamy naj­nie­bez­piecz­niej­szych zbrod­nia­rzy, jest tam ciemno i zupeł­nie nie przy­stoi prze­by­wa­nie tam Waszej Miło­ści.
Anna­bel zmarsz­czyła czoło i tak była już w bar­dzo złym humo­rze ze względu na ode­bra­nie jej różdżki. Chciała ją jak naj­szyb­ciej odzy­skać, a nie zro­bi­łaby tego, dopóki nie roz­wiąże się sprawa próby jej otru­cia. Nie mogła nawet cze­kać na prze­słu­cha­nie, sama chciała to zro­bić. Czuła, że na Islay już na nikogo nie mogła liczyć. Musiała zadbać sama o sie­bie, tak jak robiła to do tej pory po za domem i dosko­nale sobie z tym radziła.
– Zdaje mi się, sir Euanie, że to ja mam roz­ka­zy­wać tobie, a nie ty mnie. – odparła spo­koj­nie, krzy­żu­jąc ręce na piersi. – Radzi­ła­bym więc nie podwa­żać wię­cej moich decy­zji. Potra­fisz to zro­zu­mieć?
Sir Euan zda­wał się jakby zbity z tropu, Anna­bel miała wra­że­nie, że gdyby nie miał na gło­wie hełmu wła­śnie teraz odra­pałby się po gło­wie. Jed­nak tak samo jak i ona, nie dawał niczego po sobie poznać i sku­tecz­nie dusił emo­cje.
– Księż­niczko… a czy mógł­bym jed­nak…
– Nie, sir. Pro­wadź do lochów. – odparła tonem nie wno­szą­cym sprze­ciwu.
Rycerz nie miał wyj­ścia, nie chciał nara­żać się na jej gniew, tym bar­dziej nie w tej sytu­acji, gdy roz­mowa z kró­lem nie prze­bie­gła tak, jak powinna. Poło­żył więc jedną dłoń na broni, drugą puścił wolno i ruszył przed sie­bie dziar­skim kro­kiem, a za nim (nie)spo­koj­nie ruszyła Anna­bel.

wtorek, 4 czerwca 2019

VI


Wybiła godzina wie­cze­rzy. Jadal­nia jak zwy­kle prze­peł­niona miesz­kań­cami zamku, tym razem zda­wała się kom­plet­nie opu­sto­szała. Przy wiel­kim, drew­nianym stole sie­działy tylko dwie osoby. Brat i sio­stra. Pokre­wień­stwo, co już bliż­szego być nie może. Kie­dyś – do ognia by za sobą sko­czyli, dzi­siaj- nie potra­fią już nawet na sie­bie spoj­rzeć.
Oby­dwoje nie­cier­pli­wie wycze­kują na poja­wie­nie się gościa, który prze­rwie nie­zręczną ciszę mie­dzy nimi. Spo­glą­dają co rusz na zegar, który jako jedyny wydaje z sie­bie jakieś dźwięki. 5,10,15 minut. Król znie­cier­pli­wiony stu­kał swym gru­bym mosięż­nym pier­ście­niem o drew­niany stół. Nie cier­piał spóź­nial­skich, ażeby to udo­wod­nić zawsze poja­wiał się na umó­wio­nym miej­scu wcze­śniej.
Jedno pozo­sta­wało pewne – jesz­cze ni­gdy nikt w całym jego życiu nie kazał mu tyle na sie­bie cze­kać.
Stu­kał coraz gło­śniej, coraz czę­ściej. Zda­wał zacho­wać pozory spo­koju, ale jego sio­stra znała go aż za dobrze. Nie­śmiało patrzyła na brata, który obda­rzał ją– jak jej się wyda­wało nie­szcze­rym uśmie­chem.
– Jak minęło spo­tka­nie z księ­ciem Skye Chri­stine? – ode­zwał się Król, pró­bu­jąc prze­rwać ciszę.
– Skye to bar­dzo piękna wyspa, Wasza Wyso­kość. Książę jest nazbyt uprzejmy, a Jego pod­dani powi­tali mnie bar­dzo cie­pło.
Chri­stine pró­bo­wała opowie­dzieć o swo­jej wizy­cie bar­dzo ogól­ni­kowo. Nie dawała po sobie poznać iż nie­po­koją ją posu­nię­cia brata w toczą­cej się woj­nie, w tym posła­nie jej w ramiona obcego męż­czy­zny dla kilku tysięcy ludzi. Od dziecka była uczona posłu­szeń­stwa Kró­lowi, a póź­niej mężowi. Nie­istot­nym było to iż posia­dała swój wła­sny rozum, miała sta­nowić jedy­nie ozdobę uwie­szoną na szyi przy­pi­sa­nego jej męża. Lalkę salo­nową, a póź­niej Kró­lową Matką. Mimo iż czuła się sprze­dana nie miała odwagi na to, aby pójść wła­sną drogą. Nie była przy­go­to­wana do samo­dziel­nego życia.
– Jeremy wyda­wał się zachwy­cony twoją urodą, sio­stro. Pisał mi nawet w liście, że nie może docze­kać się ożenku.
Chri­stine wzdry­gnęła się lekko na słowa brata. Wie­działa z czym wiąże się wyj­ście za mąż. Nie chciała o tym myśleć, cze­kała na cud, na koniec wojny, albo kogoś, kto będzie w sta­nie prze­mó­wić Kró­lowi do roz­sądku nie bojąc się nara­że­nia na gniew Władcy.
W tym momen­cie w drzwiach poja­wiła się Anna­bel. Wyda­wała się zdy­szana, ale pró­bu­jąc na siłę to ukryć uśmiech­nęła się łagod­nie, po czym pochy­liła się nisko.
– Wybacz spóź­nie­nie Wasza Wyso­kość, zabłą­dzi­łam w ogro­dach, pła­wiąc się ich pięk­nem. – schy­liła posłusz­nie głowę.
– Mar­twi­li­śmy się o cie­bie kuzynko. Sir Euan powi­nien zawsze być do two­jej dys­po­zy­cji i ochra­niać przed takimi wła­śnie sytu­acjami. – Król zmarsz­czył czoło.
– Sir Euan bar­dzo dobrze wyko­nuje swoją pracę Królu, to ja pro­si­łam o chwilę dla sie­bie, a póź­niej nie­mą­drze odda­li­łam się od niego. – ponow­nie uchy­liła głowę.
Anna­bel nie chciała mie­szać w jej sprawy sir Euana, wyda­wał się jej lojal­nym pod­wład­nym Króla, dla­tego ciężko byłoby uwie­rzyć komu­kol­wiek w jego zanie­dba­nie. Po za tym wcale nie wie­dział o jej wcze­śniejszej eska­pa­dzie po za gra­nice Dres­den, a jego zezna­nia mogłyby zaszko­dzić jej spra­wie. Dla­tego też posta­no­wiła wziąć na sie­bie całą winę, będąc prze­ko­naną, że jej kuzyn i tak nie byłby w sta­nie jej uka­rać.
– Anna­bel…
Wyżej wymie­niona usły­szała cichy głos nie­opo­dal, po czym spoj­rzała na osobę, na którą poprzez pośpiech nie zwró­ciła wcze­śniej uwagi. Oczy zaszkliły jej się na chwilę, gdy dostrze­gła naprze­ciw sie­bie swoją uko­chaną kuzynkę, z którą dzie­liła wiele pięk­nych wspo­mnień. Wraz zigno­ro­wała Króla i całą swoją uwagę prze­kie­ro­wała na swoją przy­ja­ciółkę. Moni­to­ro­wała ją wzro­kiem przez kilka sekund. Stała się piękną kobietą, o bar­dzo deli­kat­nej twa­rzy. Skó­rze nie­mal pozba­wio­nej skaz i błysz­czą­cych, niczym małe dia­men­ciki wło­sach. Anna­bel pamię­tała, iż Księż­niczka od dziecka była uwa­żana za naj­pięk­niej­szą dziew­czynkę w całym Kró­le­stwie. Teraz, gdy już doro­sła jej uroda zda­wała się być jesz­cze bar­dziej wyeks­po­no­wana. Jed­nak to oczy były zwier­cia­dłem duchy, a oczy Chri­stine – jak już Anna­bel zdą­żyła zauwa­żyć, prze­peł­nione były bólem, a usilne próby ukry­cia cieni pod jej oczami, dosad­niej świad­czyły o racji Foutley.
– Chri­stine…
Dziew­czyna sły­sząc jej słowa zerwała się z krze­sła i niczym dziecko stę­sk­nione za matką pobie­gła wprost na kuzynkę i rzu­ciła jej się w ramiona. Przy­ci­snęła ją moc­niej do sie­bie i nie chciała puścić. Anna­bel rów­nież nie zamie­rzała prze­ry­wać tej sceny. Współ­czuła Chri­stine z całych sił, wojna musiała odbić swoje piętno i na niej, a sytu­acja, którą zastała w Pań­stwie i która spra­wiała, że Foutley chciała opu­ścić do prze­klęte miej­sce jak naj­szyb­ciej musiała dodat­kowo pogłę­bić jej bli­zny.
– Myli­łam się, jesteś sil­niej­sza ode mnie, Chri­stine. – wyszep­tała do jej ucha. Kuzynka nie odpowie­działa jej, przy­ci­snęła ją jesz­cze moc­niej, że aż Anna­bel zabra­kło tchu. – Fizycz­nie rów­nież. - dodała żar­tem.
Księż­niczka wypu­ściła ją z swo­ich objęć i z zakło­po­ta­niem spoj­rzała na swoją przy­ja­ciółkę. Anna­bel odwza­jem­niła przy­mil­nie spoj­rze­nie, po czym – tak samo jak wcze­śniej z Kró­lem roze­śmiały się jed­no­cze­śnie.
Po całej tej sce­nie Król bar­dziej nie­cier­pli­wiony, acz­kol­wiek w dal­szym ciągu nazbyt spo­kojny wziął obie dziew­czyny pod ramię i kro­kami praw­dzi­wego dżen­tel­mena odpro­wa­dził je do stołu, odsu­nął im krze­sła, po czym sam zasiadł na swoim miej­scu.
Rozmowa toczyła się spo­koj­nie przez dłuż­szy czas. Cała trójka zde­cy­do­wa­nie wolała delek­to­wać się sma­kiem potraw sta­ran­nie przy­rzą­dzo­nych przez naj­lep­szych kucha­rzy w sto­licy. W cza­sie posiłku roz­ma­wiali nie­wiele, głów­nie wspo­mi­nali dawne czasy, gry na dwo­rze i zabawne sytu­acje z ich dzie­ciń­stwa. Mimo iż atmos­fera na pierw­szy rzut oka wyda­wała się rodzinna i spo­kojna. Napię­cie prze­wi­jało się głów­nie pomię­dzy rodzeń­stwem, któ­rzy sta­rali się nie patrzeć na sie­bie i odpo­wia­dać zdaw­kowo na swoje pyta­nia. Anna­bel czuła się dziw­nie sie­dząc pomię­dzy nimi i roz­glą­dała się na boki spe­cjal­nie prze­sy­ła­jąc im spoj­rze­nia świad­czące o jej docie­kli­wo­ści. Jed­nak jej sta­ra­nia speł­zły na niczym. Król jakby nie rozu­mie­jąc o co jej cho­dzi uśmie­chał się, odsta­wia­jąc i podno­sząc co rusz kie­lich z winem. Za to Chri­stine uno­siła brwi, dając jej jasny znak, że nie chce o tym roz­ma­wiać, przy­naj­mniej nie w obec­no­ści jej brata.
Póź­niej roz­mowa skie­ro­wała się na tematy obec­nego życia Anna­bel, jej zaję­cia, ludzi któ­rych poznała i spo­sobu bycia miesz­kań­ców żyją­cych po za gra­ni­cami jej kraju tak bar­dzo róż­nią­cego się od wszyst­kich innych. Rodzeń­stwo nie mogło wyjść z podziwu, jak bar­dzo ich kuzynka zaan­ga­żo­wała się w opiekę na smo­kami i sta­nowi ją do tego stop­nia dobrze, że aż dostała jed­nego z nich do wycho­wa­nia, mimo iż znali prawdę o jej wcie­le­niu. Tajem­nicą dla nich nie była także moc magiczna, o którą kie­dyś posą­dzano, jak się oka­zało słusz­nie – jej matkę. Z powodu wła­śnie tych pogło­sek i nie­chęt­nych spoj­rzeń Kró­lowa musiała opu­ścić wyspę, zosta­wia­jąc swoją rodzinę i od tego czasu słuch po niej zagi­nął.
Wie­cze­rza cią­gnęła się już od godziny, a przez ten czas Anna­bel nie potra­fiła skon­cen­tro­wać się na tyle, ażeby uło­żyć w gło­wie sce­na­riusz roz­mowy z Kró­lem na temat tego, w jakim opła­ka­nym sta­nie zastała Pań­stwo. Miała w gło­wie wiele pytań, ale jedno nur­to­wało ją w o wiele więk­szym stop­niu niż wszyst­kie.
– Kuzynko, jestem bar­dzo ura­do­wany fak­tem jak dosko­nale radzisz sobie w cał­ko­wi­cie obcym miej­scu. – odparł Vic­tor i pogła­dził się po bro­dzie. – Pra­gnął­bym jed­nak widy­wać cię czę­ściej i na pewno być pewien, że jesteś bez­pieczna.
– To bar­dzo miłe z two­jej strony, Wasza Wyso­kość. Jed­nak mogę zapew­nić, że moja moc jest na tyle potężna, abym mogła się sama obro­nić.
– W to nie wąt­pię, od zawsze byłaś wyjąt­kowa.
Anna­bel nie podo­bał się spo­sób, w jaki Król zaczął się nagle wysła­wiać. Nagłe zmiany zacho­wa­nia jej kuzyna potra­fiły nie­źle zszo­ko­wać, nawet jego wier­nych dorad­ców. Był to język zbyt ofi­cjalny jak na spo­tka­nie wyłącz­nie rodzinne, zmarsz­czyła więc czoło i pyta­jąco spoj­rzała na swoją przy­ja­ciółkę, która wzru­szyła jedy­nie ramio­nami.
– Wojna toczy się tutaj, Wasza Wyso­kość. Rumu­nia jest wolna od takich wyda­rzeń… – prze­rwała, gdy Król wstał z miej­sca i zaczął prze­cha­dzać się po jadalni. – Tam jestem spo­koj­niej­sza, niżeli gdzieś indziej. A jeśli już o woj­nie mówimy, to z całym sza­cun­kiem, ale jestem zanie­po­ko­jona sytu­acją panu­jącą w Kraju. Straszne wie­ści docho­dzą do moich uszu.
– Praw­do­po­dob­nie więk­szość owiana jest plot­kami Anna­bel, a dosko­nale zda­jesz sobie sprawę z tego, że plotki potra­fią mieć dzia­ła­nie destruk­cyjne. – opo­no­wał Król i przy­śpie­szył kroku.
Anna­bel skrzy­wiła się na te słowa. Od razu pomy­ślała o swo­jej mamie.
– Tak, to racja… – prze­rwała, zasta­na­wia­jąc się jak dalej pokie­ro­wać roz­mowę. – Ale jestem cie­kawa skąd bie­rzemy pie­nią­dze na opła­ca­nie tak dużych wojsk.
Vic­tor usły­szaw­szy to pyta­nie przy­sta­nął w miej­scu. Ta kwe­stia wyraź­nie musiała go zmie­szać. Mil­czał przez chwilę, a Anna­bel wbiła w niego swój ocze­ku­jący wzrok. Po raz kolejny zwąt­piła w uczci­wość swo­jego kuzyna i jeśli oka­za­łoby się prawdą to, co tam­ten rycerz mówił stra­ci­łaby do niego swoje cał­ko­wite zaufa­nie.
– Rze­czy­wi­ście ta sprawa wydaje się nie­po­ko­jąca i osoby nie­upo­waż­nione nie powinny się o to mar­twić, kuzynko. – zaak­cen­to­wał twardo to ostat­nie słowo. – Jed­nak mogę zapew­nić, że są one pozy­ski­wane z cał­ko­wi­cie legal­nego źró­dła.
– Tak, ale nie­któ­rzy twier­dzą, że…
– Od kiedy to słu­chasz plo­tek, kuzynko? – prze­rwał jej. – Prze­cież już mówi­łem, że trzeba trak­to­wać je z przy­mru­że­niem oka. – mruk­nął ostro.
Anna­bel zamil­kła, bała się roz­zło­ścić Vic­tora jesz­cze bar­dziej. Kie­dyś, gdy byli mło­dzi zapewne wygar­nę­łaby mu to wszystko co leży jej na sercu, ale teraz sprawy miały się ina­czej. W końcu był teraz Kró­lem, a jego słów nie można było baga­te­li­zo­wać. Zła na sie­bie opu­ściła niżej głowę, nie była taka odważna jak pró­bo­wała sobie wmó­wić, a sytu­acja ta, dosko­nale o tym świad­czyła.
Król widząc reak­cję Anna­bel wes­tchnął ciężko. Nie chciał tra­cić nad sobą kon­troli, tym bar­dziej że zmie­rzał do cze­goś cał­ko­wi­cie odwrot­nego. Wobec tego pod­szedł do niej i wysta­wił rękę, Anna­bel zauwa­ża­jąc ten gest spoj­rzała w górę i zauwa­żyła, że wyraz jego twa­rzy kom­plet­nie się zmie­nił. Uśmiech­nęła się lekko, zła­pała jego dłoń i podnio­sła się z miej­sca. Gdy tylko to zro­biła, Król deli­kat­nie oto­czył jej dło­nie swo­imi i je uca­ło­wał.
– Wybacz mi moje wcze­śniejsze zacho­wa­nie kuzynko. – odparł deli­kat­nie. – Powi­nie­nem być bar­dziej wyro­zu­miały. To nor­malne, że mar­twisz się o Islay, tym bar­dziej, że przez tyle lat nie wie­działaś co tak wła­ści­wie dzieje się na wyspie.
Poczuła się winna. Tak nagle nasko­czyła na kuzyna nie posia­da­jąc dowo­dów na to, że to co mówił tam­ten męż­czy­zna było prawdą. Znała go dobrze, wiele mogło się zmie­nić w jego zacho­wa­niu, ale takie rze­czy do niego po pro­stu nie paso­wały. Już nawet chciała coś powie­dzieć, ale w tym samym momen­cie usły­szała gło­śne trza­śnię­cie drzwi, a Chri­stine już nie było.
Spoj­rzała zanie­po­ko­jona na swo­jego kuzyna, ale ten w odwe­cie wzru­szył ramio­nami.
– Musisz wyba­czyć jej zacho­wa­nie, Anna­bel. Chyba nie do końca radzi sobie ze stre­sem zwią­za­nym ze swoim zamąż­pój­ściem.
– Czy ja rów­nież mogła­bym wró­cić do swo­ich komat, Królu? – spy­tała, ale prawda była taka, że jak naj­szyb­ciej chciała ją dogo­nić i zorien­to­wać się w sytu­acji.
Vic­tor spoj­rzał na nią zatro­ska­nym wzro­kiem i ski­nął dum­nie głową na wznak zgody.
Wtem w te pędy Anna­bel wyszła z sali zosta­wia­jąc Króla samego sobie. Nie wie­działa w którą stronę poszła Chri­stine, ale dzięki sir Euanowi, udało jej się odna­leźć kom­naty księż­niczki w nadziei, że to wła­śnie tam skie­ro­wały się jej kroki. Zapu­kała cicho w drzwi, ale nie było odzewu. Zła­pała za klamkę i pocią­gnęła do sie­bie. Wychy­liła nos zza drzwi i dostrze­gła tam swoją kuzynkę, która sie­działa na łożu i bacz­nie przy­glą­dała się jakie­muś błysz­czą­cemu przedmio­towi, który trzy­mała w dło­niach. Anna­bel dosko­nale wie­działa czym on jest.
– Chri­stine. – mruk­nęła cicho, aby zwró­cić na sie­bie uwagę kuzynki. – Mogę wejść.
Dziew­czyna spoj­rzała spode łba na kuzynkę, wło­żyła owy przedmiot pod poduszkę, pocią­gnęła nosem i pośpiesz­nie otarła ręka­wem oczy. Anna­bel dopiero teraz zauwa­żyła, że jej przy­ja­ciółka pła­kała i wcale nie pró­bo­wała tego ukryć. Wska­zała dło­nią sir Euanowi, aby pocze­kał na nią na zewnątrz i pod żad­nym pozo­rem nie wpusz­czał nikogo do kom­naty. Potem deli­kat­nie zamknęła drzwi i usia­dła obok księż­niczki.
– Chri­stine, nie musia­łaś cho­wać tego przede mną.
– Nie chcia­ła­bym, abyś mnie oce­niała Anna­bel. Pew­nie myśla­łaś, że już dawno o tym zapo­mniałam.
– Nie uję­ła­bym tego w taki spo­sób. Cho­ciaż, rze­czy­wi­ście dziw­nym jest fakt, że będąc zarę­czo­nym można na­dal trzy­mać pre­zent od innego męż­czy­zny. – odparła i zauwa­żyła skru­chę malu­jącą się na twa­rzy swo­jej kuzynki. – Dla­czego ukry­wasz swoje uczu­cia przed kró­lem?
To miało być pyta­nie reto­ryczne, Anna­bel od dziecka widziała kto miał być pisany Chri­stine. Kogo tak naprawdę uko­chała od samego początku. Nie podo­bał jej się wybór kuzynki,
tym bar­dziej zwa­ża­jąc na to, co obec­nie dzieje się na wyspie i kto jest za to odpo­wie­dzialny.
Chło­pa­kiem o któ­rym mowa, a wła­ści­wie potom­kiem rodu który nie­gdyś wła­dał całą Islay, a teraz sprze­ci­wił się obec­nej wła­dzy, tym samym anu­lu­jąc wszel­kie usta­le­nia była ta sama osoba, która odwie­dziła ją cał­kiem nie­dawno, pró­bu­jąc wydu­sić z niej prawdę – Bur­gess Floc­khart.
– Cóż, wydaje mi się, że z tego samego powodu, dla­czego ty wymy­kasz się z zamku, bez wcze­śniejszego infor­mo­wa­nia o tym mojego brata.
Anna­bel zmarsz­czyła brwi, skąd ona mogła o tym wie­dzieć, skoro wyje­chała z wyspy na kilka dni. Czyżby jej zdol­no­ści mogły roz­wi­nąć się bar­dziej? Przez chwilę mil­czała zasta­na­wia­jąc się w jaki spo­sób mia­łaby usto­sun­ko­wać się do tego stwier­dze­nia, ale uzna­jąc, że od Króla i tak nie mogłaby nic wię­cej wycią­gnąć, a jej kuzynki nie warto okła­my­wać, posta­no­wiła więc podzie­lić się z nią swo­imi oba­wami i domy­słami.
– Chri­stine, może Ty powiesz mi co się dzieje na wyspie. Pró­bo­wałam dowie­dzieć się na wła­sną rękę, jed­nak jedy­nie tylko namie­sza­łam cza­rami.
– Wie­ści szybko roz­no­szą się po Dres­den, Anna­bel. Wielu ludzi zaczęło snuć opo­wie­ści podobne do tych, któ­rych doświad­czyła Twoja matka. Powin­naś była nie reago­wać, a przy­naj­mniej zawo­łać innych straż­ni­ków. Król, rów­nież ma swoje domy­sły i aż mnie zdzi­wiło, że nie poru­szył te kwe­stii na wie­cze­rzy. – Schy­liła się ku mnie, szep­cząc – Ludzie zaczną się Cie­bie bać.
– To nie było zbyt roz­sądne. – mruk­nęła pokor­nie, zda­jąc sobie sprawę ze swo­jej lek­ko­myśl­no­ści. – Nie mogłam jed­nak pozwo­lić na to, żeby zabili tamtą rodzinę. Chri­stine, powiedz mi tylko jedną rzecz. Czy straż­nicy okra­dają ubo­gich z roz­kazu Króla?
Chri­stine prych­nęła cicho pod nosem, co kom­plet­nie wybiło Anna­bel z rytmu. Nie mogła dać jed­nak tego po sobie poznać. Chłodno spo­glą­dała na ściany szu­ka­jąc jakie­goś punktu odnie­sie­nia, na któ­rym mogłaby sku­pić swoją uwagę i z dumą przy­jąć całą prawdę, jak­kol­wiek okropna by ona nie była.
– Wiem, że pod tą fasadą dumy i dystansu skry­wasz osobę o dobrym sercu Anna­bel. – mruk­nęła Chri­stine. – Jed­nak cza­sami bywasz naiwna jak dziecko. Znasz Króla tak samo jak ja, a nawet lepiej i nie wie­rzę w to, że uwie­rzy­łaś w te oszczer­stwa.
– Tak, ja…
– Mojemu bratu można zarzu­cić bar­dzo wiele. Nie rzą­dzi w taki spo­sób, w jaki powi­nien, ale na pewno nie dopu­ściłby się takich czy­nów…– wes­tchnęła ciężko. – Przy­naj­mniej nie świa­do­mie.
– Co przez to rozu­miesz?
– Po pro­stu przy­myka oczy na wiele podob­nych spraw i sku­pia się tylko na woj­nie. Zamie­rza ją wygrać… nawet za wszelką cenę.
Foutley wes­tchnęła ciężko. Nie brała pod uwagę takiej opcji, ale jeśli jest tak jak Chri­stine powie­działa, Król rów­nież mógłby tak bar­dzo chcieć wygrać i przez to za jakiś czas być w sta­nie i tak zdo­by­wać pie­nią­dze na opła­ce­nie wojsk.
– Czyli to, że chce ochro­nić całą wyspę przed najaz­dem Floc­khar­tów jest złe?
Anna­bel nie wie­działa jak utrzy­mać roz­mowę na wyso­kim pozio­mie. Nigdy nie czuła się swo­bod­nie na dwo­rze, a zacho­wa­nia kró­lew­skie nie przy­cho­dziły jej tak swo­bod­nie jak Vic­torowi. Już nawet nie wspo­mi­na­jąc o fak­cie, że przez wiele lat nie uczest­ni­czyła w tym dostoj­nym życiu, a jedy­nie jak to zwy­kła cza­row­nica pra­co­wała na sie­bie bar­dzo ciężko i przez lata zapo­mniała o luk­su­sach miesz­ka­jąc w nie­wiel­kim namio­cie w obo­zo­wi­sku smo­ko­lo­gów.
– Anna­bel pro­szę cię, wyjedź stąd jak naj­szyb­ciej. – odparła despe­racko, łapiąc za oba ramiona swo­jej kuzynki. Spoj­rzała na nią swo­imi nie­na­tu­ralni jasnymi błę­kit­nymi oczami, które za wszelką cenę od zawsze pró­bo­wała zakry­wać szkieł­kami, a które po raz kolejny objęły się pła­czem.
– Chri­stine, nic nie rozu­miem, dopiero co przy­je­cha­łam.
Księż­niczka po raz kolejny usia­dła sku­lona na łożu. Nie odzy­wała się przez chwilę, cicho łkała do sie­bie. Jed­nak nie zmie­niła się wiele od młod­szych lat. Wielu uwa­żało, że jest nie­spełna rozumu wła­śnie przez takie zmienne nastroje, jed­nak tylko Anna­bel i Vic­tor na tą chwilę wie­dzieli, że Chri­stine posia­dała moce jasno­widz­twa, jed­nak słabe i prze­wyż­sza­jące jej zdol­no­ści psy­cho­fi­zyczne.
– Mój brat wcale nie zapro­sił cię bez powodu. – mruk­nęła i wyjęła spod poduszki wcze­śniej scho­wany przedmiot i zaczęła powoli obra­cać nim w pal­cach.
– Chri­stine, wiesz coś co jest bar­dzo ważne, mam rację? I wcale nie chcesz mi mówić.
Anna­bel gwał­tow­nie wstała i spoj­rzała kar­cą­cym wzro­kiem na kuzynkę, od początku czuła, że za tym zapro­sze­niem musi kryć się coś wię­cej, ale nie dawała tego po sobie poznać. Poczuła się zła i wyko­rzy­stana, co od razu rzu­ciło się na jej spo­kój już i tak dość zachwiany przez ostat­nie dnie.
– Król sam chciałby z tobą poroz­ma­wiać, Anna­bel. Już i tak za dużo powie­działam.
– Sama to z niego wycią­gnę. – powie­działa twardo i uprzed­nio obra­ca­jąc się na pię­cie wyszła zde­ner­wo­wana z kom­naty Chri­stine.