Powietrze było zbyt gęste, by je wciągnąć, jakby całe niebo nagle opadło na dach zamku i zdusiło świat pod sobą. Pachniało kamieniem, kurzem i czymś, czego nie sposób było nazwać — suchością o smaku popiołu. Zbyt ciasno i zbyt ludzko. Annabel wsunęła się pomiędzy marmurowe filary krużganku, cicho jak cień. Sala Rady została tuż za nią, ale dźwięki — podniesione głosy, złoto-przeszyte słowa lordów, spiętrzone ambicje i niechęci — urwały się, jakby nie istniały w tym miejscu. Tutaj nie sięgała władza. Był tylko kamień, cień i ona sama.
Zatrzymała się, opierając dłoń o chłodną powierzchnię filaru. Drżała. Nie — pulsowała. Jakby coś w niej żyło. Ruszało się pod skórą. Coś obcego, a zarazem od zawsze znajomego. Żar pod powierzchnią — nieograniczony, pierwotny.
Nie teraz... błagam, nie teraz.
Westchnienie urwało się na zaciśniętych zębach. Oparła głowę o kamień. Pot, mimo porannego chłodu, spływał jej po karku. Krtań drgała niebezpiecznie. Miała wrażenie, że jeśli odezwie się teraz, jej głos będzie inny — nie kobiecy i nie ludzki. Smoczyca krążyła tuż pod skórą. Obmywała ją od wewnątrz jak lawa, szukająca szczeliny. Otwórz mnie. Pozwól. Ja ich uciszę. Ja to zrobię lepiej. Annabel zacisnęła pięści. Paznokcie wbiły się w miękką skórę, aż zobaczyła krew. Nie. Nie jesteś mną. Jesteś tylko we mnie, ale ciało miało swoje granice, a te właśnie zaczynały pękać.
— Pani?
Zadrżała. Głos był znajomy, jak zaklęcie, które nie powinno zostać wypowiedziane. Sir Euan stał kilka kroków od niej. Półzbroja lśniła matowo, jakby i ona wiedziała, że to nie czas na blask. Hełmu nie miał, jego blond włosy opadły na czoło, a oczy — te czujne, rycerskie oczy — pełne były czegoś więcej niż tylko troski. Dłoń mimowolnie spoczęła mu na rękojeści miecza. Nie z groźby, zrobił to po prostu instynktownie.
— Jesteś blada, Pani — odezwał się ostrożnie, głosem, który mówił do królowej, ale patrzył na kobietę. — Co się dzieje?
Annabel uniosła wzrok. Nie wiedziała, co widzi. Czy sylwetkę kobiety, która walczy z lękiem... czy zarys bestii, gotowej się przemienić?
— Nic — wyszeptała zbyt szybko. — Potrzebuję tylko chwili samotności.
— Rada czeka. Jeśli masz wystąpić z żądaniem tymczasowego zwierzchnictwa... musisz wyglądać na niezachwianą.
Parsknęła cicho. Jej oczy błyszczały. Nie były jednak błękitne. Były... głębsze. Jakby ktoś rozbił w nich noc.
— Nie jestem niezachwiana, sir Euanie. To właśnie czyni mnie zdolną, by rządzić. Bo wiem, co to znaczy walczyć. Nie z mieczem... ale z samą sobą.
Rycerz patrzył, milcząc. Nie rozumiał tego, czego właśnie był świadkiem. Mimo to jednak coś w nim się napięło — kark, szczęka, żyły pod skórą.
— Boisz się... tego, kim musisz się stać? — zapytał cicho.
Nie odpowiedziała. Zamiast tego, jej dłoń powędrowała do szyi — skóra tam była teraz jak pergamin. Cienka. Ciepła. Pulsująca. Zrobiła krok. Zbyt blisko. A może... nie dość.
— Nie boję się siebie, sir Euanie — wyszeptała, a jej głos był jak dźwięk harpuna przecinającego ciszę. — Boję się, co świat zrobi, gdy się dowie, kim jestem.
Cisza była jak mgła między nimi. Euan patrzył, lecz nie już jak rycerz, a jak mężczyzna. Na twarz, która była władcza, a jednocześnie drżała. Na usta, które potrafiły ranić, a teraz wyglądały jakby nie były gotowe się bronić. Na oczy — te oczy...
— Gdybym... — urwał. Zbyt szczerze. — Gdyby to był inny dzień. Inne życie. Gdybym nie był twoim rycerzem...
Annabel spojrzała na niego świadoma. Jej spojrzenie było jak ostrze na ostrzu. Napięte i lśniące, a potem... uśmiechnęła się. Ledwie zauważalnie.
— Nie jesteś — powiedziała miękko. — Ale jesteś lojalny. I to cię ratuje, sir Euanie.
Ich spojrzenia trwały chwilę zbyt długo. Gdyby to było inne miejsce... inny świat...
Ale nie było.
Ona zrobiła krok w bok. I to wystarczyło, by magia przeminęła. Powietrze znów było chłodne. Kamień — martwy. A między nimi znów była tylko powinność. Sir Euan odwrócił się zbyt szybko i ruszył bez słowa. Cień jego peleryny zniknął za filarem, a Annabel stała jeszcze przez chwilę z dłonią na piersi. Jakby musiała przytrzymać serce. Nie po to, by nie pękło, ale by nikt nie usłyszał, jak mocno bije dla czegoś, co nie miało prawa zaistnieć.
Kamienne ściany, prastare i niewzruszone, wchłonęły ciszę. Deszcz z chłodem pokoleń, które milczały tu przed nimi. Świece migotały niczym dusze przodków, których oczy — choć zgasłe — wciąż widziały więcej niż żywi chcieliby przyznać. Wśród nich, pośród cieni i szeptów, stała Annabel. Nie w zbroi, lecz w prostym, ciemnym płaszczu z herbem domu, który od pokoleń bronił wyspy przed ogniem i burzą. Ramiona spięte bólem ostatniej bitwy, ale głowa uniesiona wysoko — jakby w tym prostym geście mogła dźwignąć cały ciężar korony, której nikt jej nie włożył, ale którą od zawsze nosiła w sercu. Za nią — sir Euan, jak cień wyciosany z ciszy. Przy niej — milczenie, twarde, pełne tego, co niewypowiedziane. Wówczas rozbrzmiał głos Hørena.
— Wróciłaś... jak echo pieśni, co dawno przebrzmiała. I jak echo jesteś pusta. Nie twój to czas, księżniczko. Nie twoje miejsce.
— Lordzie Hørenie... ty zawsze śpiewałeś tylko jedną melodię. W której każda strofa to twoje imię, a każdy wers — cudza porażka. Lecz kiedy nadchodzi czas próby, twój głos milknie. Bo w ciszy nie ma oklasków.
Szmer, tym razem pełen niedowierzania i cichej konsternacji, przebiegł przez krąg starszyzny. Kilka par oczu zmrużyło się podejrzliwie. Starszy Murchadh oparł dłonie na kosturze, a jego wzrok, choć zmęczony, zdawał się przeszywać Annabel na wylot.
— Mów, Księżniczko — rzekł, a w jego głosie pobrzmiewała rezerwa. — Twe słowo zostanie wysłuchane, jak przystało potomkini linii królewskiej. Ale pamiętaj… wracasz nie w chwale, lecz w cieniu. Imię twe obciąża przeszłość, której nie uniosłaś.
Annabel skinęła głową. I weszła do kręgu. Każdy krok odbijał się głucho o kamień — jakby sama ziemia ważyła jej intencje. Świece zatrzepotały, kiedy minęła ogień, i na krótką chwilę, jej twarz stała się cieniem tych, którzy przyszli przed nią: jej matki, która oddała tron, ojca, który zginął, nim zdążył zapisać swoje imię w annałach.
— Moi przodkowie nie byli bez winy. Ale nigdy nie uciekli przed odpowiedzialnością. Moja matka złożyła koronę, nie z tchórzostwa, lecz z odwagi. Oddała ją z wyboru. A teraz, oto ja staję tu, nie jako spadkobierczyni chwały, lecz jako świadek ruiny. Wiem, co mówi się o mnie. Że porzuciłam wyspę. Że uciekłam. Ale nikt nie pytał, kto mnie wypędził. Nikt nie słuchał, gdy mówiłam, że moje odejście jest ceną za pokój.
Z każdym słowem cisza gęstniała, ale teraz była to cisza pełna napięcia, a nie akceptacji. Starsi nie patrzyli już w ogień, lecz na Annabel, ważąc każde jej słowo. Niektórzy wymieniali między sobą sceptyczne spojrzenia.
— Lord Høren — kontynuowała Annabel, nie spuszczając z niego wzroku — był w Durnaire w noc poprzedzającą atak. W jego kufrze znaleziono pierścień Nomadów. Widziałam go. I choć nie mam pisma, nie mam świadka… mam sumienie, a ono nie kłamie. W przeciwieństwie do tego, kto zataił mapę południowych murów… która zniknęła z jego komnaty na trzy dni przed napaścią.
Høren poderwał się gwałtownie, z twarzą purpurową z wściekłości. — To kłamstwo! Bezczelne oszczerstwo! Ta kobieta próbuje odwrócić uwagę od własnej haniebnej ucieczki! Czy myślicie, że uwierzę w te zmyślone historie? To desperacka próba odzyskania pozycji, której nigdy nie powinna była mieć!
— To nie ja manipuluję — odparła cicho Annabel, nie dając się zastraszyć. — To ty rzucasz kłamstwo jak monetę. Robisz to z nadzieją, że ktoś je podniesie.
W Radzie zapanowała ciężka cisza. Starrin nerwowo bębnił palcami o poręcz swojego krzesła, a Dwyn zmarszczyła brwi, wpatrując się w Annabel z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wtedy tamta postąpiła jeszcze krok naprzód.
— Ten smok który do mnie przyleciał. Aseriel. Przybył nie na mój rozkaz — ale z własnej woli. Bo wyspa płonęła. Bo serce jej biło słabiej. I wiedział, że nie kto inny, tylko ja, mogę jeszcze coś ocalić. — kłamstwo, którego nikt nie zdołałby udowodnić przychodziło jej łatwo, lecz głos zadrżał pierwszy raz. — Powróciłam nie z dumy, lecz z konieczności. Smok, którego znałam od młodego, ryzykował życie, by mnie ocalić. A wy... jeszcze ważycie, czy mój powrót nie splami waszych tronów? — Jej spojrzenie objęło wszystkich, nie błagalnie, lecz twardo. Jakby już nie oczekiwała bezwarunkowej zgody. Tylko uczciwości. — Korony nie pragnę. Ale jeśli nikt inny nie stanie między nami a zagładą to ja to uczynię. Nie dlatego, że chcę. Lecz dlatego, że muszę.
Po jej słowach zapadła jeszcze dłuższa chwila milczenia. Widać było, że starszyzna jest podzielona, zdezorientowana. Kilku z nich wciąż spoglądało z nieufnością na Annabel, inni wymieniali nerwowe spojrzenia.
— Są tacy, którzy sięgają po władzę, bo pragną panować. I są tacy, którzy nie sięgają po nią nigdy — a jednak los sam ją w ich dłonie wkłada. Może właśnie dlatego... — odezwał się w końcu Murchadh, a w jego głosie słychać było namysł i pewną rezygnację.
Starrin powoli kiwnął głową, ale na jego twarzy malowała się nadal niepewność. Dwyn spojrzała w stronę świec, jakby szukała tam odpowiedzi, po czym wyszeptała jedno zdanie:
— Niech tak będzie.
A Høren milczał, ale w jego oczach płonął gniew i frustracja. Wiedział, że jego pozycja została zachwiana, ale nie zamierzał się poddać bez walki.
Noc była lepka od mgły, jakby Londyn próbował ukryć swoje grzechy pod gęstym całunem. Charlie przystanął pod drzwiami mieszkania Damona, raz jeszcze upewniając się, że nikt go nie śledził. W ciemnościach jego rude włosy wyglądały niemal czarno, twarz miał napiętą, jakby walczył z czymś, czego nie da się wypowiedzieć na głos. Zawahał się, zanim zapukał. Dwa krótkie uderzenia, jedno długie, a drzwi otworzyły się niemal natychmiast.
— Weasley — powiedział Damon cicho, zaskoczony, ale nie zdziwiony. Jego oczy, wiecznie zmęczone, badały przyjaciela z niepokojem. — Wejdź. Lepiej, żebyśmy nie rozmawiali na korytarzu.
W środku pachniało kawą i starą skórą, jakby czas zatrzymał się między papierami, których stosy piętrzyły się na regale i stole. Damon wciąż miał na sobie szatę urzędnika ministerstwa, rozpiętą przy szyi, jakby od kilku godzin próbował w niej oddychać. Zamknął drzwi, przekręcił dwa zamki, rzucił zaklęcie. Był ostrożny. Zawsze był, szczególnie jeśli chodziło o smoki. Charlie zaś nie usiadł. Stał pod ścianą, z rękami w kieszeniach płaszcza, jakby wciąż nie był pewien, czy dobrze zrobił, przychodząc.
— Widzieliśmy się dzisiaj — zaczął w końcu. — Ale tam... nie mogłem powiedzieć wszystkiego.
— W Ministerstwie nikt nie może.— Damon kiwnął głową.
— To nie jest tylko sprawa osobista. Chodzi o Aseriela.
Imię smoka padło między nimi jak wyrok. Damon nie drgnął, ale coś w jego spojrzeniu się zacisnęło.
— Słyszałem. Właśnie dlatego przyszedłeś?
— Tak. I nie. — Charlie wreszcie usiadł, zniżając głos. — Jest ktoś, bardzo wpływowy, kto próbuje go schwytać. Wykorzystać. Nie mam dowodów, tylko rozmowy, domysły, ale to nie jest zwykłe polowanie. To polityka, próba pozyskania smoka jako broni przeciwko oponentom. Damon nie odpowiedział od razu. Nalewał herbaty do dwóch kubków, wolno, jakby zyskiwał czas na przemyślenie. — Mówię o Hørenie, znasz go. — odparł cicho.
— To niebezpieczne. Rzucasz cień na nazwisko, które może cię zmiażdżyć jednym listem.
— A co mam zrobić? Milczeć, gdy próbują złamać prawo? Aseriel to nie broń. To żywa istota. Owszem, potężna, ale chroniona! Lumini, Zephyr, on — są nowym gatunkiem, pamiętasz? Sam zasiadałeś w komisji, która to orzekała!
Damon oparł się o stół, zamykając oczy.
— Wiem, ale jest problem. Wpłynęło już inne zażalenie. Ktoś podał, że Aseriel zaatakował podczas bitwy na Islay. Ostrzegał, że spalił ludzi i że niszczył wszystko, co napotkał. Są relacje, przestraszeni mugole jako świadkowie. Nigdy nie powinni widzieć takich scen.
Charlie wstał gwałtownie, potrącił krzesło, które jęknęło o drewnianą podłogę.
— Byłem tam! Widziałem! — jego głos niósł się ostrym szeptem. — On nie napadł nikogo z kaprysu. Przyleciał, bo Annabel — ona była w niebezpieczeństwie. Chronił ją. Ryzykował własne życie. To nie była agresja. To była lojalność!
— To nie wystarczy. Jesteśmy w Ministerstwie, nie w rezerwacie. Tu działa papier, nie emocje. Nawet jeśli są prawdziwe.
— Więc co proponujesz?
— Kontrzażalenie. Oficjalne. Podpisane przez ciebie jako naocznego świadka. Masz renomę. Jesteś jednym z dwóch opiekunów Aseriela. Jeśli staniesz przed Wizengamotem... może uda się ich przekonać, że on nie zasługuje na klatkę, tylko na szansę.
Charlie milczał chwilę. W jego oczach tliła się iskra bólu — nie był pewien, czy przez Aseriela, czy przez niemy ciężar tego, jak bardzo zmienił się świat, w który kiedyś wierzył. Ojciec zawsze opowiadał mu o Ministerstwie w samych superlatywach, czuł się przez nie chroniony jako dziecko. Jednak dorastając słyszał wiele historii o jego "ułomności" w wielu sprawach. Na początku nie dopuszczał tej myśli do siebie, ale dorósł i wszystko się zmieniło.
— W porządku. Złożę to.
— Pomogę ci. Na tyle, na ile będę mógł.
— Wiem. Ale może... tym razem to ja go uratuję. — Charlie spojrzał na byłego smokologa. Usta miał zaciśnięte, wzrok surowy.
— Jest jeszcze coś Weasley. Coś o czym tym bardziej nie mogliśmy porozmawiać wcześniej.
— Żegnając się, dałeś mi do zrozumienia, że masz coś jeszcze. — Charlie rozejrzał się dookoła. — Ale jeśli to kolejny raport o nielegalnym transporcie jaja przez granicę, to...
— To siadaj i zamknij się na minutę — przerwał mu Damon, spokojnie, bez podnoszenia głosu. — Bo nie chodzi o żadne jajo. Chodzi o nią.
– Luca? — Charlie zamarł. Spojrzał w oczy przyjaciela. Od razu zrozumiał.
– Maria Rosenthal — poprawił Damon, rzucając na stół kilka spiętych pergaminów. — Tak nazywała się, zanim zmieniła nazwisko. Zanim przeszła przez Norwegię, Grecję i coś, co nawet nie miało oficjalnej nazwy pod Murmańskiem.
– Murmańsk? Tam przecież zamknęli wszystko po tej sprawie z smokiem niby ugodzonym zajęciem niewybaczalnym —– Charlie sięgnął po dokumenty, dłonie drżały mu nieco, chociaż próbował to ukryć. — Nikt nie wraca tam, chyba że…
— Chce działać bez świadków — dokończył Damon. — I tak właśnie robiła. W każdej z tych placówek — hybrydy. Nic innego. Te trudne, niestabilne, które nikt nie chciał ruszać. Ona właśnie takich szukała.
Charlie przełknął ślinę. Oczy zatrzymały się na słowie "Calmatus" – Przekreślonym. Nad nim ktoś dopisał: „modyfikacja – brak zatwierdzenia przez Departament Bestii Magicznych”.
— To zaklęcie… Hutcheanance, przecież ono tylko… uspokaja.
— Tak, ale ona je modyfikowała. Używała wersji, która nie tylko hamowała agresję. Obniżała aktywność magiczną, tłumiła instynkt. Przestawały jeść. Przestawały... być sobą. Jeden smok — Spiżobrzuch Ukraiński — przez dwa tygodnie nie zareagował nawet na obecność drugiego. Jakby... nie widział.
— Jak pod Imperiusem — szepnął Charlie. — Bez woli, by się bronić.
— Dokładnie tak. — Damon uniósł wzrok znad pergaminu, a Charlie zerwał się z miejsca i zaczął chodzić po pokoju. Rzucił jedno z zaklęć ochronnych — Muffliato — jakby chciał mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje.
— I nikt tego nie zauważył? Ministerstwo? Departament? Przecież testy, obserwacje, raporty...
— Wszystko „w normie”. Smok zachowuje się spokojnie — sukces. Nie zionie ogniem — sukces. Leży całe dni w jednym miejscu — „adaptacja do nowego środowiska”. Wiesz, jak to wygląda na papierze, Weasley.
Charlie zatrzymał się. Miał ochotę rzucić czymś w ścianę. Jego głos brzmiał cicho, ale niebezpiecznie.
— A Zephyr? Te jej drgawki? Spadek masy? Niby „zmęczenie klimatem”? Gdy odwiedziłem dzisiaj Rezerwat przysięgam ci, Damon, ona patrzyła na mnie jak… jakby nie wiedziała, kim jestem. Jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. I Margaret, Maria — miała to gdzieś.
— To znalazłem w jednym z archiwów zamkniętego rezerwatu. — Damon wyjął ostatnią kartę. Była stara, lekko przypalona na brzegach. Miała tam notatnik. — Zapisała: „Potencjał poznawczy hybryd może zostać ograniczony przy obniżeniu aktywności rdzenia magicznego. Efekty uboczne: dezintegracja tożsamości. Jeśli zniknie instynkt, smok stanie się narzędziem.”
Charlie otworzył usta, zamknął je. Znów usiadł.
— Ona chce je złamać. Zanim je „ochroni”. Uczynić z nich... broń? Trofea? Podpis pod przyszłym podręcznikiem o ujarzmianiu hybryd? Co za chory umysł tak działa?
— Tego nie wiem — powiedział Damon. — Ale wiem jedno. Wrócisz tam. Wrócisz do rezerwatu i przyjrzysz się Zephyr i reszcie hybryd, które zostały sprowadzone ostatnio do Rumunii. Bo jeśli ona znów zaczęła... to nie zatrzyma się przy jednym.
Charlie spojrzał mu w oczy. I tym razem nie było w nim wahania.
— Jeżeli choć jeden z moich smoków jest teraz pod wpływem tego... czegoś... — powiedział powoli, głosem jak stal — to przysięgam na mój sygnet, że ją powstrzymam. Nawet jeśli będę musiał stanąć przeciwko całemu Ministerstwu.
Damon skinął głową. Wiedział, że właśnie w tym momencie Charlie Weasley przestał być tylko opiekunem smoków. I że Margaret — Maria — powinna zacząć się bać. Ten zaś patrzył na dokumenty rozłożone na stole. Nie widział już słów — tylko zarysy smoków, które znał, wychowywał, ratował. Ich oczy. Ich oddech. Zephyr, unosząca głowę, jakby ostatkiem sił rozpoznawała jego obecność… i Lumini, który odszedł, ale nie zniknął. On też czuł. One wszystkie czuły.
Za oknem zaczynało świtać. Damon wyszedł, zostawiając go samego w kuchni pachnącej popiołem, pergaminem i niedopitą kawą. Cisza była teraz bardziej brutalna niż słowa. Charlie oparł dłonie na stole i przymknął oczy.
Annabel.
Jej imię przyszło cicho, jak zawsze, kiedy zostawał sam. Tak często to ona była jego drogowskazem. Jej śmiech koił w nim to, czego nigdy nie potrafił nazwać — tę nieustanną gotowość do walki, do odejścia, do zostawienia wszystkiego, by uratować choć jedno stworzenie. Ale tym razem było inaczej. Tym razem to ona została w ogniu. A on miał odejść w cień. Znał jej świat. Jej dwór, jej politykę, jej grę pozorów i tajemnic. Był w nim gościem. Chciał być jej wsparciem, ale prawda była bolesna i oczywista: nie był z tego świata. Nie znał zasad. Nie ufał słowom, tylko czynom. A jej świat, choć piękny, był utkany z iluzji.
Jest silna, pomyślał. I jest mądra. Przetrwa.
Ale w nim budziło się coś, czego nie czuł od dłuższego czasu. Powołanie? Obowiązek? Nie. To było więcej. Misja. Coś, co mógł zrozumieć tylko on. Coś, co wymagało jego wiedzy, jego serca i... jego odwagi. Bo nikt inny nie znał smoków tak jak on. Nikt nie rozumiał, jak bardzo trzeba pozwolić im być, zamiast próbować je zmieniać.
— To może być początek — powiedział cicho, sam do siebie. — Nie tylko walki o Zephyr, ale o wszystkie inne. O prawdę i o wolność dla tych, których świat nie potrafi zrozumieć. Powrót do rezerwatu oznaczał wszak rozłąkę. Mógł nie zobaczyć Annabel tygodniami. Może miesiącami. Może dłużej, jeśli to, co przeczuwał, miało się potwierdzić, lecz w tej decyzji była też jasność. To nie był wybór zamiast niej. To był wybór dla niego samego. I dla smoków, które nie miały głosu.
Wstał. Sięgnął po płaszcz. Rzucił ostatnie zaklęcie — Protego Totalum — nad stosem dokumentów, które zostawi Damonowi, a kiedy wyszedł z domu i zamknął za sobą drzwi, w jego oczach nie było już wahania. Tylko chłodny ogień. I cień skrzydeł Luminiego, które znał z pamięci.
Gwałtowny, marcowy deszcz z piorunami i wichurą, ale cichy, uporczywy, przypominający bardziej łzy niż wodę. Deszcz stukał cicho o szyby, jakby świat próbował ją ostrzec, że coś się kończy. Annabel siedziała na skraju szerokiego okna, otulona szalem o barwie popiołu, którego nie zdjęła od świtu. Czuła, że to jedyna rzecz, która chroniła ją dziś przed rozsypaniem się na drobne kawałki. W dłoni zaś ściskała złożony list — pergamin zmięty od czytania i składania na nowo. Każde zagięcie, każda zmarszczka na jego powierzchni nosiła ślad jej niepokoju, jej prób zrozumienia tego, co właśnie się wydarzyło. Charlie nigdy nie pisał długich listów. Uważał je za zbędne, mówił, że emocje lepiej brzmią wypowiedziane na głos. Ale tym razem — może dlatego, że nie potrafił tego powiedzieć twarzą w twarz — zostawił coś więcej niż tylko wiadomość. Zostawił ślad po sobie.
"Jeśli kiedykolwiek poczujesz wiatr z północy, taki z zapachem gór i ognia – to znaczy, że jesteśmy blisko. Ja i Zephyr. Nie przestanę walczyć. Ani za nią, ani za to, w co wierzymy. A jeśli coś się wydarzy… to wiesz, że dla sprawy, którą sam wybrałem."
Głos Charliego brzmiał w tych słowach wyraźnie — jakby siedział obok, jakby zaraz miał do niej przemówić, mimo, że była sama. Czytając list po raz któryś, Annabel palcami ukrytymi w fałdach szaty musnęła zawieszkę. Jeden szybki, czuły gest — jak dotknięcie serca. Drobiazg, który błyszczał u jej szyi — misterny naszyjnik z dwoma smokami splecionymi ogonami, jeden czarny, drugi zielony. Dar od niego. Symbol drogi, którą razem przebyli by ochronić Aseriela i Luminiego.
~~
Charlie siedział pochylony nad stołem. Cienie późnego popołudnia tańczyły po ścianach, drżąc lekko od trzasku płomieni w kominku. Raporty rozłożone przed nim wyglądały jak strzępy czyjegoś okrutnego dziennika — urywki rzeczywistości, których nikt nie chciałby doświadczyć, a tym bardziej zapisać na pergaminie.
— Incydent przy eksperymencie z hybrydą typu „grzebieniasty ogień”… skrajna reakcja na zaklęcie „Petrificus Totalus”… skutki: częściowa utrata świadomości… samookaleczenia — przeczytał cicho, niemal bezgłośnie, jakby słowa miały mniejszą moc, jeśli wypowie je tylko do siebie.
Zadrżała mu ręka, gdy odczytał ostatnie słowo. „Samookaleczenia”. Zbyt dobrze wiedział, co się za tym kryło. Nie była to tylko sucha notatka — to był czyjś krzyk zamknięty w literach, echo bólu, którego nie dało się wymazać zaklęciem leczącym. Wiedział też, że Zephyr początkowo nie zareagowała złośliwie. To nie była agresja. To był strach, lub zaklęcie. Spojrzał na mapę rozciągniętą przed nim. Przypominała sieć nerwów – napięta, precyzyjna, żywa. Linia po linii — trasy patroli, punkty możliwego kontaktu z Lucą, zaznaczone schowki i zaklęcia maskujące. Każdy znak był jak nacięcie na jego sumieniu. W jednym rogu, ledwo widocznym, drobnym pismem dopisał dziś rano: „Cave Inimicum – wzmocnić wokół klatki Zephyr.” Nie po to, by ją więzić. Po to, by chronić ją przed światem, który nie rozumie. Wtedy przypomniał sobie słowa Annabel, wypowiedziane kiedyś niemal szeptem, gdy siedzieli razem przy ognisku, a Zephyr spała pośród głazów, drżąc w snach. — „Zephyr już ci ufa, ale wciąż boi się ludzi. Niech wie, że nie jesteś jak reszta.”
Tamte słowa utkwiły w nim głęboko. Bo nie mówiły tylko o smoku. Mówiły też o nim. O chłopaku, który kiedyś wierzył, że smoki to dusze stworzone ze światła, nie broń, że człowiek może być czymś więcej niż żołnierzem, że świat da się ocalić, jeśli tylko ma się odwagę nie stać się jak inni. Jego dłoń mimowolnie spoczęła na sygnetcie. Z zewnątrz wyglądał jak zwykły pierścień, ale dla niego… był czymś znacznie więcej. Wtopiona w metal łuska smoka – jedyna, którą zrzucił Lumini w ostatnim locie – lśniła w słońcu jak odłamek dawnych dni. To właśnie Annabel, między jedną bitwą a drugą, w chwili nieoczekiwanego spokoju, własnoręcznie ukształtowała ten sygnet. Powiedziała wtedy, z tą charakterystyczną czułością w głosie, którą rezerwowała tylko dla niego: — „Niech będzie twoją pamięcią, gdy zgubisz swój cel.”
Dziś był jego amuletem. Cichym strażnikiem. Nosił go nie dla ozdoby, ale po to, by pamiętać, że nie może się cofnąć. Zbyt wiele smoków ucierpiało, by teraz odwrócić wzrok. I że tam, gdzie płonie strach — może jeszcze tlić się światło.
~~
Brama rozwarła się z ciężkim jękiem, niczym ranny olbrzym budzący się ze snu. Echo zgrzytających zawiasów poniosło się po marmurowych ścianach niczym ostrze – i w jednej chwili w sali zapadła głęboka, niemal sakralna cisza. Annabel weszła powoli, jakby każdy krok musiała wykuć z własnej woli. Jej szata – granatowa, zdobiona błękitnym haftem przypominającym ogień jej smoka – rozbrzmiewała szeptem jedwabiu. Dźwięk był ledwie słyszalny, a jednak wyraźny w tej napiętej ciszy.
Rycerze, lordowie, członkowie rady starszych i przywódcy oddziałów – wszyscy wstali, jeden po drugim, tworząc mur spojrzeń. Nikt nie mówił. Nikt nie śmiał się poruszyć. Obserwowali ją w skupieniu, z uwagą graniczącą z lękiem, jakby to nie kobieta wchodziła do sali, lecz żywioł — lodowaty front emocji i obowiązku. Obserwowali, jak kroczyła przez salę niczym przez pole bitwy — dumna, wyprostowana, z podbródkiem uniesionym wysoko. Każdy jej gest, każdy ruch był opanowany do perfekcji, odcięty od tego, co czuła naprawdę. Jak maska, za którą ukrywało się pęknięcie. Oczy miała suche. Nie pozwoliła im zdradzić ani bólu, ani gniewu, ani tęsknoty. Zdobyła się na uśmiech, zaledwie zarysowany, spoczywał on na jej ustach jak cień. Polityczny gest — dość, by nie wydać się wrogo nastawioną, ale zbyt nikły, by ktokolwiek pomyślał, że cokolwiek w niej rozjaśnia ten dzień, a gdy zatrzymała się przed stopniami tronu, przez ułamek sekundy zawahała się. Tylko na chwilę. Nikt, kto jej nie znał, nie dostrzegłby nawet tego drobnego zatrzymania oddechu, lecz w tej jednej sekundzie pozwoliła sobie na gest — nieoczywisty, subtelny, lecz pełen znaczenia.
Spojrzała w górę.
Nie ku kaplanom. Nie ku zdobionemu baldachimowi nad tronem, ani ku zebranym. Jej spojrzenie prześlizgnęło się ponad kamiennymi łukami, ponad marmurem. Jakby chciała przebić wzrokiem strop i mury, sięgnąć dalej — hen, przez mgły, przez wiatr, przez góry. Ku miejscu, gdzie mógł być on. Aseriel.
~~
Charlie nie zatrzymywał się. Jego kroki odbijały się echem między kamiennymi ścieżkami rezerwatu, wilgotnymi od mgły i porannego deszczu. Mijał smocze wybiegi, klatki wzmocnione magią, stanowiska z smoczym pożywieniem i wieżyczki obserwacyjne, na których zmieniali się czarodzieje w odpornych na ogień szatach. Każdy szczegół tego miejsca był mu znany — znał zapach spalonego srebrnego pyłu, skrzypienie krat, nawet oddech smoków, które wyczuwały obecność człowieka, zanim ten wszedł na dziedziniec. Smokologowie zaś zanurzeni w rutynie dnia, podnosili głowy, kiedy mijał ich bez słowa. Niektórzy z podziwem – bo plotkowali o tym, co przeżył. Inni z zazdrością — bo zazdrościli czegoś, czego sami nie potrafili zrozumieć: więzi ze smokami. Nie siłę, nie odwagę — ale zrozumienie.
Charlie ich nie widział. Nie chciał. W jego głowie nie było miejsca na spojrzenia ani szepty. Liczyło się tylko jedno: dotrzeć do niej. Zephyr.
~~
Annabel usiadła, a stał przetopiona w formę oparcia była zimna jak ostrze miecza – twarda, bezlitosna i ciężka od znaczeń, których nie chciała nigdy dźwigać. Poddani widzieli w tym geście potwierdzenie siły. Ale nikt nie zauważył, jak jej dłoń zadrżała, gdy położyła ją na podłokietniku. Ledwie drgnienie, ukryte pod rękawem ceremonialnego płaszcza, zdradzające, że nawet ona nie jest z kamienia. Tymczasem kapłan wypowiadał słowa rytuału — pełne powagi, mocy, pradawnych obietnic. Jego głos niósł się echem przez salę, opadając niczym zasłona na serca zgromadzonych. Poddani klękali jeden po drugim, składając przysięgę, a jednak dla niej wszystko to rozmywało się jak odległy sen. Dźwięki stały się przytłumione, jakby docierały do niej spod tafli wody. Kolory wyblakły, ruchy wokół niej zwolniły. Czas zatrzymał się w tym zawieszeniu, gdzieś poza rzeczywistością, a w sercu uniosła tylko jedną, jedyną myśl, że jeśli kiedykolwiek Zephyr uniesie się w powietrze nad Rezerwatem i zaryczy... jeśli jej głos przebije niebo, rozedrga góry i odbije się echem od skalnych zboczy Rezerwatu to może ten ryk poniesie się aż do Islay.
A jeśli tak się stanie — jeśli usłyszy ten dźwięk, choćby przez sen, choćby w oddali, tak cichy, że aż będzie mogła go sobie wmówić, wtedy Annabel uśmiechnie się. Zrobi to chociażby przez łzy, choćby w samotności, ponieważ będzie wiedziała, że Charlie dotrzymał słowa, że przetrwał i nie zrezygnował. I że ktoś ciągle walczy o to, by nad ich krainą wciąż przelatywały wolne smoki.
~~
Zatrzymał się przed klatką — największą z wszystkich, usytuowaną na skraju Rezerwatu, gdzie ziemia przechodziła w urwisko i spadała prosto w ciemność doliny. Bariera ochronna drgała w powietrzu, jakby była z utkanej mgły i iskier. W środku, w cieniu na granicy światła, czaiła się smoczyca. Zephyr. Jej łuski — czarne z odcieniem zieleni — wydawały się płynąć na jej ciele jak żywy organizm, poruszając się przy każdym jej oddechu. Charlie zamarł na chwilę. Nie dlatego, że się bał — ale dlatego, że nagle wszystko, co niosło go tu aż do tej chwili, zdawało się zatrzymać. Jakby czas zawahał się razem z nim. Widział jej oczy. Były jak dwa rozżarzone klejnoty, które nie potrzebowały światła, by świecić. Poruszyła się niespokojnie, muskając pazurami kamień. Warknęła cicho, nie groźnie, lecz pytająco, a Charlie za jej przyzwoleniem zrobił krok do przodu i uklęknął. Nie jako czarodziej, nie jako opiekun. Jako człowiek, który poznał jej gniew, ale i jej smutek.
— Zephyr… jestem tu. I nie odejdę. — Mówiąc to, wyciągnął dłoń. Powoli. Bez presji, wtedy ona poruszyła się niezgrabnie. Zbliżyła się jak cień z ognia. Jej nozdrza musnęły jego palce — jednym, ledwie wyczuwalnym dotknięciem. Jakby dotykała wspomnienia. — Nie jesteś sama. I już nigdy nie będziesz.
W tle, gdzieś w oddali, błysnęła błyskawica. Nie była ona jednak zwiastunen burzy, a zwiastunem przebudzenia.
Wyjątkowo przyjemnie mi się czyta o poczynaniach Charliego - jednej z moich najulubieńszych postaci. Czuję, że obecnie jego wątek najbardziej przypadł mi do gustu, bo chyba za szybko znów się z Annabel nie zobaczą, żeby coś razem zmalować. Szczerze, jak miałabym wybierać, między babraniem się w królewskich sprawach, a ogarnianiem problemów związanych ze smokami, to bez wahania wybieram drugą opcję ;)
OdpowiedzUsuńDamon jest dla mnie nadal niewiadomą pod względem zaufania i szczerych intencji i... tak to zostawmy.
Zdrowia i weny!