poniedziałek, 25 listopada 2019

X


– Ase­riel, w górę.
Anna­bel wypro­sto­wała się naprędce i unio­sła dłoń na któ­rej stał jej pod­opieczny. Smok zaskrze­czał gło­śno, poma­chał ogrom­nymi skrzy­dłami i wzbił się w powie­trze, tak wysoko, że aż dosię­gał bariery, która odci­nała Rezer­wat od świata wewnętrz­nego.
– Teraz uwa­żaj, tak samo jak na tre­ningu!
Unio­sła różdżkę w górę, a z jej końca wyle­ciała śred­niej wiel­ko­ści kula ognia, która pognała wprost na Ase­riela. Ten dostrze­ga­jąc zagro­że­nie, wcale nie zro­bił uniku, wręcz prze­ciw­nie – igno­ru­jąc pole­ce­nia Anna­bel w odpo­wied­nim momen­cie zio­nął ogniem tak potęż­nym, że aż zni­we­lo­wał siłę zaklę­cia, które w stycz­no­ści z jego ogniem roz­pły­nęło się w powie­trzu.
– Ase­riel. – mruk­nęła zre­zy­gno­wana dziew­czyna. – Mia­łeś po pro­stu unik­nąć zaklę­cia.
Od ostat­nich wyda­rzeń minął pra­wie mie­siąc, sprawa z han­dla­rzami zdo­łała ucich­nąć na tyle, ażeby dziew­czyna mogła ode­tchnąć pełną pier­sią. Wszystko powoli wra­cało do normy – Ase­riel ze względu na swój gatu­nek już dawno prze­rósł resztę mło­dych smo­ków zamiesz­ku­ją­cych Rezer­wat. Jego ogień sta­wał się potęż­niej­szy z dnia na dzień, co wyraź­nie go cie­szyło. Przy każ­dej lep­szej oka­zji pre­zen­to­wał jego maje­stat nie zwa­ża­jąc nawet na cel, który sobie obrał, co wyraź­nie mar­twiło jego opie­kunkę.
– Spo­koj­nie Anna­bel, celem tego ćwi­cze­nia jest obrona przed bez­po­śred­nim ata­kiem. Ase­riel bar­dzo dobrze robi. – odparł Char­lie, wyra­sta­jąc jak spod ziemi.
– Nie powi­nie­neś sku­pić się na Lumi­nim, Weasley? – spy­tała sucho.
Tak, jedna rzecz nie wró­ciła do normy. Rela­cja pomię­dzy Char­liem, a Anna­bel ogra­ni­czała się jedy­nie do wspól­nych tre­nin­gów ich pod­opiecznych. Już nawet pory kar­mie­nia Foutley usta­liła w taki spo­sób, aby na sie­bie nie nacho­dziły, argu­men­tu­jąc tym iż zauwa­żyła, że oby­dwa młode zaczęły pod­kra­dać sobie nawza­jem poży­wie­nie, co oczy­wi­ście nie miało nic wspól­nego z prawdą.
Nie roz­ma­wiali już wcale, jedy­nie na tematy zwią­zane bez­po­śred­nio z mło­dymi, które w dal­szym ciągu czuły się ze sobą zwią­zane przez wzgląd na to co wspól­nie prze­szły. Nie zja­dali wspól­nie posił­ków, ani nie spę­dzali czasu w zagro­dzie. Na samym początku Anna­bel było ciężko przy­wyk­nąć do osa­mot­nie­nia, jed­nak zdo­łała pojąć, że od zawsze była samotna, że tak w zasa­dzie nie powinna była zbyt­nio przej­mo­wać się taką sytu­acją i w kon­se­kwen­cji zaczęła odci­nać się coraz bar­dziej od wszyst­kich innych, poza Damo­nem, który jakimś dziw­nym spo­so­bem ni­gdy nie zdo­łał wypro­wa­dzić Foutley z rów­no­wagi, czym zasłu­żył sobie na wielki podziw ze strony Char­liego.
– Młode powinny się przede wszyst­kim słu­chać, bo gdy osią­gną pewien wiek ciężko nad nimi zapa­no­wać. – wtrą­cił Damon, nawet nie odwra­ca­jąc się w stronę dwóch młod­szych od sie­bie smo­ko­lo­gów. – Szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o Hebrydz­kie.
– Sły­sza­łeś, mógł­byś mi wię­cej nie prze­ry­wać? – zawró­ciła się twardo do rudzielca.
– A czy on mógłby się nie odzy­wać nie­pro­szony?
Damon spoj­rzał na Char­liego z spo­ko­jem w oczach, przy­wo­łał ruchem dłoni swo­jego pod­opiecz­nego o dwie wio­sny star­szego od Lumi­niego i Ase­riela, który niczym burzowa chmura zasło­nił słabe jesienne słońce jed­nym potęż­nym skrzy­dłem, po czym posłusz­nie wylą­do­wał na ziemi odga­nia­jąc mniej­szego Lumi­niego, który latał nad ich gło­wami i usiadł za ple­cami swo­jego opie­kuna.
Damon tylko pogła­skał swo­jego pod­opiecz­nego pod pyskiem, któ­rego sam ochrzcił dum­nym imie­niem Hiryu i zosta­wia­jąc go za sobą pod­szedł do chło­paka.
– Posłu­chaj no mnie tylko Weasley. – mruk­nął spo­koj­nie. – Jeśli masz do mnie jakiś pro­blem, to twoja sprawa. Mnie możesz trak­to­wać jak chcesz, wisi mi to nawet, ale jeśli Foutley nie chce z tobą roz­ma­wiać to powi­nie­neś to usza­no­wać.
Damon bar­dzo dobrze wie­dział co podziało się mię­dzy tą dwójką. Anna­bel nie omiesz­kała podzie­lić się całą tą sytu­acją, wów­czas wtedy gdy ten zapy­tał jej czego dowie­działa się od chło­paka.
– Tyle co wie­rzy w moją winę. – odparła z nie ukry­wa­nym i kom­plet­nie nie pasu­ją­cym do niej żalem.
Hut­che­anance stał nie­ru­chomo wpa­tru­jąc się w oczy Char­liego, ten nie zosta­wał mu dłużny. Z per­spek­tywy osoby patrzą­cej na to z boku można by sądzić, że toczą coś w rodzaju wojny na mru­ga­nie, ale Anna­bel dosko­nale wie­działa o co toczy się gra i nawet jeśli uznała, że Damon nie­po­trzeb­nie wtrąca się w jej sprawy nie powstrzy­mała ich. Mil­czała, tak po pro­stu stała i opie­ra­jąc się na nie­zdro­wej cie­ka­wo­ści cze­kała na dal­szy roz­wój wyda­rzeń.
Trwało to kilka sekund zanim Char­lie odwró­cił wzrok i z chy­trym uśmie­chem na ustach zro­bił dwa kroki w tył i rzekł:
– Ej, Hut­che­anance, znasz się na Hebrydz­kich tak? To może powiesz Anna­bel, dla­czego wcze­śniej wyrzu­cili cię z ich Rezer­watu? – odparł zło­śli­wie z satys­fak­cją w gło­sie. – Na pewno chęt­nie posłu­cha o two­ich doko­na­niach.
Wyraz twa­rzy star­szego smo­ko­loga zmie­nił się w sekundę. Foutley czuła, że złość wzbiera w nim coraz bar­dziej, mimo iż na zewnątrz wyglą­dało to tak, jakby poczuł jedy­nie lek­kie ukłu­cie żalu.
Szybka decy­zja. Co powinna zro­bić? I co na Hebrydzkie Damon wyra­biał w swo­jej poprzed­niej pracy, o czym Char­lie wie, a ona nie.
Ana­bel wsko­czyła mię­dzy nich, pró­bu­jąc odcią­gnąć chło­pa­ków od sie­bie, ale nawet nie zwró­cili na nią uwagi. Damon w dal­szym ciągu stał wpa­trzony w twarz rywala i bił się z myślami, a Char­lie jedy­nie pod­ju­dzał jego złość bar­dziej patrząc na niego z wyż­szo­ścią. Na Melina, czy ten chło­pak nie ma ani kszty instynktu samo­za­cho­waw­czego? Prze­cież Damon zmió­tłby go z powierzchni ziemi, gdyby tylko zechciał.
– Wystar­czy – rzu­ciła rosz­cze­niowo zauwa­żając ich napię­cie. – Czy wam odbiło? Co wy sobą repre­zen­tu­je­cie w tym momen­cie? Damon, odpuść to nie jest twoja sprawa i nie powi­nie­neś w nią inge­ro­wać, nikt cię o to nie pro­sił. A ty Weasley… – prze­rwała dostrze­ga­jąc jego zacie­ka­wiony wzrok skie­ro­wany tym razem w jej stronę.
Nie dokończyła. Roz­bły­sło się czer­wone świa­tło, a siła odśrod­kowa ode­pchnęła Char­liego kilka kro­ków dalej. Ugo­dzony zaklę­ciem chło­pak upadł ple­cami na zie­mię. Lumini wraz zaskrze­czał, zwra­ca­jąc na sie­bie uwagę innych smo­ko­lo­gów i boha­ter­sko ruszył na Damona, ale drogę zagro­dził mu Hiryu, który swoim ogniem odgo­nił młod­szego współ­ga­tun­kowca na bok.
Anna­bel za to pio­ru­no­wała chło­paka wzro­kiem, a ten uzna­jąc, że wystar­czy już kiw­nął obo­jęt­nie ręką i spo­koj­nie ruszył wgłąb pola tre­nin­go­wego, a jego pod­opieczny za nim.
– No i na co ci to było, Weasley? – spy­tała odwra­ca­jąc się do chło­paka, który wła­śnie pró­bo­wał się podnieść. – Mogłeś go nie pro­wo­ko­wać.
– Za bar­dzo się do cie­bie przy­mila ostat­nio. – mruk­nął pod nosem i otrze­pał się z ziemi. – Po co się z nim zada­jesz? On jest nie­nor­malny.
– A co Ci do tego, kto się do mnie przy­mila? Jeśli można to tak w ogóle nazwać.
– Jest nie­bez­pieczny, patrz co tutaj odwa­lił.
– Spro­wo­ko­wa­łeś go. – odparła sucho.
– Dla­czego go tak bro­nisz?
– Ja go wcale nie bro­nię, stwier­dzam fakty. – odparła ostro. – Ase­riel co się dzieje?
Anna­bel była tak pochło­nięta dys­ku­sją z Char­liem, że dopiero co zdo­łała dosły­szeć pomruki Ase­riela, wydo­by­wa­jące się gdzieś zza jej ple­ców. Odwró­ciła się na pię­cie i zauwa­żyła Lumi­niego, który ner­wowo obli­zy­wał sobie skrzy­dło, wyda­jąc z sie­bie co chwilę słabe piski.
– Lumini? – pode­szła bli­żej do smoka.
Dopiero teraz zauwa­żyła, że dłu­go­róg ma lekko popa­rzone skrzy­dło. Najwyraź­niej nie zdo­łał na czas unik­nąć ataku star­szego smoka.
– Hej, młody co jest? – spy­tał tro­skli­wie chło­pak i pod­biegł do swo­jego pod­opiecz­nego. Deli­kat­nie ujął w dło­nie obo­lałe skrzy­dło, że aż ten cicho zapisz­czał.
– Ktoś chyba powi­nien je obej­rzeć. – ode­zwała się Foutley, nachy­la­jąc się nad nim.
Weasley zigno­ro­wał jej słowa, patrzył na ranę Lumi­niego jak w amoku. Anna­bel była w sta­nie pra­wie wyczuć jego nie­spo­kojny puls w tym momen­cie. Dłu­go­róg jedy­nie cicho pomru­ki­wał, czu­jąc jak zimne powie­trze nie­mi­ło­sier­nie obija się o to popa­rze­nie. Jed­nak nie cier­piał tak bar­dzo, obec­ność jego opie­kuna poma­gała mu zni­we­lo­wać objawy i cier­pli­wie cze­kać na dal­sze kroki Char­liego.
Wraz chło­pak wycią­gnął z rękawa różdżkę i wyce­lo­wał nią w skrzy­dło swo­jego pod­opiecz­nego.
Foutley nie spodo­bało się to co on zamie­rza zro­bić w tym momen­cie, jed­nak spo­kojny wzrok smoka i wewnętrzny głos, który mówił jej że nie powinna się przej­mo­wać, sku­tecz­nie ukró­cił jej obawy.
Poło­żyła swoją dłoń na jego ramie­niu, ale on nie zare­ago­wał. Różdżką nary­so­wał w powie­trzu wzór. Chwila nie­pew­no­ści, puls Char­liego przy­śpie­szył na moment, ale wraz z powol­nym zani­ka­niem rany na skrzy­dle zwal­niał, aż w końcu opa­rze­nie cał­ko­wi­cie znik­nęło.
Char­lie ode­tchnął, a Lumini czu­jąc tą ulgę nie­mal od razu wzbił się w powie­trze, prze­kro­czył kilka razy obręcz tre­nin­gową z zawrotną szyb­ko­ścią.
– Jed­nak Anna­bel miała rację, prawda Lumini! – krzyk­nął wsta­jąc na równe nogi. – Chyba musimy popra­co­wać nas zwin­no­ścią!
Wyżej wspo­mniana uśmiech­nęła się do sie­bie i prze­nio­sła wzrok na Lumi­niego, który wdzięcz­nie ruszył w stronę swo­jego opie­kuna. Wle­ciał w niego tak szybko, że aż niczego nie spo­dzie­wa­jący się chło­pak stra­cił rów­no­wagę i po raz kolejny upadł na zie­mię. Usiadł na niego, liżąc go przy tym po całej twa­rzy. Weasley pró­bo­wał go zrzu­cić z sie­bie, ale bezsku­tecz­nie. Śmiał się przy tym jak małe dziecko, a Anna­bel miała wra­że­nie, że dosko­nale się bawił.
Wobec tego nie zosta­wało jej nic innego jak wzru­szyć ramio­nami i zosta­wić ich samych sobie.
– Ase­riel, my też musimy jesz­cze potre­no­wać. – zwró­ciła się do mło­dego Hebrydz­kiego. Jed­nak dostrze­ga­jąc, że i on dołą­czył do „gnę­bie­nia” Char­liego szep­nęła do sie­bie z dumą – Moja krew.
Tym­cza­sem, z nieba zaczął padać pierw­szy śnieg.

Król nie był przy­zwy­cza­jony do cier­pli­wo­ści. Od dziecka nauczony tego, że zawsze dosta­wał wszystko czego chciał, w tym samym momen­cie. Nie dzi­wota więc, że brak infor­ma­cji od jego zwia­dow­ców przez kolej­nych kilka dni dawał mu się we znaki. Krą­żył po sali tro­no­wej od kąta w kąt. Jego kroki obi­jały się o świeżo wypo­le­ro­waną, mar­mu­rową podłogę, a dźwięki przez nie wyda­wane przy­wo­dziły mu na myśl tajem­ni­cze stu­ka­nie wewnątrz dawno już zamknię­tej, drew­nia­nej trumny.
Usiadł na swój tron – zro­biony według naj­star­szej legendy Islay z dawno już prze­to­pio­nej boskiej stali, a który od jakie­goś czasu powo­do­wał u niego bóle ple­ców.
Medy­cyna Islay, ze względu na swoje mocno zako­rze­nione tra­dy­cje, pia­sto­wane od śre­dnio­wie­cza opie­rała się jedy­nie na mie­szan­kach ziół i dobro­dziejstw zie­mii i nie była tak sku­teczna jak ta z innych zakąt­ków pla­nety w tych cza­sach. Vic­tor bowiem wie­dział, że ciało czło­wieka jest zupeł­nie ina­czej przy­sto­so­wane do życia niż było to kie­dyś, z tego względu potrze­buje nieco moc­niej­szych skład­ni­ków, ażeby ukoić róż­nego rodzaju bóle i dole­gli­wo­ści. Wła­śnie dla­tego, posta­no­wił, że przy następ­nej wizy­cie swo­jej kuzynki poprosi o jakieś medy­ka­menty z tam­tych rejo­nów.
Wstał nagle i wol­nym kro­kiem pod­szedł do jed­nego z ogrom­nych okien, znaj­du­ją­cych się w sali. Były to okna z wido­kiem na całą „bogatą sto­licę”, umoż­li­wia­jące zaglą­da­nie nawet do naj­bar­dziej utaj­nio­nych zakąt­ków Dres­den. Jed­nak nie tego w tym momen­cie szu­kał, prze­je­chał jesz­cze pal­cem po wyżło­bie­niach w drew­nia­nej ramie, które w pierw­szym namy­śle miały sym­bo­li­zo­wać pierw­szą dużą wojnę o wyspę i tak po kolei. Okien było w sumie osiem, usta­wio­nych w rów­nych odstę­pach, po jed­nej stro­nie pięć, po dru­giej trzy. Co ozna­czało jed­no­cze­śnie osiem wiel­kich, zwy­cię­skich bitew sto­czo­nych przez ryce­rzy róż­nych wiar o byt Islay.
W jed­nym momen­cie ogar­nęła go nostal­gia. Ści­snął dłoń w pięść, a jego kroki skie­ro­wały się ku miej­scu, gdzie – okre­śla­jąc wzro­kowo w przy­padku tej wygra­nej bitwy, która bez­sprzecz­nie dorów­nuje ośmiu pozo­sta­łym mało by powstać kolejne okno sym­bo­li­zu­jące wygraną.
Dotk­nął ściany i zamknął na chwilę oczy, nie wie­dział, czy powo­dem tego stanu był, fakt, żeby jakoś zapew­nić sobie roz­rywkę pod­czas żmud­nego ocze­ki­wa­nia na tak ważne infor­ma­cje, czy to, że czuję z tym kon­kret­nym miej­scem więź, przez to, że wojna ta toczy się pod jego dowódz­twem.
Z letargu wyrwały go kroki zza drzwi zmie­rza­jące ku sali. Dźwięk otwie­ra­nych wrót, spowo­do­wał że tempo jego serca przy­śpie­szyło. Gwał­tow­nie odłą­czył rękę od ściany i odwró­cił się w tamtą stronę.
W wej­ściu stał jeden jego ryce­rzy, nie­wy­soki, łysy męż­czy­zna w srebr­nej zbroi, o nie­po­ko­ją­cym gry­ma­sie na twa­rzy. W dło­niach trzy­mał pogięty per­ga­min, uma­zany ciem­no­czer­woną sub­stan­cją – chyba krwią.
– Królu, nasi zwia­dowcy, wysłani na Jurę, zostali odkryci. Zeszli do pod­zie­mia, połowa nie żyje. Zdo­łali jesz­cze przy­słać ten list kru­kiem. – powie­dział jed­nym tchem, prze­ka­zu­jąc list Kró­lowi po czym ukło­nił się nisko – Mie­li­śmy rację Sojusz Trzech Wysp rze­czy­wi­ście idzie na Islay. Wraz z nadej­ściem wio­sny, roz­pęta się tutaj praw­dziwe pie­kło
Vic­tor spoj­rzał szybko na list prze­le­ciał wzro­kiem po tre­ści, z któ­rej jasno wyni­kało, że Floc­khart zwer­bo­wał do swo­ich wojsk siły z dwóch sąsied­nich wysp. Co zde­cy­do­wa­nie prze­chyla szalę zwy­cię­stwa na jego stronę.
– Powia­do­mić o zaist­nia­łej sytu­acji star­szych. Musimy zro­bić naradę! I wysłać woj­ska ratun­kowe na Jurę. Wyko­nać natych­miast. – zarzą­dził.
Jego głos brzmiał dostoj­nie, a zara­zem dono­śnie, co wzbu­dziło w ryce­rzu wolę walki. Nikt ni­gdy nie spo­dzie­wałby się, że za pali­sadą spo­koju i opa­no­wa­nia ukrywa się prze­stra­szone dziecko, które zaraz po prze­czy­ta­niu listu pomy­ślało: „Kuzynko, pro­szę Cię. Wróć. „



– Damon! Co to do cho­lery miało zna­czyć!- Rozeź­lony głos Anna­bel roz­niósł się po całym dzie­dzińcu.
Inni smo­ko­lo­dzy w oko­licy zain­try­go­wani tym nie­co­dzien­nym wido­kiem zeźlo­nej współ­pra­cow­niczki, nie­mal od razi skie­ro­wali swe spoj­rze­nia na dziew­czynę, którą szep­cząc coś mię­dzy sobą odpro­wa­dzili wzro­kiem pro­sto przed obli­cze Hut­che­anan­ce’a.
– A wyra­zisz się tro­chę jaśniej? – odparł spo­koj­nie ata­ko­wany chło­pak, popra­wia­jąc swój sza­lik.
 – Jak mogłeś pozwo­lić Hiryu uży­wać ognia na młod­szym Lumi­nim? To wbrew regu­la­mi­nowi. Matei nie jest zachwy­cony całą to sytuacją.
– Weasley już zdą­żył się pochwa­lić widzę… – mruk­nął obo­jęt­nie.
– Nie Damon, to ja opo­wie­dzia­łam mu o tym co tam zaszło. Weasley nie chciał tego robić, bo uwa­żał że to sprawa pomię­dzy wami ale Lumini mógł prze­cież stra­cić skrzy­dło, a Hiryu jest przy­naj­mniej dla mnie za bar­dzo agre­sywny. To nie skończy się dobrze.
Anna­bel wyda­wało się, że przez chwilę, że żela­zna twarz Damona skrzy­wiła się pod wpły­wem jej słów, jed­nak trwało to tylko chwilę. Nie­mal od razu skrzy­żo­wał ręce na piersi i z przy­mru­żo­nymi oczami spoj­rzał na traw­nik.
 – A może powi­nien. – mruk­nął pod nosem.
– Słu­cham? – odparła obu­rzona, echo jej głosu po raz kolejny zwróciło uwagę innych smokologów.
– Czy tobie się wydaje, że mógł­bym naumyśl­nie skrzyw­dzić w taki spo­sób mło­dego smoka? – Przy­bli­żył swoją twarz do niej w taki spo­sób, że dziew­czyna mogła aż poczuć jego zimny oddech. – Otóż nie, ja tylko chcia­łem poka­zać temu rudziel­cowi w jaki spo­sób jego zacho­wa­nie krzyw­dzi to młode. - wyszeptał, tak żeby tylko ona słyszała.
W tym samym momen­cie po obo­zie roz­szedł się dźwięk alarmu bez­pie­czeń­stwa. Anna­bel unio­sła głowę, a nad nią dostrze­gła „nie­znisz­czalną” barierę, która pod wpły­wem jed­nego potęż­nego zaklę­cia znik­nęła jak kam­fora. Po nie­bie roz­prze­strze­niła się magiczna kula, ema­nu­jąca błę­kit­nym świa­tłem z któ­rej wydo­by­wał się szorstki głos Mateia, a która prze­miesz­czała się szybko z jed­nej strony obozu do dru­giej.
 – Rezer­wat został zaata­ko­wany. Pra­cow­nicy pro­szeni są o uda­nie się do swo­ich namio­tów natych­mia­stowo.
Anna­bel zmarsz­czyła czoło i spoj­rzała w stronę bramy, która ugi­nała się pod natar­ciami naje­źdź­ców, któ­rych mogłoby się wyda­wać było o wiele za wiele. Bez zasta­no­wie­nia wycią­gnęła różdżkę z rękawa i igno­ru­jąc pole­ce­nia szefa w te pędy pognała w tamtą stronę, a zaraz za nią Damon.