piątek, 24 stycznia 2025

II.XIII


"Moja mama zawsze mówiła, że to, co utracimy prędzej, czy później do nas wróci. Chociaż nie zawsze wtedy, kiedy tego chcemy."


Port Carnidale tonął w mroku, przesiąknięty wilgocią i duszącą wonią ryb gnijących w porcie. Sliloh kroczył cicho po śliskich deskach nabrzeża, bacząc, by żaden krok nie wydał go tym, którzy mogli czaić się w cieniu. Skrzynia, której miał się stać strażnikiem, spoczywała na pokładzie jednego z niewielkich statków ukrytych na krańcach portu. Misja, choć na pozór błaha, niosła w sobie brzemię napięcia i niepewności.

Na statku czekał mąż surowej aparycji, odziany w ciężki płaszcz, który zdawał się przesiąknięty wilgocią tutejszych mgieł. Skrzynia, będąca przedmiotem ich spotkania, spoczywała u jego stóp, lekko zaskrzypiała pod ciężarem tajemniczej zawartości.

– Sliloh z rodu Flockhartów – odezwał się mężczyzna głosem, w którym brzmiało niedowierzanie. – Sądziłem, że twój ojciec wyśle kogoś godniejszego tak ważnej powinności.

– Nie tobie oceniać decyzje mego ojca – odparł Sliloh chłodno. – Jeśli masz to, czego przyszedłem odebrać, lepiej pospiesz się, zamiast ważyć słowa, które niczego nie zmienią.

Mąż ten skinął głową, choć w jego wzroku wciąż malowała się czujność. – Czy wiesz, co skrywa ta skrzynia? – zapytał, wskazując na drewnianą pieczęć.

– Nie przystoi mi pytać. Powiedziano mi, by ją dostarczyć, więc to uczynię.

– A zatem działasz w ślepocie. – Mężczyzna ukucnął przy skrzyni, a w jego głosie dało się wyczuć cień powagi. – To trucizna, lecz nie taka, jakiej zwykłbyś się spodziewać. Wewnątrz znajduje się jad. Zabija powoli, niszcząc ciało od środka, a gdy objawi swe działanie, jest już za późno, by ktokolwiek mógł się uchronić.

Sliloh zmarszczył brwi, choć jego oblicze zdradzało więcej troski, niż chciałby ujawnić. – Dlaczegóż mój ojciec pragnie takiej broni? Przeciw komu ma zostać użyta?

– Nigdy więcej nie pytaj o takie rzeczy. – Mężczyzna spojrzał na niego z powagą, nim zdążył coś dodać.

Wtem kątem oka Sliloh dostrzegł poruszenie. Z mgieł wyłoniły się postacie, a ich oblicza zakrywały maski z rogami. Synowie Nomadu. Serce Sliloha zabiło gwałtowniej, lecz zachował zimną krew.

– Co oni tu czynią? – zapytał ściszonym głosem.

– Nie mieszaj się do spraw, które cię nie dotyczą – odparł mężczyzna stanowczo.

Sliloh wiedział jednak, że nie mógł stać z boku. Harpie były sojusznikami rodu Flockhartów, ale ich obecność w Carnidale zwiastowała nowe niebezpieczeństwo. Odkładając skrzynię na bok, zbliżył się do zamaskowanych postaci. Uniósł głowę wysoko, by nie zdradzić niepokoju, który odczuwał.

– Cóż za niespodzianka. – odezwał się głos pełen pogardy. – Sliloh z Jury. Po cóż tutaj przyszedłeś?

– Mógłbym zadać wam to samo pytanie.  Cóżeście tu przywiedzeni? – rzekł ostro. – Działacie z rozkazu mego ojca?

– Nie twoja to sprawa, Slilohu z Jury. Jesteś nikim – cieniem swego rodu, bez mocy i bez wartości.

– Nikim? Bez naszej rodziny bylibyście niczym więcej jak bandą banitów. Cóż zamierzacie? – zapytał z wyzywającą pewnością.

Harpie zaśmiały się cicho, ich głos był niczym syk węży.

– Nasze plany wykraczają poza twój zasięg, a Flockhartowie są dla nas jedynie narzędziem. Islay upadnie, a jej sukcesja zginie wraz z nią.

– Jeśli zdradzicie moją rodzinę, sojusz zostanie zerwany, a wasz koniec stanie się nieunikniony – rzekł Sliloh, siląc się na ton powagi i pewności, choć w głębi targały nim wątpliwości.

Jedna z Harpii uczyniła krok ku niemu, aż niemal ich twarze się zetknęły.

– Niechaj twa rodzina strzeże się, by nie podzielić losu Islay, które chyli się ku upadkowi. A ty, Slilohu, wracaj do swych powinności, zanim zostaniesz wplątany w sprawy, jakich umysłem nie ogarniesz.

– Gdy mój ojciec dowie się o tym, co czynicie… – zaczął, starając się, by jego głos nie zdradzał lęku, lecz Harpia przerwała mu śmiechem, ostrym jak cięcie miecza.

– Twój ojciec? Ha! Anthony widzi jedynie połysk złota i blask władzy. Możesz mu rzec, co chcesz, Slilohu, lecz to niczego nie odmieni. Nasz plan już został wykuty, a twe słowa niczym go nie zachwieją.

Sliloh uczynił krok naprzód, patrząc wprost w oczy przywódcy Harpii, jego spojrzenie stalowe.

– Magii nie posiadam, to prawda. Lecz coś, co wy utraciliście, mam w obfitości - rozum. Powiadam wam to: jeśli zaryzykujecie otwarty konflikt, Flockhartowie odwrócą od was swe wsparcie. A wtedy Ministerstwo Magii was wytropi i zmiażdży, jak mrówki pod stopami,

Harpie milczały, a choć zdawały się go ignorować, ich cisza była jak ostrze zatrzymane w pół ruchu – pełne groźby. Wreszcie przywódca skinął dłonią ku swoim towarzyszom i odwrócił się od Sliloha.

– Idź więc, donosicielu. Powiedz swemu ojcu, co widziałeś i słyszałeś. Jego czas, tak jak twój, dobiegł końca. Wracaj w cień, gdzie twoje miejsce.

Sliloh stał nieruchomo w mroku portu, czując, jak w głębi serca coś w nim pęka. To, co dotychczas starał się ukrywać, zaczęło wychodzić na światło dnia. Przez całe życie pragnął uznania – by jego imię było wymawiane z szacunkiem w kręgu rodzinnym, by ojciec i bracia spojrzeli na niego z dumą. Lecz teraz, po tym, co przeżył na Carnidale, po rozmowie z Harpiami i odkryciu, jak głębokie są plany jego rodziny, zrozumiał prawdę, której dotąd unikał.

Nie był gorszy dlatego, że nie starał się dość mocno. Był gorszy w ich oczach, bo nigdy nie posiadał magii - daru, bez którego w ich świecie nie mógł być uznany za prawdziwego Flockharta.

To uczucie przygnębienia, które całe życie mu towarzyszyło, teraz przybrało inną formę - stało się akceptacją. Zrozumiał, że nie ma miejsca wśród swej rodziny - ani przy boku ojca, ani brata. Jedyne, co miało teraz dla niego znaczenie, to Christine. Przysiągł sobie, że nie dopuści, by jakiekolwiek więzi krwi stanęły na drodze do jej bezpieczeństwa.

W jego sercu kiełkowała nowa myśl, ciemna jak noc, lecz mocna jak miecz wykuty z najczystszego żelaza. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, wiedział, że nie może trwać w milczeniu. Musiał ostrzec Annabel Foutley.

– Jeśli to, co odkryłem, jest prawdą, muszę działać. Nie będę stał z boku i czekał na zagładę. Dla Christine, a może i dla siebie, muszę powstać – pomyślał, czując, jak jego postanowienie nabiera kształtu.

Z tą myślą przekroczył granicę, zza której nie było powrotu. Zdecydował – nie stanie po stronie rodziny. Tym razem będzie walczył przeciw niej. 


Kamienne mury zamku na Islay, wzmocnione przez wieki trudów obrony przed najeźdźcami, drżały od zgiełku przygotowań. Kowale, przy blasku ognisk, kuźniąc miecze i naprawiając pancerze, ścigali się z czasem, jakby same losy królestwa od ich pracy zależały. Zbrojni wzmocnieni łukami, strzałami i włóczniami, przepychali się przez dziedziniec, kierując się ku przygotowanym magazynom. Annabel, odziana w wojenną suknię, haftowaną królewskimi barwami, przechodziła przez dziedziniec szybkim krokiem, a jej obecność przyciągała spojrzenia rycerzy i służby, które zatrzymywały na niej wzrok pełen podziwu i niepokoju.

Z oddali dostrzegła Charliego, który porzucił rozmowę z żołnierzami i ruszył za nią, jakby czuł nieuchronność tego, co nadchodziło. Jego peleryna, powiewająca w wietrze, wciąż nie ukrywała napięcia, które narastało w nim od samego momentu, gdy postanowił zostać na wyspie, by nadzorować przygotowania z nią. Dłoń spoczywała na rękojeści miecza, a jego zbroja płytowa odbijała promienie słońca, nadając mu wygląd nie tylko rycerza, ale i wojownika gotowego stawić czoła każdemu zagrożeniu. Jego twarz wyrażała ekscytację, której Annabel nie potrafiła zrozumieć, mimo że od dawna był jej towarzyszem.

– Annabel, poczekaj! – zawołał, doganiając ją. – Co planujesz?

– Musimy działać szybko, Charlie. Flota Flockharta jest zbyt blisko, a Victor ociąga się z decyzjami. Nie zamierzam patrzeć, jak zamek i ludzie padają jego ofiarą. – Annabel zatrzymała się, odwracając gwałtownie. 

– Wiem, że chcesz ich chronić. Ale musimy to zrobić rozważnie. Jeżeli teraz rzucimy wszystko na jedną kartę, stracisz nie tylko zamek, ale i swoją wolność.

– Dorcanie! – zawołała Annabel, podchodząc do starego generała, który w towarzystwie grupy oficerów pochylał się nad stołem, pełnym starannie rozłożonych map. – Ilu ludzi jesteśmy w stanie teraz zmobilizować?

– Tysiąc piechurów i dwustu jeźdźców. W porcie czeka piętnaście galer. – odparł, unosząc wzrok na nią. Jego oczy zdradzały mieszankę troski i skupienia. – Ale Flockhart ma przewagę liczebną na morzu.

– Jeżeli zdołają ich odciągnąć od brzegu, zmuszą ich do walki na naszych warunkach. Wąskie przejście między klifami w Zatoce Lismore mogłoby zadziałać na naszą korzyść. – Annabel przestudiowała mapę, zastanawiając się nad każdym szczegółem.

– Tam ich statki nie będą mogły manewrować. A nasze katapulty ustawione na wzgórzach będą miały pełną skuteczność – odpowiedział Dorcan, a jego oczy na chwilę zabłysły ogniem nadziei.  – Jednak to ryzykowna strategia, moja Pani. Czy jesteś gotowa ponieść konsekwencje, jeśli plan zawiedzie?

– Ryzyko jest wielkie, lecz jeśli nam się uda, zyskamy wystarczająco czasu, by umocnić nasze brzegi. Przedstawię mój plan na naradzie, nie martw się o konsekwencje. – odpowiedziała stanowczo, a jej głos nie zdradzał żadnej wątpliwości.

Z chwilą, gdy Annabel zakończyła rozmowę z Dorcanem, wzięła głęboki oddech i ruszyła ku sali narad. Charlie szedł obok niej, jego kroki były twarde, a wyraz twarzy zdradzał niepokój, który ukrywał za spokojem.

– Jesteś pewna, że to dobry plan? – zapytał, starając się zrównoważyć jej impet spokojem.

– Nie mamy wyboru. – Odpowiedziała krótko, nie spoglądając na niego. – Flockhart zbliża się z flotą, a Victor nie wykazuje żadnej determinacji. 

Charlie nie odpowiedział. Zamiast tego jego spojrzenie padło na zmieniający się krajobraz – na ten sam zamek, który miał stanowić obronę dla wszystkich mieszkańców Islay przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Rozmowa została przerwana przez kolejne przygotowania wokół nich. W sali narad czekał już jej kuzyn, a także... Lord Høren.

~~~~~

Sala narad, usytuowana w najwyższym punkcie zamku na Islay, tętniła życiem, niczym serce wypełnione gorącym rytmem. Rozmowy ożywionych uczestników mieszały się z dźwiękami przygotowań do nadchodzącej bitwy, a wewnętrzny hałas nie umniejszał powagi chwili. To tu zapadały decyzje, które miały kształtować przyszłość królestwa. Dziś jednak murów tej sali słuchały gorące spory, cicha gra interesów i napięcie, które napełniało każdy kąt. Na dębowym stole rozłożona była mapa wyspy, otoczona migoczącymi świecami, których płomienie tańczyły w powietrzu, jakby same czuły nieuchronność wydarzeń.

Przy stole, oprócz Sir Euana i króla Victora, zasiadali członkowie rady: Lord Høren, ojciec Elolise, pragmatyk, którego racjonalizm nie miał sobie równych, Lady Fenria, wpływowa właścicielka ziem, doradcy króla Victora, a także kilku oficerów, którzy odpowiedzialni byli za organizację pierwszej linii obrony wyspy. Atmosfera zaś była napięta, pełna wyczekiwania. Subtelne uwagi między Annabel a Lordem Hørenem przyciągały uwagę pozostałych, jak strzały, które nie trafiły w cel. Oboje, choć ich słowa brzmiały uprzejmie, nie ukrywali wzajemnej niechęci. Mężczyzna, ubrany w ciemny płaszcz zdobiony symbolami rodu, wskazał na mapę.

– Wasza wysokość – zaczął, zwracając się do Victora – musimy rozważyć wszystkie możliwości. Lady Annabel, choć pełna pasji, nie dostrzega, że rozdzielenie sił może być jedynym sposobem na zabezpieczenie się przed niespodziewanym atakiem z północy.

– Pasja, Lordzie Hørenie, nie ma tu nic do rzeczy – odparła Annabel, unosząc podbródek. Jej głos był lodowaty, jak woda z górskiego strumienia. – To analiza i strategia każą mi twierdzić, że koncentracja sił w Zatoce Lismore to nasze najlepsze rozwiązanie. Może to pan nie dostrzega ryzyka, jakie niesie rozproszenie obrony.

– Analiza i strategia? Cóż za wielkie słowa. Ale wybaczcie, lady Annabel, wojna to domena doświadczenia i zimnej kalkulacji, a nie impulsów. Nie każdy ma dar zrozumienia jej niuansów. – Uśmiechnął się chłodno, jego oczy błysnęły na wspomnienie ich dawnego konfliktu.

– Czyżby Lord sugerował, że brak mi zdolności do oceny sytuacji? 

– Nie brak zdolności, Lady Annabel, lecz doświadczenia – odparł Høren z teatralnym ukłonem. – Odrzuciłaś okazję, by zyskać pozycję i wpływy, które mogłyby cię nauczyć wiele o polityce i wojnie.

– Nie zyskałam ich, ponieważ nie potrzebuję umacniać swojej pozycji przez małżeństwo z kimś, kto myli manipulację z mądrością – odpowiedziała Annabel, jej słowa były jak ostrze miecza, wywołując lekkie poruszenie wśród zebranych.

– To żałosne, że pozwalasz osobistym urazom przysłonić racjonalne myślenie, Lady Annabel. Może gdybyś przyjęła inną postawę, zrozumiałabyś, że władza wymaga kompromisów

– A może to lord powinien nauczyć się, że prawdziwa władza pochodzi z uczciwości i lojalności wobec swojego królestwa, a nie z prób narzucenia swojej woli innym – odpowiedziała Annabel, patrząc mu prosto w oczy, jak wojownik gotowy na ostateczną potyczkę.

Victor milczał przez chwilę, przyglądając się wymianie zdań między Annabel a Lordem Hørenem. Jego dłoń spoczywała na stole, a spojrzenie miało coś z zamyślenia, jakby starał się ważyć każde słowo, które padło w tej gorącej rozmowie. W końcu westchnął cicho, a jego ton, choć poważny, zdradzał zmęczenie, jakby niosąc ze sobą ciężar decyzji, które miał podjąć.

– Dosyć, oboje – rzekł, podnosząc dłoń w geście uspokojenia. – Kuzynko, rozumiem twa troskę, lecz w tej chwili musimy działać niczym jedno ciało, nie jako wrogowie na polu bitwy. – Jego spojrzenie spoczęło na Hørenie, a potem na Annabel, jakby próbował ujarzmić napięcie, które wypełniało salę. – Lordzie Høren, cenię twoje doświadczenie, lecz zdaję sobie sprawę, że nie możemy pozwolić sobie na dalsze opóźnienia. Czas sprzysięgł się przeciwko nam.

Lord Høren skrzywił się, jego twarz zdradzała niezadowolenie, lecz nie sprzeciwił się wprost. Zamiast tego palcem przesunął po mapie, jakby szukał jakiegoś wyjścia z tej niemiłej sytuacji. Annabel poczuła, jak mimo zewnętrznego spokoju, jej serce bije szybciej. Czuła się rozdarta – z jednej strony pragnęła, by plan się udał, lecz z drugiej obawiała się, że ta decyzja może pogrążyć ich wszystkich. W głębi serca wciąż miała niepewności co do intencji Lorda Hørena, ale nie pozwalała, by to odczytano w jej oczach.

– W takim razie, Wasza Wysokość, proponuję, abyśmy nie rezygnowali z naszej przewagi na morzu – rzekł Høren, wskazując na flotę Flockharta, która zbliżała się do wybrzeży Islay. – Statki Mull, choć mniejsze, mogą wyprzedzić ich większe jednostki, o ile zdecydujemy się na szybką i skoordynowaną akcję. Jeśli rozdzielimy flotę, będziemy w stanie zaatakować z dwóch stron, nie dając im czasu na reakcję.

– Jeśli rozdzielimy nasze siły, dajemy wrogowi zbyt wiele okazji, by nas zaskoczył – odparła Annabel, w jej głosie brzmiała stanowczość. – Nasza flota powinna skupić się na jednym, decydującym uderzeniu, nie na rozdrobnionych bitwach, które niczego nie rozstrzygną. Nasza przewaga nie leży w liczbach, lecz w taktyce i precyzyjnym ciosie.

Król, dostrzegając, że rozmowa przybiera coraz ostrzejszy ton, znów podniósł rękę, przerywając dyskusję. – W tej chwili żadna z propozycji nie jest w pełni przekonująca. Musimy znaleźć sposób, by połączyć nasze strategie, nie tracąc ani sił, ani czasu – jego głos miał w sobie nie tylko autorytet, ale i ciężar odpowiedzialności, który spoczywał na wszystkich zebranych. – Wszyscy wiemy, co jest stawką. Jeśli nie zadziałamy zgodnie, Islay może paść.

Lord Høren uśmiechnął się lekko, lecz w jego oczach tliła się wciąż niechęć.

– Tak, zgadzam się, że musimy działać wspólnie. Jednakże jestem przekonany, że nasza strategia na morzu powinna wyprzedzać działania lądowe. Bez silnej floty, nawet najlepsza obrona na wyspie nie wystarczy.

– Nie zapominajmy, że nasza flota nie jest jedynym elementem tej układanki – odrzekła Annabel, jej spojrzenie stało się twardsze, pełne determinacji. – Pozycje lądowe muszą być równie silne, jeśli nie silniejsze, by stawić czoła każdemu zagrożeniu, które nadciągnie z lądu. Utrata kontroli nad wyspą będzie równie zgubna jak utrata floty.

Høren zmierzył ją wzrokiem, po czym zwrócił się do Victora. – W takim razie proponuję, aby nasza flota wycofała się do Zatoki Lismore, gdzie będziemy mieć najlepsze warunki do obrony, jednocześnie zostawiając wystarczającą ilość sił do przeprowadzenia kontrataku, jeśli zajdzie potrzeba.

Victor skinął głową, choć w jego oczach wciąż dostrzegano niepewność. – Jeśli zdecydujemy się na ten ruch, musimy mieć pewność, że nie zostaniemy otoczeni z dwóch stron. Chciałbym mieć gwarancję, że nasze siły lądowe i morskie będą w stanie współpracować w pełnej synchronizacji.

– W takim razie musimy natychmiast zaplanować szczegóły – rzekła Annabel, nie pozwalając, by jej wątpliwości zdominowały rozmowę. – Zanim wrócimy do tego stołu, upewnijmy się, że każdy z nas zna swoją rolę, by nie było wątpliwości co do kolejnych kroków.

Lady Fenria, która dotychczas milczała, w końcu zabrała głos. – Może powinniśmy zatem wzmocnić nasze pozycje na wybrzeżu i na wschodnim odcinku wyspy? – zapytała, wskazując na brak działań na tej części mapy. – Jeśli Flockhart zdecyduje się zaatakować tam, możemy być nieprzygotowani.

– Lady Fenria ma rację – dodał sir Euan. – Powinniśmy rozważyć wzmocnienie tej strony wyspy, by uniknąć zaskoczenia. A jednocześnie zabezpieczyć nasze floty, jak wcześniej zaproponowano.

– Mam jedno zastrzeżenie – zanim Annabel mogła odpowiedzieć, Lord Høren znów zabrał głos. – Czy ktoś w tej gorączce działań na wyspie w ogóle pomyślał o tym, że lady Annabel może nie powinna angażować w takie sprawy osoby spoza wojska? W końcu jej towarzysz nie jest wojskowym, a jej obecność tylko pogłębia napięcia.

Annabel spojrzała na niego z zimną determinacją. – Ufam Charlesowi i moim doradcom po stokroć, Lordzie Høren. A w tej chwili będę musiała polegać na jego radach. Jeśli nie macie nic więcej do powiedzenia, proponuję przejść do szczegółów planu obrony.

Zdecydowane słowa księżniczki uspokoiły atmosferę, a dyskusja toczyła się dalej, krążąc wokół mapy, z każdą godziną zbliżając się do ostatecznej decyzji. Wiatr, który niósł niepewność, nie mógł powstrzymać tego, co było nieuniknione – wojna zbliżała się wielkimi krokami. Annabel z trudem powstrzymywała rosnącą frustrację. Chciała wykrzyczeć wszystkie swoje obawy – o nieufności wobec Hørena, o strachu przed zdradą, o tym, co nadchodzi. Lecz wiedziała, że teraz nie ma miejsca na emocje. Czuła, jakby jej życie wisi na krawędzi ostrza, balansując pomiędzy lojalnością wobec Islay a koniecznością ostrożności względem osób, które jej nie rozumiały.

Victor wstał powoli, jego postawa wyrażała dominację. Mimo młodego wieku był władczy, a jego głos, pełen autorytetu, natychmiast przyciągnął uwagę zebranych.

– Wszyscy mamy jeden cel – rozpoczął, patrząc po wszystkich. – Ochrona Islay. Tylko razem możemy zapewnić, że nasze królestwo nie zostanie zniszczone przez najazd.

Lord Høren skinął głową, niechętnie zgadzając się z decyzją, chociaż jego wyraz twarzy nie zdradzał zadowolenia. Annabel nie spuszczała z niego wzroku, próbując dostrzec choćby cień szczerości. Czuła, że jest to postać, której nie da się łatwo rozszyfrować, a jej obecność budziła w niej niepokój.

– Będziemy musieli przygotować obronę na wielu frontach – kontynuował Victor, teraz spoglądając na Annabel. – Kuzynko, masz pełne prawo prowadzić swoją część przygotowań, ale musisz współpracować z Lordem Hørenem. Nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek nieporozumienia.

Annabel nie odpowiedziała od razu. Czuła, jak zbliżająca się burza zbliża się z każdą chwilą, a każda decyzja może zadecydować o wszystkim. Zamiast odpowiedzieć, skinęła głową i podeszła do mapy, starając się ukryć wszystkie wątpliwości, które ją trapiły.

– Dobrze. Zatem współpraca – rzekła, starając się zachować spokój w głosie. – Ale pamiętaj, Victorze, że jeśli którakolwiek z naszych decyzji zawiedzie, konsekwencje poniosą wszyscy.

Jej słowa zabrzmiały twardo, a wzrok, który rzuciła na wszystkich zebranych, wyrażał determinację, jakiej nie okazuje na co dzień. W tej chwili wiedziała, że nie miała już wyboru. Czas na działanie nadszedł, a przyszłość Islay spoczywała w jej rękach, wymagając nie tylko odwagi, ale również chłodnej kalkulacji.

Nagle do sali narad wkroczył rycerz, który wyglądał na wyczerpanego, jakby biegł przez cały zamek.

– Wasza Wysokość, lady Annabel... – zaczął, zanim spojrzał na wszystkich zgromadzonych. – Flota Flockharta właśnie przekroczyła Granitową Cieśninę. Mają pełną gotowość bojową. Zaczynają przygotowania do ataku.

W sali zapadła cisza jak grobowiec. Wszyscy spojrzeli na siebie, wiedząc, że teraz nie było już czasu na dalsze negocjacje. Plan musiał zostać wdrożony natychmiast.

– To początek – powiedział Victor, podnosząc głos. – Wszyscy do swoich stanowisk! Islay nie zostanie sprzedane ani zniszczone. Przygotować obronę!

Rycerze, oficerowie, doradcy i wojownicy zaczęli się rozchodzić, każdy z nich miał swoje zadanie. Annabel spojrzała na Charliego, który stał blisko niej. Jego oczy były pełne determinacji, ale i strachu, jak jej własne. Nie czuła się gotowa na to, co miało nadejść. Ale wiedziała, że nie miała innego wyboru. To była walka o wszystko.

Wkrótce do sali narad wkroczył Dorcan, który oznajmił Królowi, że gotowość obrony zbliżała się ku końcowi. Islay było już przygotowane na to, co miało nadejść. A wojna nadchodziła z każdej strony.

~~~~~

Świt na Islay wstał pochmurny i cichy, jakby natura wiedziała, że nadciąga coś strasznego. Gęste chmury kłębiły się nisko, grożąc deszczem, lecz jeszcze nie pękły. W powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi i soli morskiej, lecz atmosfera była ciężka od napięcia. Gdzieś w oddali słychać było krzyk mewy, przeciągły i samotny, który zdawał się odbijać od skał wybrzeża i ginąć w mroku poranka. Na murach twierdzy rycerze Islay stali w milczeniu, jak posągi, ich spojrzenia utkwione w dal, gdzie flota Flockhartów zbliżała się powoli, niczym cień śmierci na horyzoncie. Woda wokół statków zdawała się być czarna, a ich żagle przypominały posępne skrzydła kruków.

W sercu wyspy sytuacja była jeszcze bardziej dramatyczna. Już pierwsze krzyki przeszyły ciszę poranka, zwiastując chaos. Synowie Nomadu – zdradzieckie Harpie sprowadzone na Islay przez zdrajców – wdarły się do miasta jak plaga. Ich różdżki jaśniały złowrogim, zielonkawym światłem, które odbijało się od kamiennych ścian budynków, nadając ulicom upiorny blask. Każde zaklęcie rozbłyskiwało niczym piorun, towarzyszył mu huk niszczenia, krusząc domy i paląc wszystko, co napotkało na swojej drodze. Ludzie wybiegali z domów w panice, jedni próbując walczyć, inni szukając schronienia, które wydawało się coraz bardziej nierealne.

Wśród chaosu Harpie przemieszczały się niczym cienie – zwinne, szybkie, trudne do uchwycenia. Ich twarze skrywały złowieszcze maski, a w ich ruchach było coś nieludzkiego, przypominającego ptaki drapieżne w trakcie polowania. Jeden z nich, wyższy od reszty, rzucił zaklęcie, które eksplodowało z oszałamiającym hukiem, posyłając gruzy na wszystkie strony. Z ruin wypadło dwoje dzieci, krzyczących z przerażenia, zanim zostali wciągnięci przez matkę do ukrytej piwnicy.

Zamek, serce obrony Islay, również był pod ostrzałem. Synowie Nomadu korzystali z chaosu, aby zniszczyć katapulty i inne maszyny oblężnicze, przygotowane do walki z flotą. Każda eksplozja niosła za sobą krzyki rannych rycerzy i głuchy odgłos walących się struktur. Dowódcy Islay, próbując organizować obronę, wydawali rozkazy, których echo ginęło w hałasie bitewnym. Ale magia Nomadów była potężna – ich zaklęcia przenikały mury, unieszkodliwiając rycerzy nawet zza osłon.

Reducto! – wykrzyknął jeden z napastników, a kamienny łuk bramy miejskiej eksplodował w chmurze odłamków.

Bombarda Maxima! – zaklęcie uderzyło w wieżę, która runęła, blokując według planu przejście rycerzom Islay.

W środku Annabel i Charlie musieli o życie i bronić Króla. Arena walk, po której oboje wcześniej kroczyli, a w której teraz utknęli, była jak pułapka – otoczona wysokimi kamiennymi ścianami, uniemożliwiającymi ucieczkę. Synowie Nomadu, z ich złowrogimi maskami, stopniowo zacieśniali krąg wokół nich. Każdy z nich był uzbrojony w różdżkę, która jarzyła się magicznym światłem, gotowym do rzucenia śmiercionośnego zaklęcia. Annabel rozglądając się za potencjalną drogą ucieczki stała z uniesioną różdżką, zaciskając zęby, choć jej oddech był szybki, a serce waliło jak oszalałe. Zostali odcięci od pomocy Wiedziała, że nie mogą się poddać, choć ich sytuacja wydawała się beznadziejna.

– Nie możemy się poddać! – krzyknęła, a jej głos, choć pełen determinacji, zadrżał lekko. – Expulso!

Zaklęcie rozbłysło jasnym światłem, odrzucając kilku przeciwników, którzy z głośnym łoskotem uderzyli o ściany. Jeden z nich upuścił różdżkę, ale zanim Annabel zdążyła zareagować, jego miejsce zajęło dwóch kolejnych. Charlie zaś, stojący obok niej, robił wszystko, by ich osłonić przed gradem zaklęć. Różdżka w jego dłoni drżała, gdy wykrzykiwał kolejne inkantacje, Victor również dobył swojego miecza, jednak stal rzadko wygrywała z magią.

Protego Totalum! – zawołał Charlie, a wokół nich pojawiła się magiczna bariera. Jasne światło otoczyło ich jak tarcza, przez chwilę chroniąc przed ostrzałem wrogów.

– Dobrze! – wykrzyknęła Annabel, ale jej oczy pozostawały skupione na przeciwnikach. – Musimy to wykorzystać!

Jednak przeciwnicy nie odpuszczali. Zaklęcia uderzały w barierę raz za razem, powodując, że zaczęła drżeć i pękać. Każde kolejne uderzenie sprawiało, że światło tarczy przygasało, a Annabel poczuła, jak rośnie w niej strach.

– Nie dam rady… – wyszeptał Charlie, jego głos był pełen rezygnacji. Spojrzał na Annabel, a jego oczy, dotąd pełne determinacji, zdradzały zmęczenie i ból. Jej twarz była pokryta pyłem i krwią, a na jej policzku widniało świeże rozcięcie.

– Musisz! – odparła twardo, ale w jej głosie pobrzmiewała nuta desperacji.

W tym momencie ich osłona rozpadła się z hukiem. Magiczna bariera rozprysła się w tysiące świetlistych kawałków, które na chwilę rozjaśniły arenę, zanim zniknęły. Annabel poczuła, jak powietrze staje się ciężkie od magii i wrogości.

Stupefy! – wykrzyknął jeden z Synów Nomadu.

Czerwony promień uderzył Charliego w pierś. Jego ciało osunęło się na ziemię jak kłoda, a różdżka wypadła mu z dłoni.

– Nie! – krzyknęła Annabel, rzucając się w jego stronę. Jej serce ścisnęło się z przerażenia. Różdżka w jej dłoni błysnęła, gdy wymamrotała – Finite Incantatem!

Zaklęcie odniosło skutek. Charlie otworzył oczy, ale jego twarz była blada, a oddech ciężki. Annabel złapała go za ramię, próbując pomóc mu wstać, ale zanim zdążył się podnieść, kolejny wybuch wstrząsnął uliczką. Fala uderzeniowa rzuciła ich oboje na ziemię. Annabel poczuła ból w ramieniu, gdy uderzyła o bruk. Wokół niej rozlegały się krzyki, dźwięk walących się trybun i trzask zaklęć. W powietrzu unosił się gryzący dym, a ziemia była ciepła od ognia, który rozprzestrzeniał się wokół.
Leżąc na ziemi, spojrzała na Charliego, który próbował się podnieść, ale jego ruchy były powolne, niemal rozpaczliwe. Przez chwilę miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Wszystko, co widziała – ogień, wrogów, zniszczenie – wydawało się odległe. Poczucie bezsilności przytłaczało ją coraz bardziej.
To koniec, pomyślała z chłodnym, niemal mechanicznym spokojem. Ale w głębi serca coś w niej krzyczało, buntując się przeciwko tej myśli. Jeszcze nie. Jej oczy zajarzyły się błękitną poświatą, gotową do ostatecznej broni.

I wtedy… ziemia zatrzęsła się. Wibracje przeszyły brukowaną arenę, powodując, że Annabel i Charlie upadli na kolana. Powietrze rozdarł głęboki, potężny ryk, tak niski, że zdawał się wnikać w kości. Brzmienie było tak obezwładniające, że wszyscy, zarówno Annabel, jak i Synowie Nomadu, zamarli. Wrogość ustąpiła miejsca czystemu przerażeniu. Synowie Nomadu spojrzeli w górę, a ich twarze zastygły w wyrazie paniki. Niebo, dotąd zasnute dymem i pyłem, nagle zaczęło się rozjaśniać. Z chmur wyłonił się olbrzymi cień – sylwetka smoka. Jego skrzydła, potężne jak żagle okrętów, rozpościerały się na tyle szeroko, że rzucały cień na całe miasto.
Aseriel zanurkował ku ziemi z oszałamiającą prędkością. Jego łuski lśniły niczym onyx w promieniach światła przebijających się przez dym, a jego oczy płonęły ogniem czystej furii.
Gdy wylądował, ziemia zadrżała pod jego ciężarem. Bruk, którym była wyłożona arena pękał, a z niektórych wysokich ścian opadły fragmenty gruzu. Jego pazury wbiły się głęboko w ziemię, a potężny ogon uderzył w najbliższą ścianę, rozbijając ją na kawałki. Aseriel rozwarł swoją przerażającą paszczę, z której wydobył się strumień ognia – gorący, złocisty płomień, który w ułamku sekundy pochłonął całą grupę Synów Nomadu. Ich triumfalne uśmiechy zastąpiły krzyki agonii, które szybko ucichły.
Annabel patrzyła na to wszystko z niedowierzaniem, ale nigdy nie widziała go w takim stanie – dzikiego, niepowstrzymanego, jakby stał się samym uosobieniem zemsty.

– Aseriel… – wyszeptała, jej głos drżał od emocji.

Smok obrócił swoją głowę w jej kierunku, a przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. W oczach Aseriela, pomimo furii, kryło się coś znajomego – echo więzi, którą kiedyś dzielili. Ta chwila była ulotna, lecz wystarczająca, by Annabel dostrzegła coś więcej niż gniew: troskę i ochronę, które kiedyś były fundamentem ich relacji. Jednak ryk smoka przerwał tę myśl, a Aseriel znowu rzucił się na przeciwników, zasłaniając Annabel swoim potężnym ogonem. Charlie, klęcząc niedaleko, obserwował to z niedowierzaniem. W jego umyśle kłębiły się myśli. Aseriel, smok, którego razem z Annabel wychowali, teraz stał tu, walcząc jak niepowstrzymany żywioł. Widok jego brutalnej siły i determinacji był zarazem inspirujący i przerażający. Charlie wiedział, że każdy ruch smoka niesie śmierć, ale w sercu czuł także ból – bo wiedział, jak bardzo ta walka kosztuje Aseriela. Każde uderzenie ogona, każdy strumień ognia, każdy cios zadany przez Synów Nomadu... Wszystko to odbijało się na nim, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie.

– Co on robi... – wyszeptał, wpatrując się w smoka, który rozszarpywał kolejnego wroga.

Victor, leżący niedaleko na ziemi, również patrzył na smoka, choć jego wzrok był zamglony z bólu i zmęczenia. Mimo to widok tej potężnej istoty wypełnił go mieszaniną ulgi i lęku. Był królem, człowiekiem przywykłym do władzy, ale w tej chwili czuł się mały, niemal nieistotny wobec mocy, którą reprezentował Aseriel.

– Czy to... nasz sojusznik? – wyszeptał, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Ogień i chaos wokół niego wydawały się niemal zatrzymane, gdy patrzył, jak smok roznosi przeciwników. Myśl, że to stworzenie jest częścią życia jego kuzynki, jednocześnie przerażała i fascynowała go. 

Aseriel poruszał się jak siła natury, której nie da się okiełznać. Kolejne zaklęcia, rzucane w desperacji przez Synów Nomadu, odbijały się od jego łusek, które lśniły jak stal w ogniu. Victor, widząc, jak zaklęcia eksplodują na jego ciele, pomyślał z goryczą, że gdyby mieli taką moc od początku, ta bitwa wyglądałaby zupełnie inaczej. Annabel nie śmiała nawet podzielać jego myśli, widząc brutalność smoka i nieustępliwość w jego oczach, wiedziała, że musi coś zrobić. Rany na jego łuskach, choć niepozorne, zaczynały się mnożyć. Każdy kolejny cios zadawany przez wrogów, każda eksplozja magii, zdawały się pogłębiać nie tylko fizyczne, ale i emocjonalne pęknięcia w duszy Aseriela.

– Aseriel! Przestań! To już wystarczy! – krzyknęła, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Jej głos drżał, ale niósł ze sobą nie tylko prośbę, lecz także rozkaz. Jednak smok nie reagował. Jego instynkt, rozpędzony jak huragan, przejął kontrolę.

Charlie, choć poraniony i zmęczony, zorientował się, że ich sytuacja jest nadal tragiczna. Kątem oka dostrzegł Króla Victora leżącego bezbronnie pośrodku placu. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, jeden z Synów Nomadu, wyłaniając się z dymu, rzucił się na króla z uniesioną włócznią, jego oczy pałały gniewem. Victor próbował się osłonić, unosząc ramię, ale cios był zbyt szybki – broń przecięła jego skórę na boku, pozostawiając krwawą ranę. Król upadł ciężko na ziemię, ledwie powstrzymując jęk bólu. Nad Victorem stanął kolejny wrogi rycerz, uzbrojony w miecz i gotowy zadać śmiertelny cios. Charlie zamarł na chwilę, widząc, jak jego życie dosłownie wisi na włosku. W tej samej chwili poczuł nagły przypływ adrenaliny, który przesłonił ból i zmęczenie.

– Wasza Wysokość! – wykrzyknął, jego głos odbił się echem od ścian ruin. Bez wahania zerwał się z miejsca, ignorując protesty poranionego ciała. W jego oczach pojawiła się determinacja, która przyćmiła strach. Wiedział, że musi działać natychmiast – nie mógł pozwolić, aby Annabel poniosła taką stratę.

Expelliarmus! – wykrzyknął Charlie, wyrzucając włócznię z dłoni rycerza. Broń poleciała daleko, a wrogi rycerz cofnął się, zaskoczony. – Petrificus Totalus! – dodał, celując w przeciwnika, który natychmiast zamarł w bezruchu, sztywniejąc jak kamienna statua. Następnie, przeskakując przez płomienie rzucił się w stronę Victora, a gdy dotarł do niego, klęknął przy królu, który ledwo uniósł głowę. Jego twarz była blada, a bok krwawił obficie, ale żył.

– Dziękuje… Charlesie – wyszeptał Victor słabo, zaciskając dłoń na jego ramieniu.

Charlie spojrzał na Annabel, która wciąż próbowała powstrzymać smoka. Wiedział, że muszą działać szybko, zanim Aseriel spowoduje jeszcze większe zniszczenia. Jednak ta bitwa dobiegała końca. Dym unosił się nad zrujnowaną areną, a powietrze było ciężkie od zapachu spalenizny i krwi. Resztki sił Synów Nomadu pierzchały w nieładzie, ich krzyki i przekleństwa ginęły w oddali. Nad Islay zapadła głęboka, niemal nienaturalna cisza, przerywana jedynie jękami rannych i trzaskiem dogasających płomieni. Smok stał nieruchomo pośrodku zgliszcz, jego potężna sylwetka wciąż emanowała grozą, a otaczająca go cisza wydawała się jeszcze bardziej przytłaczająca po chaosie bitwy. Jego łuski, choć miejscami nadpalone i popękane, lśniły w promieniach zachodzącego słońca, jakby były świadectwem jego siły i determinacji. Uniósł potężną głowę, a jego złote, przenikliwe oczy spojrzały prosto na Annabel. 
W tej właśnie chwili świat zdawał się zatrzymać. Czarownica poczuła, jak serce wali jej jak oszalałe, a gardło zaciska się od nadmiaru emocji. W spojrzeniu smoka dostrzegła coś więcej niż dzikość walki – troskę, niemal ludzką potrzebę upewnienia się, że jest cała i bezpieczna. To spojrzenie przypominało jej czasy, gdy Aseriel był jej podopiecznym, gdy łączyła ich nierozerwalna więź. Łzy, które z trudem powstrzymywała przez całą bitwę, teraz napłynęły jej do oczu. Zrobiła krok naprzód, jakby chciała powiedzieć coś, co zalegało w jej sercu od miesięcy, ale zanim zdołała wydobyć z siebie choćby słowo, Aseriel wzbił się w powietrze. Rozpostarł swoje ogromne skrzydła, a podmuch, który temu towarzyszył, niemal przewrócił Annabel, zmuszając ją do cofnięcia się. Smok uniósł się wysoko, jego sylwetka odcinała się od pomarańczowego nieba jak cień dawnego boga. Patrzyła, jak jej podopieczny znowu odlatuje, aż jego postać zniknęła za horyzontem, pozostawiając po sobie jedynie ciszę i nieznośny niedosyt. Jej różdżka wypadła z dłoni, a ona, niemal mechanicznie, uniosła drżące palce do łańcuszka, który od dawna nosiła na szyi. Mały wisiorek z dwoma smokami, symbolem więzi, którą nigdy nie zdołała zapomnieć, wydawał się teraz cięższy niż kiedykolwiek. W głowie zaś wciąż słyszała bolesny ryk Aseriela, który odbijał się echem w jej myślach jak pieśń żalu i odwagi. Czuła się rozdarta – między ulgą, że przeżyli, a przerażeniem, co to wszystko mogło oznaczać. Jednak jedna emocja dominowała nad innymi: wdzięczność. Aseriel, mimo rozłąki, przyszedł, by ją ocalić. Za jej plecami Victor, wsparty na ramieniu Charliego, próbował utrzymać się na nogach. Jego twarz była blada, a ręka, która jeszcze przed chwilą dociskała materiał do krwawiącego boku, teraz unosiła miecz wysoko nad głowę.

– To my wygraliśmy! – zawołał Victor, choć jego głos był słaby i zachrypnięty, jakby każdy wyraz kosztował go ogromny wysiłek. – Islay przetrwała!

Jego słowa odbiły się echem po zniszczonym placu, a nieliczne, ocalałe siły Islay, zwabione obecnością bestii odpowiedziały cichym, ale pełnym determinacji okrzykiem. To nie była radosna eksplozja triumfu, lecz bolesne, lecz żywe świadectwo przetrwania. Charlie pomógł Victorowi usiąść na ocalałym fragmencie muru, ostrożnie, aby nie pogorszyć jego rany. Sam jednak nie zatrzymał się na długo. Powoli, z ciężarem, który czuł w każdym kroku, podszedł do Annabel. Była jak zamrożona w miejscu, z wzrokiem utkwionym w horyzoncie, gdzie zniknął Aseriel. Położył delikatnie dłoń na jej ramieniu, uważając, by jej nie przestraszyć ani nie wytrącić z zamyślenia.

– Annabel… – powiedział cicho, jego głos był łagodny, niemal szeptem.

Ale Annabel nie odpowiedziała od razu. Wciąż patrzyła przed siebie, jakby wierzyła, że sylwetka smoka jeszcze raz wyłoni się zza horyzontu, jakby chciała uchwycić coś, co już dawno się wymknęło. W końcu, po dłuższej chwili, westchnęła cicho, a jej głos, kiedy się odezwała, był niemal niedosłyszalny.

– Był tu dla mnie – wyszeptała, a jej słowa brzmiały jak pełne zdumienia wyznanie. – Wiedział, że jestem w niebezpieczeństwie. Aseriel…

Charlie spojrzał w tym samym kierunku, co ona, choć widział jedynie przez zburzoną ścianę rozciągającą się w dal wodę i płonące ruiny miasta, które dymiły w oddali.

– Ocalił nas wszystkich – powiedział z cichą, pełną szacunku westchnieniem.

Nie dodał nic więcej. Wiedział, że te chwile należą do Annabel i jej myśli o Aserielu, a on, choć był obok, nie mógł wejść w tę przestrzeń, którą tworzyły dawne wspomnienia i więzi.

niedziela, 5 stycznia 2025

II.XII


„Nie lubię takich, którzy atakują, kiedy przeciwnik jest do nich odwrócony plecami (…). Tak robią tylko śmierdzące tchórze i szumowiny…"


Komnata była pełna miękkiego, ciepłego światła. Płomienie świec tańczyły na ciemnych drewnianych meblach, rozświetlając kamienne ściany w ciepłych odcieniach złota i miedzi. Annabel siedziała przy dębowym stole, z dłonią spoczywającą na zimnej powierzchni drewna. Jej spojrzenie było skupione, jakby wciąż próbowała pojąć sens słów, które właśnie padły. Na jej twarzy pojawił się lekki, niepewny uśmiech, ale w jej oczach kryła się głęboka niepewność i coś, co można by nazwać strachem przed tym, co nadchodzi.

Charlie siedział obok niej, tuż przy jej boku. Jego ręce spoczywały na stole, dłonie drżały, choć z trudem starał się ukryć swoje emocje. Między nimi stał nietknięty kielich wina, przypominając im obojgu o chwilach, które były teraz już tylko cieniem przeszłości. Ciepło kominka, rozprzestrzeniające się po pokoju, nie mogło zatrzeć chłodnej przestrzeni, która wypełniała ich serca.

–  Lumini wrócił, Annabel –  powiedział Charles, łamiąc ciszę. Jego głos, choć spokojny, niósł w sobie nieoczekiwaną radość, zmieszaną z niedowierzaniem, które wybrzmiewało w każdym słowie. Wciąż nie potrafił uwierzyć w to, co mówił, jakby słowa same w sobie były zbyt nierealne, by być prawdziwe.

Annabel wstrzymała oddech, a serce zabiło jej mocniej. Przez moment nie mogła uwierzyć własnym uszom. Spojrzała na niego, jakby oczekując, że powie coś, co wyjaśni tę nieprawdopodobną wiadomość.

– Wrócił? – zapytała cicho, jakby bojąc się, że te słowa wybrzmią za głośno. Jej głos lekko drżał, a oczy otworzyły się szerzej w wyrazie niepewności. – To niemożliwe… Smoki nie wracają po opuszczeniu rezerwatu.

Charlie westchnął, czując jak jego serce przyspiesza, ale nie mógł się powstrzymać od tego, by nie podzielić się z nią tym odkryciem. Oparł się na stole, pochylając ku niej, jakby próbował zrozumieć, jak wyjaśnić coś, co wydawało się być sprzeczne z prawami natury.

– Też tak myślałem, Annabel. Ale widziałem go. Był tam, nad górami. Jego sylwetka odcinała się na tle księżyca, jakby był częścią tej nocy. Poczułem go zanim go ujrzałem. Kiedy spojrzał mi w oczy, wiedziałem, że to on. To był Lumini.

Annabel milczała przez chwilę, jej myśli powróciły do przeszłości, do dni, kiedy oboje opiekowali się Luminim i Asarielem. Pamiętała te chwile, gdy jej życie było prostsze, a dni spędzane w rezerwacie nie miały końca. Z jednej strony, była wdzięczna, że smoki były ich towarzyszami, ale z drugiej… nie potrafiła zapomnieć, jak bardzo ich odejście ją dotknęło. I teraz, po tylu miesiącach, ta wiadomość przynosiła ze sobą powód do nadziei, ale i niepokoju.

– Pamiętam, jak wypuszczaliśmy go na wolność… – powiedziała cicho, patrząc w dal, jakby obraz pojawił się przed jej oczami. Jej głos był miękki, pełen tęsknoty, a na jej twarzy pojawił się smutek. –Staliśmy tam, na wzgórzu, patrząc, jak odlatuje. Byliśmy tacy dumni, ale jednocześnie… to było jak pożegnanie, które nigdy nie miało mieć miejsca.

Charlie, choć starał się zachować spokój, nie potrafił ukryć smutku, który pojawił się w jego oczach. Wspomnienia tego momentu zawsze miały w sobie coś, co zbliżało ich do siebie, a jednocześnie przypominało o tym, jak wielką odpowiedzialność ponosili za te stworzenia.

–  Lumini i Aseriel byli czymś więcej niż smokami –  powiedział, jego głos brzmiał pełniej, gdy przypomniał sobie ich więź. –  Byli częścią naszej rodziny, Annabel. Nasza odpowiedzialność wobec nich była czymś świętym, a... mogę teraz zabrzmieć jak szaleniec, ale może Lumini teraz próbuje jakoś oddać lojalność i wierność.

– Myślisz, że wrócił z jakiegoś powodu? – zapytała, jej ton stał się bardziej poważny, bardziej skoncentrowany. W jej oczach pojawiła się czujność. – Smoki nie robią nic bez przyczyny. Musi być coś, czego nie dostrzegamy.

Charie spojrzał jej w oczy, a jego dłoń znalazła jej rękę, ściskając ją delikatnie. Jego spojrzenie było pełne pewności, ale także jakiejś głębokiej troski, jakby chciał ją przygotować na coś, co zbliżało się z nieuchronnością burzy. Pocałował  ją delikatnie w czoło jakby chcąc przenieść na swoją partnerkę swoje myśli.

– Jestem tego pewien, Annabel. Lumini zawsze miał w sobie dar, który wyczuwał coś większego, zanim jeszcze pojawiły się pierwsze oznaki. Pamiętasz, jak ostrzegał nas przed burzą, zanim chmury zaczęły się zbierać na horyzoncie?

Annabel uśmiechnęła się na wspomnienie tej sytuacji, ale jej uśmiech miał teraz zabarwienie smutku. Charlie milczał przez chwilę, jego wzrok oddalił się w kierunku kominka. Ogień tańczył w palenisku, rzucając na jego twarz ciepłe światło. W jego oczach odbijał się spokój, ale również niepokój, który teraz towarzyszył każdemu jego ruchowi.

– Asariela nie widziałem, ale jeśli Lumini wrócił, to może i on jest blisko. Zawsze byli nierozłączni. Tak jak my, Annabel. Niezależnie od tego, co się wydarzyło, nigdy się nie rozstali.

– Wiele się mogło zmienić Charlie, może Aseriel odnalazł swoją drogę, niekoniecznie przy Luminim. – Annabel spojrzała na niego, a jej serce poczuło ciężar tych słów. Jednak nie chciała kontynuować swoich słów, były one dla niej zbyt bolesne. Charlie pochylał się coraz bliżej, jego dłoń mocniej ściskała jej rękę. Spojrzał na nią, a jego oczy wypełniły się determinacją, którą chciał jej przekazać, by poczuła, że razem są w stanie stawić czoła każdemu wyzwaniu.

– Może i się zmieniło, ale jedno pozostało niezmienne: my. Razem, zawsze znajdziemy drogę, Annabel. Jeśli Lumini wrócił, to oznacza, że coś wielkiego jest na horyzoncie. Musimy być gotowi.

Annabel spojrzała na Charliego, a jej wyraz twarzy stwardniał. Jej dłonie delikatnie oddzieliły się od jego, jakby nie chcąc dłużej czuć tej pewności, którą w sobie niosła. Spojrzała mu w oczy, w których wciąż istniał ślad determinacji, ale również dostrzegała drobny cień zmartwienia.

– Charlie – zaczęła, jej głos teraz był spokojniejszy, lecz wciąż pełen napięcia. – Charlie, jest coś, o czym musimy porozmawiać. To właśnie dlatego poprosiłam cię, byś przybył, mimo oporu mojego kuzyna, który wyraźnie obawia się utraty kontroli nad sytuacją. Potrzebuję Veritaserum.

Te słowa brzmiały jak wyrok, jak coś, czego nie mogła cofnąć. Mimo iż wymawiała je spokojnie, w jej sercu szalały burze. Czuła, że teraz już nie ma powrotu. Użycie Veritaserum na mugolu, bez wyraźnego powodu miało swoje konsekwencje, ale nie miała już wyboru. Wolność Agathy przyćmiła jej największe obawy. Wszak Ministerstwo wyznaczyło ścisłe granice, pozwalające na użycie tego eliksiru tylko w niektórych przypadkach. Charlie zaś poczuł, jak coś zimnego przeszywa go przez ciało, a serce zabiło szybciej. Spojrzał na nią, jego twarz wykrzywiła się na moment w wyrazie zaskoczenia. Nie spodziewał się tej prośby. Słowa, które wypowiedziała, miały w sobie coś nieodwracalnego.

– Annabel… – zaczął, ale przerwała mu, zanim zdążył wyrazić swoje wątpliwości.

– Nie mam wyboru. Islay tonie w chaosie. Muszę poznać prawdę, zanim Victor pogrąży nas wszystkich. Jego ostatnie decyzje, w tym ścisłe kontrole nad zamkiem i nieoczekiwane zebrania z rycerzami, wskazują na coś więcej niż tylko ostrożność – to desperacja. To jedyny sposób, by odkryć, kto zdradza nasze plany Flockhartom

Charles zamknął oczy na chwilę, czując, jak ciężar jej słów opada na niego. Czuł w sobie konflikt. Z jednej strony chciał pomóc jej w każdej sprawie, czuł, że to, co miało nastąpić, było jedynym rozwiązaniem, ale z drugiej strony – Veritaserum… ten eliksir odsłoni prawdę, ale jednocześnie może skazać Annabel na konsekwencje, które nałoży na nią Ministerstwo, gdy taki zarzut ujrzy światło dzienne.

– Annabel… wiem, że chcesz odkryć prawdę – odpowiedział w końcu, jego głos był pełen troski, ale także niepokoju. – Ale użycie eliksiru na mugolu? Bez jego wiedzy jest surowo karane przez magiczne prawo.

Czarownica odwróciła wzrok na chwilę, w jej oczach pojawił się cień rozdarcia, ale zaraz potem podniosła wzrok na niego, z jeszcze większą determinacją.

– Zrobię to niezależnie od tego, co się stanie. Muszę wiedzieć, kto podaje Flockhartom nasze plany, zanim ci zniszczą wyspę. Czas działa na moją niekorzyść, a jeśli tego nie zrobię Victor będzie walczył w ciemności. Nie mogę pozwolić, by tak było, ale też nie mogę zniknąć z Islay, Agatha wówczas zostałaby skazana na zdradę. Potrzebuję cię Charlie.

Charlie odczuł, jak jego serce wstrzymało się na moment. Jej słowa były twarde, ale miały w sobie coś, czego nie mógł zignorować. To była prawda, której szukała, ale on wiedział, że ta droga nie była bezpieczna. Spojrzał jej głęboko w oczy, czując, jak emocje kłębią się w jego piersi.

– Jeśli to naprawdę nieuniknione… zrobię to dla ciebie, Annabel. Dla nas.

Annabel skinęła głową, jej usta drżały od emocji, ale w jej oczach była też nieugięta siła. Czuła, że to jedyny sposób, aby uratować to, co nie zostało jeszcze zniszczone, aby naprawić królestwo, w którym żyła. Nie było już czasu na wahanie.

– Zrób to, proszę. Daj mi szansę na odkrycie tego, co się dzieje, zanim ta wyspa spłonie.



Wysokie klify otaczały port, niczym kamienny mur, a wiatr siał piekielną chłodność, szarpiąc pelerynę Sliloha, gdy stawiał pierwszy krok na ziemi ojczystej wyspy. U stóp molo czekał na nich oddział strażników, a wśród nich stał mężczyzna, wysoki i siwowłosy, odziany w pelerynę ozdobioną drogocennymi haftami – to ich ojciec, Lord Anthony. Jego spojrzenie, zimne jak lód, wbijało się w młodszego syna, a Burgess, podążając tuż za Slilohem, szedł jakby pełen triumfu.

– Wreszcie zechciałeś zaszczycić nas swoją obecnością – rzekł Król, jego ton przesycony był sarkazmem. – Mam nadzieję, że przywiozłeś ze sobą odpowiedzi na pytania, które od dawna dręczą moją duszę.

Sliloh skłonił się lekko, starając się ukryć narastającą irytację. Wiedział, iż każda próba oporu wobec ojca tylko pogłębiłaby niechęć, a sytuacja stałaby się gorsza.

– Ojcze, wróciłem na twe wezwanie, chociaż wolałbym, byś zaufał moim czynnościom – odparł spokojnie. – Cały czas dbam o sprawy naszych partnerów handlowych.

Na tle strzelistych klifów i chłodnego wiatru atmosfera w porcie była napięta jak nigdy dotąd. Sliloh, stawiając stopę na ziemi tej rodzinnej wyspy, nie mógł powstrzymać wrażenia, iż tym razem powrót nie będzie powitaniem, lecz raczej sądem. Widok ojca, w jego majestatycznej pelerynie, przywodził Slilohowi na myśl liczne dni młodzieńczej nieposłuszeństwa i surowych kar, które teraz wydawały się blednąć wobec nadchodzącej konfrontacji. Głos ojca, pełen szyderstwa, niósł się nad molo niczym echo w dolinie.

– Wreszcie. Może teraz wyjaśnisz, dlaczego zawsze stawiasz siebie ponad obowiązki wobec rodziny?

Sliloh z trudem powstrzymał się przed przewróceniem oczami. Skłonił się lekko, na tyle, by zachować pozory szacunku, ale wystarczająco oszczędnie, by zaznaczyć swoje poczucie niezależności.

– Ojcze – odpowiedział z kontrolowaną uprzejmością – nigdy nie przestałem działać w interesie naszej rodziny. – Wyspa Iona może wydawać się mała i niepozorna, ale jej znaczenie rośnie z każdym miesiącem. Leży na szlaku północnym, który z dnia na dzień staje się głównym szlakiem handlowym między królestwami. To czyni ją punktem strategicznym.

Lord Anthony uniósł brew, z niedowierzaniem przyglądając się synowi.

– Szlak handlowy? – powtórzył z nutą wątpliwości. – Wiele mniejszych wysp jest na tych drogach. Co sprawia, że Iona miałaby przyciągnąć uwagę królestw?

Sliloh odetchnął głęboko, ignorując pogardliwe spojrzenie Burgessa.

– Bo tylko Iona ma port, który może stać się prawdziwym centrum handlowym. Zainwestowałem w rozwój infrastruktury – w budowę magazynów, przystani na większe statki. Lecz to dopiero początek. Moi kartografowie wskazują, że prądy morskie i zmieniające się wiatry sprawią, iż szlaki żeglarskie zbliżą się do Iony. Wkrótce każda większa flota będzie musiała zawinąć do jej portu, by uzupełnić zapasy lub uciec przed burzami.

Anthony milczał przez chwilę, jego twarz nie zdradzała emocji. Sliloh czuł, jak spojrzenie ojca pali go niczym lodowaty wiatr. W głębi duszy wiedział, że każde jego słowo musi być precyzyjne i wiarygodne. Od zawsze uważał się za sprawnego manipulatora – cechę, którą musiał wykształcić w rodzinie Flockhartów, gdzie wszyscy członkowie rodu posiadali moce magiczne, a on był wyjątkiem. Jako jedyny niemagiczny członek rodu, nauczył się polegać na sprycie, planowaniu i zdolności przewidywania ruchów innych. To, co dla jego rodzeństwa było zwykłą sztuczką magii, dla niego było trudną grą, wymagającą wysiłku i strategii.

– A jeśli te twoje teorie się nie sprawdzą? – rzucił starszy brat z drwiną. – Co wtedy? Kolejne straty, które ojciec będzie musiał pokryć? 

Sliloh nie dał się sprowokować. Zignorował zaczepki brata i zwrócił się ponownie do ojca, z spokojem, który krył w sobie cień chłodnej determinacji.

– Wiem, że nie masz powodów, by we mnie wierzyć, ojcze – powiedział. – Lecz to właśnie dlatego, że nie posiadam magii, musiałem nauczyć się przewidywać, co motywuje innych, analizować, jak wykorzystać ich potrzeby i pragnienia. To nie magia, a zdolność, która pozwoliła mi działać tam, gdzie inni zawiedli.

– Czyżbyś sądził, że przy pomocy swych zwinnych sztuczek zachowasz wierność Iony wobec naszej rodziny?

– Nie sztuczek, ojcze – poprawił go Sliloh, nie spuszczając wzroku. – Strategii. Zrozumienia, jak świat ten działa. Ty nauczyłeś mnie, że przetrwanie wymaga siły, lecz ja odkryłem, że siła przybiera różne oblicza. I wierz mi, ojcze, jestem gotów wykorzystać je wszystkie, by Iona nie tylko pozostała nam wierna, ale stała się potęgą, jakiej jeszcze nie widziałeś.

Burgess parsknął śmiechem, lecz tym razem Lord Anthony zignorował go, spoglądając na młodszego syna z czymś, co mogło być początkiem uznania.

– W jednym masz rację, Slilohu – odezwał się wreszcie. – Nie wierzę ci, lecz jeśli rzeczywiście wykształciłeś tę swoją „strategię”, pokaż mi, że ma ona wartość. W przeciwnym razie twoje miejsce w tej rodzinie pozostanie takie, jak zawsze – w cieniu.

– Jeśli się mylę, poniosę tego konsekwencje – odparł spokojnie. – Ale jeśli mam rację, ojcze, Iona stanie się węzłem, w którym każdy zechce uczestniczyć. To nie tylko pieniądze, to władza. Kto kontroluje ten szlak, ten rządzi handlem i polityką.

Lord Anthony zmrużył oczy, a po chwili skinął głową Burgessowi, który ruszył przodem, prowadząc ich ku zamkowi. Wąska ścieżka prowadziła przez las, gdzie skręcone, nagie drzewa rzucały długie cienie na drogę. Sliloh czuł narastający ciężar tej podróży – świadomość, że Burgess szuka każdej okazji, by go oczernić, była niemal nie do zniesienia.

Kiedy dotarli do zamku, przywitał ich chłód kamiennych murów. Sala, do której trafili, była skromna, oświetlona jedynie blaskiem wpadającym przez wysokie okna. Na środku stał stół, a na nim leżała mapa Islay oraz listy, które Burgess zebrał podczas swych podróży.

– Usiądź – rzekł Lord Anthony, wskazując na jedno z krzeseł. Sliloh zajął miejsce, czując na sobie spojrzenia ojca i brata.

– Co wiesz o kobiecie, która zaklęła kapitana Garettha? – zapytał. – Czy naprawdę twierdzisz, że jej działania były przypadkowe?

Sliloh zerknął na jeden z listów miłosnych, które Kapitan Gareth zamierzał wysłać do Agathy, lecz nigdy do niej nie dotarły. W jednym z fragmentów wspomniana była ich rozmowa o Slilohu. Jego imię, przewijające się między pełnymi emocji wyznaniami i subtelnymi aluzjami, pojawiło się tam wielokrotnie. Nic dziwnego, że wzbudziło to podejrzenia ojca.

– Jak długo będziesz udawał, że twoje działania mają coś wspólnego z lojalnością względem rodziny? – rzucił Anthony zimnym tonem, ledwo powstrzymując się przed wyrażeniem jawnej pogardy.

Sliloh stłumił gniew w piersiach. Wiedział, że ojciec nie zrozumie jego metod – dla niego liczyła się tylko bezpośrednia siła, przewaga zdobyta magią. Lecz Sliloh nie miał magii. On polegał na czymś, czego nikt w tej rodzinie nie cenił – na umyśle.

– Ojcze, przybyłem na twe wezwanie, bo wiem, że potrzebujesz mnie bardziej, niż chcesz to przyznać – odpowiedział, prostując plecy. – I nie chodzi tu o lojalność. Chodzi o przyszłość i przetrwanie. W tej wojnie nie pomogę, ale jeśli nasze siły nie zatriumfują, przyszłość będzie niepewna, a nasze osłabienie stanie się nieuchronne.

Anthony uniósł brew, jego spojrzenie stawało się jeszcze bardziej surowe.

– Przetrwanie? – powtórzył z nutą ironii. – Mówisz o przetrwaniu, które opiera się na osłabianiu własnej pozycji? Bo właśnie to widzę w twoich działaniach. A może jest coś, czego jeszcze nie wiem? 

Sliloh poczuł na sobie spojrzenie Burgessa, który stał nieco z tyłu, lecz wciąż w zasięgu ich rozmowy. Starszy brat nie mógł powstrzymać drwiącego uśmiechu, jakby każde słowo wypowiedziane przez ojca było kolejnym gwoździem do trumny Sliloha.

– Ojcze – zaczynając z opanowaniem, młodszy syn starał się, by jego głos nie zdradził gniewu. – Nie masz powodu, by mi ufać, wiem o tym. Ale w ostatnich latach udowodniłem, że potrafię działać na rzecz tej rodziny. Jeśli tego nie dostrzegasz, twoja strata. Ale to, co zaplanowałem dla portu Iony, wykracza poza zwykły handel. To przyszłość.

Anthony wpatrywał się w niego przez chwilę w milczeniu, jakby ważył każdą sylabę.

– Jaka przyszłość może czekać wyspę, gdy jej zarządca zamiast siły okazuje słabość?

W tym momencie Burgess wtrącił się, jego głos pełen złośliwej satysfakcji.

– Słabość to jego domena, ojcze. Zawsze taka była. Ale teraz mamy dowody, że to więcej niż tylko osobista ułomność. – Wyciągnął pergamin z kieszeni i rzucił go na stół. – Spójrz, czy to przypadek, że ta kobieta – Służąca Księżniczki Annabel, prawda?  Pytała o ciebie?

Sliloh spojrzał na pergamin, a serce mu stanęło. W listach było coś, co mogło zostać użyte przeciwko niemu, coś, co choć wydawało się kłamstwem, mogło stać się bronią w rękach Burgessa, który właśnie uniósł pergamin na wysokość oczu, jego głos brzmiał jak ostra klinga.

– Chrissie. Ten list dowodzi, że wiedziałeś, gdzie jest, i ją ukrywałeś. Księżniczka Christine z Islay, dawno uznana za zaginioną, a ty? Na łódce z nią, jak gdyby nigdy nic!

Sliloh, choć serce waliło mu jak młotem, uśmiechnął się lekko. Wiedział, że musi działać ostrożnie.

– Burgessie, wybacz, ale czy ty sam wierzysz w to, co mówisz? – zapytał z nutą niedowierzania, przechodząc do protekcjonalnego tonu. – Naprawdę myślisz, że gdybym ukrywał księżniczkę Christine, to paradowałbym z nią po rzece, na oczach pierwszego lepszego wieśniaka? Chrissie zaś to historia sprzed lat. Mówimy o zwykłej dziewczynie, wiejskiej pieśniarce, która... cóż, była dla mnie ucieczką od obowiązków. Każdy potrzebuje chwili wytchnienia, czyż nie? Nawet ty, Burgessie, chyba wiesz, o czym mówię. – Spojrzał na niego wymownie, pozwalając, by sugestia zawisła w powietrzu. – Burgess zacisnął usta, a Sliloh pochylił się nad stołem, jakby nagle zmienił ton na bardziej poufały – Ale teraz widzę, co tu się dzieje. Ty próbujesz połączyć fakty, które się nie łączą, żeby... co? Zyskać przewagę? Rzucić na mnie cień? – Uśmiechnął się lekko, niemal żałośnie. – Rozumiem, że to kuszące. W końcu to łatwe – rzucić oskarżenie i patrzeć, jak inni wpadają w panikę.

– Więc twierdzisz, że to nie ona? Miała być ci pisana nieprawdaż? – Burgess zaczął mówić, ale Sliloh mu przerwał.

– Zastanów się, bracie. Jeśli teraz rozpowszechnisz to kłamstwo, a prawda wyjdzie na jaw, kto straci na wiarygodności? Ty, Burgessie. Ty i twoje słowo. Bo kto uwierzy w twoje kolejne oskarżenia, gdy okaże się, że to była zwykła Chrissie, dziewczyna, która kiedyś pomagała mi w naprawie sieci rybackich?

Burgess odsunął się od stołu, niezdecydowany. Sliloh, widząc wahanie, postanowił zadać ostateczny cios.

– Wiesz, co jest ciekawe? Zawsze miałem cię za człowieka rozważnego. Ale jeśli jesteś tak skory do takich... teorii, może czas zastanowić się, komu naprawdę można ufać. Bo jeśli ktoś donosi na mnie, może robi to po to, żeby ukryć swoje własne występki. – Uśmiechnął się delikatnie, niemal współczująco. – Wiesz, o kim mówię, prawda?

Burgess zbladł, a jego ręka, wciąż trzymająca pergamin, drgnęła. Sliloh wykorzystał moment.

– Pozwól, że pomogę ci wyjaśnić tę sytuację, ojcze. Bo wiesz, ja nie mam nic do ukrycia. Ale czy inni mogą powiedzieć to samo?

Burgess, milcząc, odsunął pergamin i spoglądał na Sliloha z mieszaniną gniewu i niepewności. Sliloh, w głębi duszy triumfując, wiedział, że choć wyszedł z tej sytuacji cało, przeciwnik będzie jeszcze groźniejszy.

– To nie dowód, tylko insynuacja – odpowiedział, nie odrywając teraz wzroku od ojca. – Jeśli naprawdę sądzisz, że miałbym współpracować z kimś, kto zagraża Jurze, to nie tylko mnie nie doceniasz, ojcze, ale i własny osąd.

Anthony skrzyżował ręce na piersiach, jego twarz stężała.

– Słowa, Slilohu. Masz dar w ich wypowiadaniu. Lecz pokaż mi czyny. Pokaż, że potrafisz zrobić coś, co przyniesie korzyść tej rodzinie, a nie tylko tobie. Inaczej nie będziesz tu mile widziany.

– Co muszę uczynić, byś wreszcie docenił moją wizję i możliwości?

– Wypłyniesz z naszymi ludźmi na południowy zachód, na wyspę Cairndale – rzekł król, a jego głos brzmiał ciężko, jakby każde słowo było wyważone. – Odbierzesz ładunek od Lorda Fergusa i dostarczysz go na wyznaczone miejsce na wschodnim wybrzeżu.

Sliloh uniósł jedną brew, wyrażając zaskoczenie. Jego myśli natychmiast zaczęły analizować misję. Cairndale? Wyspa neutralna, położona blisko granicy, nie była najlepszym wyborem do takich działań, a jej bliskość do Islay budziła niepokój.

– Cairndale? – zapytał ostrożnie, nie chcąc od razu ujawniać swoich wątpliwości. – To miejsce dość... odległe. Co dokładnie znajduje się w tym ładunku, ojcze?

Król Anthony spojrzał na niego chłodnym wzrokiem, jak zimny wiatr. Jego odpowiedź była beznamiętna.

– Nie możesz tego wiedzieć – odpowiedział bez emocji. – Twoim zadaniem jest dostarczenie ładunku, nie zadawanie pytań.

Z boku zabrzmiało ciche pasknięcie Burgessa. Sliloh usłyszał ten pełen pogardy dźwięk, ale starał się nie reagować, choć coś w jego wnętrzu pękło. Jego brat zawsze czuł się upoważniony do tego, by czerpać zaufanie ojca, którego Sliloh nigdy nie doświadczył.

– Ojcze – zaczynając ostrożnie, Sliloh próbował wskazać na niepokojący aspekt misji. – Cairndale leży zbyt blisko Islay. Jeśli ktokolwiek zauważy nasze działania, może to zostać odebrane jako prowokacja.

Anthony zmrużył oczy, a w jego spojrzeniu pojawiła się niepokojąca nuta, jakby rozważał, czy syn nie przekracza granic.

– Wątpisz w moje rozkazy? – zapytał zimno, a jego głos zabrzmiał niczym cios w twardą skałę.

Sliloh natychmiast się opanował. Wiedział, że teraz nie może sobie pozwolić na najmniejsze potknięcie. Głos jego pozostał spokojny, mimo niepokoju.

– Nie, ojcze – odpowiedział szczerze, choć nie do końca przekonany. – Po prostu staram się przewidzieć zagrożenia, by wyeliminować je przed czasem.

Król milczał chwilę, wciąż bacznie obserwując syna, jakby próbował odczytać jego prawdziwe motywy. W końcu, nie spuszczając wzroku, odchylił się na tronie, jakby podjął decyzję.

– Wyruszysz o świcie – powiedział w końcu, z naciskiem. – Wykonaj zadanie, Slilohu, ale nie zwróć na siebie uwagi.

Sliloh poczuł, jak serce mu przyspiesza, a z ust wydobył się niemal niezauważalny oddech. Ta misja była jego testem – jeśli się nie powiedzie, nie będzie miał już żadnej szansy.

– A jeśli... – Sliloh zawahał się, a potem zadał pytanie, które nie dawało mu spokoju. – Jeśli Islay zauważy nasze działania? Co wtedy?

Anthony uniósł lekko kąciki ust w cynicznym uśmiechu, który nie niósł ze sobą ciepła. Odpowiedź była pełna ironii, ale z ledwie wyczuwalnym podtekstem oceny.

– Wtedy, mój drogi Slilohu, musisz wykazać się umysłem i ciętym słowem. – odpowiedział z chłodną drwiną. – Jak zawsze, jeśli tak twierdzisz.


Annabel stała nad Sir Joresem, dzierżąc w dłoni pustą fiolkę Veritaserum niczym relikwię prawdy. Ciężar sytuacji kładł się cieniem na jej sercu, lecz jej umysł pozostawał niewzruszenie spokojny. Jej przenikliwe spojrzenie zdawało się zaglądać w głębię duszy rycerza, który leżał w bezwładzie na zimnych kamieniach komnaty. Jego twarz, napięta od strachu i dezorientacji, zdradzała wysiłek bezskutecznej walki z magią, która zacieśniała swoje niewidzialne kajdany. Za plecami Annabel zaś czujnie czuwał Charles. Jego sylwetka emanująca determinacją, skrywała delikatne ziarno niepokoju. Zrobił krok naprzód, a jego głos zabrzmiał jak stalowy dzwon:

– Czas, by prawda ujrzała światło dzienne.

Annabel skinęła głową, jej ruchy łączyły w sobie godność i niewzruszoną wolę. Powoli zbliżyła się do Joresa, obserwując, jak magia Veritaserum torowała sobie drogę przez jego opór. Powietrze w komnacie zgęstniało, niosąc w sobie nieuchronność zbliżającej się prawdy. Rycerz zadrżał, a jego wzrok, choć początkowo niepewny, spoczął na Annabel.

– Czymże mnie omroczyłaś, pani? Co uczyniłaś? – wykrztusił, jego słowa brzmiały jak echo w pustej sali. – Co za czary to są, że mą duszę więżą i z mego serca prawdę wydzierają?

– Nie pytam twej duszy, lecz twego sumienia, rycerzu. Twoje winy i zdradziecki uczynek nie mogą dłużej pozostawać w cieniu. Powiedz tedy, kto zawiązał spisek przeciw naszemu królowi? Kto wydał nasze plany wrogowi?

Jores zacisnął szczęki, jego ciało drgało w ostatnich aktach oporu. Jednak magia była nieubłagana. Wreszcie, z widocznym wysiłkiem, wyszeptał:

– Lord Anselm... On knuje przeciw Victorowi. Jego plany są szersze niż tylko wyspa Carnidale. Pragnie Islay, a z nią całego królestwa. Chce obalić króla i... – Jego głos załamał się, jakby każde słowo paliło jego wnętrze.

Annabel poczuła narastający gniew, lecz utrzymała go w ryzach, zachowując jasność umysłu. Pochyliła się bliżej, a jej oczy płonęły niczym ognie zwiastujące sprawiedliwość.

– Jakże zamierza tego dokonać? Któż jest jego sprzymierzeńcem? Mów, nim stracę cierpliwość – wycedziła przez zęby.

– Ma floty z Carnidale, zacumowane na zachodnim brzegu. Przygotowuje wojska i zdobył sojuszników wśród niezadowolonych lordów oraz synów Nomadu. Planuje atak na port w Fionaven. Chce odciąć wasze wojska od zapasów i broni, a potem zdobyć zamek w Dresden.

– Victor musi się dowiedzieć – oznajmiła, jej głos był stalowy, gdyż czuła, jak jej wnętrze przeszywa lodowaty strach, ale zaraz zastąpiła go niezłomna determinacja. Obróciła się ku Charlesowi, chwytając go za ramię.

– Pomyśl, Annabel. Nie wiemy, komu ufać. Jeśli twój kuzyn ruszy otwarcie, zdrada może pochłonąć go niczym nurt rzeki.

– Anselm ma ludzi wśród was. W radzie, w straży, w portach. Jeśli uczynicie choć krok, dowiedzą się o wszystkim i przyspieszą swój atak! – Leżący na ziemi Jores zdobył się na ostatni wysiłek.

Annabel pochyliła się nad nim, jej głos był jak ostrze miecza:

– Powiedz, gdzie ukryte są jego wojska. Gdzie kryją się jego ludzie? Inaczej wrócimy, by dokończyć, co zaczęliśmy.

– Na zachodnim brzegu Carnidale, w ukrytej zatoce. Tam stoją jego floty i tamże są jego dowódcy. Ale spieszcie się, bo czas nie jest wam łaskawy. – Jores odpowiedział cicho, jakby każde słowo kosztowało go życie

– Wiemy, co czynić. Ruszajmy, nim prawda zostanie pogrzebana w popiele. – Annabel spojrzała na Charliego, a jej oczy promieniowały niezłomnym postanowieniem.

– Jeśli nas wiedziesz w pułapkę, rycerzu, będzie to twe ostatnie kłamstwo – wyrzekł Charles zimnym, nieugiętym głosem.

Annabel nie oglądała się za siebie. Wyprostowana jak królowa, która wie, co waży się na szali, otworzyła drzwi komnaty i wyszła, gotowa stawić czoła przeznaczeniu.