Port Carnidale tonął w mroku, przesiąknięty wilgocią i duszącą wonią ryb gnijących w porcie. Sliloh kroczył cicho po śliskich deskach nabrzeża, bacząc, by żaden krok nie wydał go tym, którzy mogli czaić się w cieniu. Skrzynia, której miał się stać strażnikiem, spoczywała na pokładzie jednego z niewielkich statków ukrytych na krańcach portu. Misja, choć na pozór błaha, niosła w sobie brzemię napięcia i niepewności.
Na statku czekał mąż surowej aparycji, odziany w ciężki płaszcz, który zdawał się przesiąknięty wilgocią tutejszych mgieł. Skrzynia, będąca przedmiotem ich spotkania, spoczywała u jego stóp, lekko zaskrzypiała pod ciężarem tajemniczej zawartości.
– Sliloh z rodu Flockhartów – odezwał się mężczyzna głosem, w którym brzmiało niedowierzanie. – Sądziłem, że twój ojciec wyśle kogoś godniejszego tak ważnej powinności.
– Nie tobie oceniać decyzje mego ojca – odparł Sliloh chłodno. – Jeśli masz to, czego przyszedłem odebrać, lepiej pospiesz się, zamiast ważyć słowa, które niczego nie zmienią.
Mąż ten skinął głową, choć w jego wzroku wciąż malowała się czujność. – Czy wiesz, co skrywa ta skrzynia? – zapytał, wskazując na drewnianą pieczęć.
– Nie przystoi mi pytać. Powiedziano mi, by ją dostarczyć, więc to uczynię.
– A zatem działasz w ślepocie. – Mężczyzna ukucnął przy skrzyni, a w jego głosie dało się wyczuć cień powagi. – To trucizna, lecz nie taka, jakiej zwykłbyś się spodziewać. Wewnątrz znajduje się jad. Zabija powoli, niszcząc ciało od środka, a gdy objawi swe działanie, jest już za późno, by ktokolwiek mógł się uchronić.
Sliloh zmarszczył brwi, choć jego oblicze zdradzało więcej troski, niż chciałby ujawnić. – Dlaczegóż mój ojciec pragnie takiej broni? Przeciw komu ma zostać użyta?
– Nigdy więcej nie pytaj o takie rzeczy. – Mężczyzna spojrzał na niego z powagą, nim zdążył coś dodać.
Wtem kątem oka Sliloh dostrzegł poruszenie. Z mgieł wyłoniły się postacie, a ich oblicza zakrywały maski z rogami. Synowie Nomadu. Serce Sliloha zabiło gwałtowniej, lecz zachował zimną krew.
– Co oni tu czynią? – zapytał ściszonym głosem.– Nie mieszaj się do spraw, które cię nie dotyczą – odparł mężczyzna stanowczo.
Sliloh wiedział jednak, że nie mógł stać z boku. Harpie były sojusznikami rodu Flockhartów, ale ich obecność w Carnidale zwiastowała nowe niebezpieczeństwo. Odkładając skrzynię na bok, zbliżył się do zamaskowanych postaci. Uniósł głowę wysoko, by nie zdradzić niepokoju, który odczuwał.
– Cóż za niespodzianka. – odezwał się głos pełen pogardy. – Sliloh z Jury. Po cóż tutaj przyszedłeś?– Nie twoja to sprawa, Slilohu z Jury. Jesteś nikim – cieniem swego rodu, bez mocy i bez wartości.
– Nikim? Bez naszej rodziny bylibyście niczym więcej jak bandą banitów. Cóż zamierzacie? – zapytał z wyzywającą pewnością.
Harpie zaśmiały się cicho, ich głos był niczym syk węży.
– Nasze plany wykraczają poza twój zasięg, a Flockhartowie są dla nas jedynie narzędziem. Islay upadnie, a jej sukcesja zginie wraz z nią.
– Jeśli zdradzicie moją rodzinę, sojusz zostanie zerwany, a wasz koniec stanie się nieunikniony – rzekł Sliloh, siląc się na ton powagi i pewności, choć w głębi targały nim wątpliwości.
Jedna z Harpii uczyniła krok ku niemu, aż niemal ich twarze się zetknęły.
– Niechaj twa rodzina strzeże się, by nie podzielić losu Islay, które chyli się ku upadkowi. A ty, Slilohu, wracaj do swych powinności, zanim zostaniesz wplątany w sprawy, jakich umysłem nie ogarniesz.
– Gdy mój ojciec dowie się o tym, co czynicie… – zaczął, starając się, by jego głos nie zdradzał lęku, lecz Harpia przerwała mu śmiechem, ostrym jak cięcie miecza.
– Twój ojciec? Ha! Anthony widzi jedynie połysk złota i blask władzy. Możesz mu rzec, co chcesz, Slilohu, lecz to niczego nie odmieni. Nasz plan już został wykuty, a twe słowa niczym go nie zachwieją.
Sliloh uczynił krok naprzód, patrząc wprost w oczy przywódcy Harpii, jego spojrzenie stalowe.
– Magii nie posiadam, to prawda. Lecz coś, co wy utraciliście, mam w obfitości - rozum. Powiadam wam to: jeśli zaryzykujecie otwarty konflikt, Flockhartowie odwrócą od was swe wsparcie. A wtedy Ministerstwo Magii was wytropi i zmiażdży, jak mrówki pod stopami,
Harpie milczały, a choć zdawały się go ignorować, ich cisza była jak ostrze zatrzymane w pół ruchu – pełne groźby. Wreszcie przywódca skinął dłonią ku swoim towarzyszom i odwrócił się od Sliloha.
– Idź więc, donosicielu. Powiedz swemu ojcu, co widziałeś i słyszałeś. Jego czas, tak jak twój, dobiegł końca. Wracaj w cień, gdzie twoje miejsce.
Sliloh stał nieruchomo w mroku portu, czując, jak w głębi serca coś w nim pęka. To, co dotychczas starał się ukrywać, zaczęło wychodzić na światło dnia. Przez całe życie pragnął uznania – by jego imię było wymawiane z szacunkiem w kręgu rodzinnym, by ojciec i bracia spojrzeli na niego z dumą. Lecz teraz, po tym, co przeżył na Carnidale, po rozmowie z Harpiami i odkryciu, jak głębokie są plany jego rodziny, zrozumiał prawdę, której dotąd unikał.
Nie był gorszy dlatego, że nie starał się dość mocno. Był gorszy w ich oczach, bo nigdy nie posiadał magii - daru, bez którego w ich świecie nie mógł być uznany za prawdziwego Flockharta.
To uczucie przygnębienia, które całe życie mu towarzyszyło, teraz przybrało inną formę - stało się akceptacją. Zrozumiał, że nie ma miejsca wśród swej rodziny - ani przy boku ojca, ani brata. Jedyne, co miało teraz dla niego znaczenie, to Christine. Przysiągł sobie, że nie dopuści, by jakiekolwiek więzi krwi stanęły na drodze do jej bezpieczeństwa.
W jego sercu kiełkowała nowa myśl, ciemna jak noc, lecz mocna jak miecz wykuty z najczystszego żelaza. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, wiedział, że nie może trwać w milczeniu. Musiał ostrzec Annabel Foutley.
– Jeśli to, co odkryłem, jest prawdą, muszę działać. Nie będę stał z boku i czekał na zagładę. Dla Christine, a może i dla siebie, muszę powstać – pomyślał, czując, jak jego postanowienie nabiera kształtu.
Z tą myślą przekroczył granicę, zza której nie było powrotu. Zdecydował – nie stanie po stronie rodziny. Tym razem będzie walczył przeciw niej.– Annabel, poczekaj! – zawołał, doganiając ją. – Co planujesz?
– Musimy działać szybko, Charlie. Flota Flockharta jest zbyt blisko, a Victor ociąga się z decyzjami. Nie zamierzam patrzeć, jak zamek i ludzie padają jego ofiarą. – Annabel zatrzymała się, odwracając gwałtownie.
– Wiem, że chcesz ich chronić. Ale musimy to zrobić rozważnie. Jeżeli teraz rzucimy wszystko na jedną kartę, stracisz nie tylko zamek, ale i swoją wolność.
– Dorcanie! – zawołała Annabel, podchodząc do starego generała, który w towarzystwie grupy oficerów pochylał się nad stołem, pełnym starannie rozłożonych map. – Ilu ludzi jesteśmy w stanie teraz zmobilizować?
– Tysiąc piechurów i dwustu jeźdźców. W porcie czeka piętnaście galer. – odparł, unosząc wzrok na nią. Jego oczy zdradzały mieszankę troski i skupienia. – Ale Flockhart ma przewagę liczebną na morzu.
– Jeżeli zdołają ich odciągnąć od brzegu, zmuszą ich do walki na naszych warunkach. Wąskie przejście między klifami w Zatoce Lismore mogłoby zadziałać na naszą korzyść. – Annabel przestudiowała mapę, zastanawiając się nad każdym szczegółem.
– Tam ich statki nie będą mogły manewrować. A nasze katapulty ustawione na wzgórzach będą miały pełną skuteczność – odpowiedział Dorcan, a jego oczy na chwilę zabłysły ogniem nadziei. – Jednak to ryzykowna strategia, moja Pani. Czy jesteś gotowa ponieść konsekwencje, jeśli plan zawiedzie?
– Ryzyko jest wielkie, lecz jeśli nam się uda, zyskamy wystarczająco czasu, by umocnić nasze brzegi. Przedstawię mój plan na naradzie, nie martw się o konsekwencje. – odpowiedziała stanowczo, a jej głos nie zdradzał żadnej wątpliwości.
Z chwilą, gdy Annabel zakończyła rozmowę z Dorcanem, wzięła głęboki oddech i ruszyła ku sali narad. Charlie szedł obok niej, jego kroki były twarde, a wyraz twarzy zdradzał niepokój, który ukrywał za spokojem.
– Jesteś pewna, że to dobry plan? – zapytał, starając się zrównoważyć jej impet spokojem.
– Nie mamy wyboru. – Odpowiedziała krótko, nie spoglądając na niego. – Flockhart zbliża się z flotą, a Victor nie wykazuje żadnej determinacji.
Charlie nie odpowiedział. Zamiast tego jego spojrzenie padło na zmieniający się krajobraz – na ten sam zamek, który miał stanowić obronę dla wszystkich mieszkańców Islay przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Rozmowa została przerwana przez kolejne przygotowania wokół nich. W sali narad czekał już jej kuzyn, a także... Lord Høren.
Sala narad, usytuowana w najwyższym punkcie zamku na Islay, tętniła życiem, niczym serce wypełnione gorącym rytmem. Rozmowy ożywionych uczestników mieszały się z dźwiękami przygotowań do nadchodzącej bitwy, a wewnętrzny hałas nie umniejszał powagi chwili. To tu zapadały decyzje, które miały kształtować przyszłość królestwa. Dziś jednak murów tej sali słuchały gorące spory, cicha gra interesów i napięcie, które napełniało każdy kąt. Na dębowym stole rozłożona była mapa wyspy, otoczona migoczącymi świecami, których płomienie tańczyły w powietrzu, jakby same czuły nieuchronność wydarzeń.
Przy stole, oprócz Sir Euana i króla Victora, zasiadali członkowie rady: Lord Høren, ojciec Elolise, pragmatyk, którego racjonalizm nie miał sobie równych, Lady Fenria, wpływowa właścicielka ziem, doradcy króla Victora, a także kilku oficerów, którzy odpowiedzialni byli za organizację pierwszej linii obrony wyspy. Atmosfera zaś była napięta, pełna wyczekiwania. Subtelne uwagi między Annabel a Lordem Hørenem przyciągały uwagę pozostałych, jak strzały, które nie trafiły w cel. Oboje, choć ich słowa brzmiały uprzejmie, nie ukrywali wzajemnej niechęci. Mężczyzna, ubrany w ciemny płaszcz zdobiony symbolami rodu, wskazał na mapę.
– Wasza wysokość – zaczął, zwracając się do Victora – musimy rozważyć wszystkie możliwości. Lady Annabel, choć pełna pasji, nie dostrzega, że rozdzielenie sił może być jedynym sposobem na zabezpieczenie się przed niespodziewanym atakiem z północy.
– Pasja, Lordzie Hørenie, nie ma tu nic do rzeczy – odparła Annabel, unosząc podbródek. Jej głos był lodowaty, jak woda z górskiego strumienia. – To analiza i strategia każą mi twierdzić, że koncentracja sił w Zatoce Lismore to nasze najlepsze rozwiązanie. Może to pan nie dostrzega ryzyka, jakie niesie rozproszenie obrony.
– Analiza i strategia? Cóż za wielkie słowa. Ale wybaczcie, lady Annabel, wojna to domena doświadczenia i zimnej kalkulacji, a nie impulsów. Nie każdy ma dar zrozumienia jej niuansów. – Uśmiechnął się chłodno, jego oczy błysnęły na wspomnienie ich dawnego konfliktu.
– Czyżby Lord sugerował, że brak mi zdolności do oceny sytuacji?
– Nie brak zdolności, Lady Annabel, lecz doświadczenia – odparł Høren z teatralnym ukłonem. – Odrzuciłaś okazję, by zyskać pozycję i wpływy, które mogłyby cię nauczyć wiele o polityce i wojnie.
– Nie zyskałam ich, ponieważ nie potrzebuję umacniać swojej pozycji przez małżeństwo z kimś, kto myli manipulację z mądrością – odpowiedziała Annabel, jej słowa były jak ostrze miecza, wywołując lekkie poruszenie wśród zebranych.
– To żałosne, że pozwalasz osobistym urazom przysłonić racjonalne myślenie, Lady Annabel. Może gdybyś przyjęła inną postawę, zrozumiałabyś, że władza wymaga kompromisów
– A może to lord powinien nauczyć się, że prawdziwa władza pochodzi z uczciwości i lojalności wobec swojego królestwa, a nie z prób narzucenia swojej woli innym – odpowiedziała Annabel, patrząc mu prosto w oczy, jak wojownik gotowy na ostateczną potyczkę.
Victor milczał przez chwilę, przyglądając się wymianie zdań między Annabel a Lordem Hørenem. Jego dłoń spoczywała na stole, a spojrzenie miało coś z zamyślenia, jakby starał się ważyć każde słowo, które padło w tej gorącej rozmowie. W końcu westchnął cicho, a jego ton, choć poważny, zdradzał zmęczenie, jakby niosąc ze sobą ciężar decyzji, które miał podjąć.
– Dosyć, oboje – rzekł, podnosząc dłoń w geście uspokojenia. – Kuzynko, rozumiem twa troskę, lecz w tej chwili musimy działać niczym jedno ciało, nie jako wrogowie na polu bitwy. – Jego spojrzenie spoczęło na Hørenie, a potem na Annabel, jakby próbował ujarzmić napięcie, które wypełniało salę. – Lordzie Høren, cenię twoje doświadczenie, lecz zdaję sobie sprawę, że nie możemy pozwolić sobie na dalsze opóźnienia. Czas sprzysięgł się przeciwko nam.
Lord Høren skrzywił się, jego twarz zdradzała niezadowolenie, lecz nie sprzeciwił się wprost. Zamiast tego palcem przesunął po mapie, jakby szukał jakiegoś wyjścia z tej niemiłej sytuacji. Annabel poczuła, jak mimo zewnętrznego spokoju, jej serce bije szybciej. Czuła się rozdarta – z jednej strony pragnęła, by plan się udał, lecz z drugiej obawiała się, że ta decyzja może pogrążyć ich wszystkich. W głębi serca wciąż miała niepewności co do intencji Lorda Hørena, ale nie pozwalała, by to odczytano w jej oczach.
– W takim razie, Wasza Wysokość, proponuję, abyśmy nie rezygnowali z naszej przewagi na morzu – rzekł Høren, wskazując na flotę Flockharta, która zbliżała się do wybrzeży Islay. – Statki Mull, choć mniejsze, mogą wyprzedzić ich większe jednostki, o ile zdecydujemy się na szybką i skoordynowaną akcję. Jeśli rozdzielimy flotę, będziemy w stanie zaatakować z dwóch stron, nie dając im czasu na reakcję.
– Jeśli rozdzielimy nasze siły, dajemy wrogowi zbyt wiele okazji, by nas zaskoczył – odparła Annabel, w jej głosie brzmiała stanowczość. – Nasza flota powinna skupić się na jednym, decydującym uderzeniu, nie na rozdrobnionych bitwach, które niczego nie rozstrzygną. Nasza przewaga nie leży w liczbach, lecz w taktyce i precyzyjnym ciosie.
Król, dostrzegając, że rozmowa przybiera coraz ostrzejszy ton, znów podniósł rękę, przerywając dyskusję. – W tej chwili żadna z propozycji nie jest w pełni przekonująca. Musimy znaleźć sposób, by połączyć nasze strategie, nie tracąc ani sił, ani czasu – jego głos miał w sobie nie tylko autorytet, ale i ciężar odpowiedzialności, który spoczywał na wszystkich zebranych. – Wszyscy wiemy, co jest stawką. Jeśli nie zadziałamy zgodnie, Islay może paść.
Lord Høren uśmiechnął się lekko, lecz w jego oczach tliła się wciąż niechęć.
– Tak, zgadzam się, że musimy działać wspólnie. Jednakże jestem przekonany, że nasza strategia na morzu powinna wyprzedzać działania lądowe. Bez silnej floty, nawet najlepsza obrona na wyspie nie wystarczy.
– Nie zapominajmy, że nasza flota nie jest jedynym elementem tej układanki – odrzekła Annabel, jej spojrzenie stało się twardsze, pełne determinacji. – Pozycje lądowe muszą być równie silne, jeśli nie silniejsze, by stawić czoła każdemu zagrożeniu, które nadciągnie z lądu. Utrata kontroli nad wyspą będzie równie zgubna jak utrata floty.
Høren zmierzył ją wzrokiem, po czym zwrócił się do Victora. – W takim razie proponuję, aby nasza flota wycofała się do Zatoki Lismore, gdzie będziemy mieć najlepsze warunki do obrony, jednocześnie zostawiając wystarczającą ilość sił do przeprowadzenia kontrataku, jeśli zajdzie potrzeba.
Victor skinął głową, choć w jego oczach wciąż dostrzegano niepewność. – Jeśli zdecydujemy się na ten ruch, musimy mieć pewność, że nie zostaniemy otoczeni z dwóch stron. Chciałbym mieć gwarancję, że nasze siły lądowe i morskie będą w stanie współpracować w pełnej synchronizacji.
– W takim razie musimy natychmiast zaplanować szczegóły – rzekła Annabel, nie pozwalając, by jej wątpliwości zdominowały rozmowę. – Zanim wrócimy do tego stołu, upewnijmy się, że każdy z nas zna swoją rolę, by nie było wątpliwości co do kolejnych kroków.
Lady Fenria, która dotychczas milczała, w końcu zabrała głos. – Może powinniśmy zatem wzmocnić nasze pozycje na wybrzeżu i na wschodnim odcinku wyspy? – zapytała, wskazując na brak działań na tej części mapy. – Jeśli Flockhart zdecyduje się zaatakować tam, możemy być nieprzygotowani.
– Lady Fenria ma rację – dodał sir Euan. – Powinniśmy rozważyć wzmocnienie tej strony wyspy, by uniknąć zaskoczenia. A jednocześnie zabezpieczyć nasze floty, jak wcześniej zaproponowano.
– Mam jedno zastrzeżenie – zanim Annabel mogła odpowiedzieć, Lord Høren znów zabrał głos. – Czy ktoś w tej gorączce działań na wyspie w ogóle pomyślał o tym, że lady Annabel może nie powinna angażować w takie sprawy osoby spoza wojska? W końcu jej towarzysz nie jest wojskowym, a jej obecność tylko pogłębia napięcia.
Annabel spojrzała na niego z zimną determinacją. – Ufam Charlesowi i moim doradcom po stokroć, Lordzie Høren. A w tej chwili będę musiała polegać na jego radach. Jeśli nie macie nic więcej do powiedzenia, proponuję przejść do szczegółów planu obrony.
Zdecydowane słowa księżniczki uspokoiły atmosferę, a dyskusja toczyła się dalej, krążąc wokół mapy, z każdą godziną zbliżając się do ostatecznej decyzji. Wiatr, który niósł niepewność, nie mógł powstrzymać tego, co było nieuniknione – wojna zbliżała się wielkimi krokami. Annabel z trudem powstrzymywała rosnącą frustrację. Chciała wykrzyczeć wszystkie swoje obawy – o nieufności wobec Hørena, o strachu przed zdradą, o tym, co nadchodzi. Lecz wiedziała, że teraz nie ma miejsca na emocje. Czuła, jakby jej życie wisi na krawędzi ostrza, balansując pomiędzy lojalnością wobec Islay a koniecznością ostrożności względem osób, które jej nie rozumiały.
Victor wstał powoli, jego postawa wyrażała dominację. Mimo młodego wieku był władczy, a jego głos, pełen autorytetu, natychmiast przyciągnął uwagę zebranych.
– Wszyscy mamy jeden cel – rozpoczął, patrząc po wszystkich. – Ochrona Islay. Tylko razem możemy zapewnić, że nasze królestwo nie zostanie zniszczone przez najazd.
Lord Høren skinął głową, niechętnie zgadzając się z decyzją, chociaż jego wyraz twarzy nie zdradzał zadowolenia. Annabel nie spuszczała z niego wzroku, próbując dostrzec choćby cień szczerości. Czuła, że jest to postać, której nie da się łatwo rozszyfrować, a jej obecność budziła w niej niepokój.
– Będziemy musieli przygotować obronę na wielu frontach – kontynuował Victor, teraz spoglądając na Annabel. – Kuzynko, masz pełne prawo prowadzić swoją część przygotowań, ale musisz współpracować z Lordem Hørenem. Nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek nieporozumienia.
Annabel nie odpowiedziała od razu. Czuła, jak zbliżająca się burza zbliża się z każdą chwilą, a każda decyzja może zadecydować o wszystkim. Zamiast odpowiedzieć, skinęła głową i podeszła do mapy, starając się ukryć wszystkie wątpliwości, które ją trapiły.
– Dobrze. Zatem współpraca – rzekła, starając się zachować spokój w głosie. – Ale pamiętaj, Victorze, że jeśli którakolwiek z naszych decyzji zawiedzie, konsekwencje poniosą wszyscy.
Jej słowa zabrzmiały twardo, a wzrok, który rzuciła na wszystkich zebranych, wyrażał determinację, jakiej nie okazuje na co dzień. W tej chwili wiedziała, że nie miała już wyboru. Czas na działanie nadszedł, a przyszłość Islay spoczywała w jej rękach, wymagając nie tylko odwagi, ale również chłodnej kalkulacji.
Nagle do sali narad wkroczył rycerz, który wyglądał na wyczerpanego, jakby biegł przez cały zamek.
– Wasza Wysokość, lady Annabel... – zaczął, zanim spojrzał na wszystkich zgromadzonych. – Flota Flockharta właśnie przekroczyła Granitową Cieśninę. Mają pełną gotowość bojową. Zaczynają przygotowania do ataku.
W sali zapadła cisza jak grobowiec. Wszyscy spojrzeli na siebie, wiedząc, że teraz nie było już czasu na dalsze negocjacje. Plan musiał zostać wdrożony natychmiast.
– To początek – powiedział Victor, podnosząc głos. – Wszyscy do swoich stanowisk! Islay nie zostanie sprzedane ani zniszczone. Przygotować obronę!
Rycerze, oficerowie, doradcy i wojownicy zaczęli się rozchodzić, każdy z nich miał swoje zadanie. Annabel spojrzała na Charliego, który stał blisko niej. Jego oczy były pełne determinacji, ale i strachu, jak jej własne. Nie czuła się gotowa na to, co miało nadejść. Ale wiedziała, że nie miała innego wyboru. To była walka o wszystko.
Wkrótce do sali narad wkroczył Dorcan, który oznajmił Królowi, że gotowość obrony zbliżała się ku końcowi. Islay było już przygotowane na to, co miało nadejść. A wojna nadchodziła z każdej strony.
~~~~~
Świt na Islay wstał pochmurny i cichy, jakby natura wiedziała, że nadciąga coś strasznego. Gęste chmury kłębiły się nisko, grożąc deszczem, lecz jeszcze nie pękły. W powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi i soli morskiej, lecz atmosfera była ciężka od napięcia. Gdzieś w oddali słychać było krzyk mewy, przeciągły i samotny, który zdawał się odbijać od skał wybrzeża i ginąć w mroku poranka. Na murach twierdzy rycerze Islay stali w milczeniu, jak posągi, ich spojrzenia utkwione w dal, gdzie flota Flockhartów zbliżała się powoli, niczym cień śmierci na horyzoncie. Woda wokół statków zdawała się być czarna, a ich żagle przypominały posępne skrzydła kruków.W sercu wyspy sytuacja była jeszcze bardziej dramatyczna. Już pierwsze krzyki przeszyły ciszę poranka, zwiastując chaos. Synowie Nomadu – zdradzieckie Harpie sprowadzone na Islay przez zdrajców – wdarły się do miasta jak plaga. Ich różdżki jaśniały złowrogim, zielonkawym światłem, które odbijało się od kamiennych ścian budynków, nadając ulicom upiorny blask. Każde zaklęcie rozbłyskiwało niczym piorun, towarzyszył mu huk niszczenia, krusząc domy i paląc wszystko, co napotkało na swojej drodze. Ludzie wybiegali z domów w panice, jedni próbując walczyć, inni szukając schronienia, które wydawało się coraz bardziej nierealne.
Wśród chaosu Harpie przemieszczały się niczym cienie – zwinne, szybkie, trudne do uchwycenia. Ich twarze skrywały złowieszcze maski, a w ich ruchach było coś nieludzkiego, przypominającego ptaki drapieżne w trakcie polowania. Jeden z nich, wyższy od reszty, rzucił zaklęcie, które eksplodowało z oszałamiającym hukiem, posyłając gruzy na wszystkie strony. Z ruin wypadło dwoje dzieci, krzyczących z przerażenia, zanim zostali wciągnięci przez matkę do ukrytej piwnicy.
Zamek, serce obrony Islay, również był pod ostrzałem. Synowie Nomadu korzystali z chaosu, aby zniszczyć katapulty i inne maszyny oblężnicze, przygotowane do walki z flotą. Każda eksplozja niosła za sobą krzyki rannych rycerzy i głuchy odgłos walących się struktur. Dowódcy Islay, próbując organizować obronę, wydawali rozkazy, których echo ginęło w hałasie bitewnym. Ale magia Nomadów była potężna – ich zaklęcia przenikały mury, unieszkodliwiając rycerzy nawet zza osłon.
– Reducto! – wykrzyknął jeden z napastników, a kamienny łuk bramy miejskiej eksplodował w chmurze odłamków.
– Bombarda Maxima! – zaklęcie uderzyło w wieżę, która runęła, blokując według planu przejście rycerzom Islay.
W środku Annabel i Charlie musieli o życie i bronić Króla. Arena walk, po której oboje wcześniej kroczyli, a w której teraz utknęli, była jak pułapka – otoczona wysokimi kamiennymi ścianami, uniemożliwiającymi ucieczkę. Synowie Nomadu, z ich złowrogimi maskami, stopniowo zacieśniali krąg wokół nich. Każdy z nich był uzbrojony w różdżkę, która jarzyła się magicznym światłem, gotowym do rzucenia śmiercionośnego zaklęcia. Annabel rozglądając się za potencjalną drogą ucieczki stała z uniesioną różdżką, zaciskając zęby, choć jej oddech był szybki, a serce waliło jak oszalałe. Zostali odcięci od pomocy Wiedziała, że nie mogą się poddać, choć ich sytuacja wydawała się beznadziejna.
– Nie możemy się poddać! – krzyknęła, a jej głos, choć pełen determinacji, zadrżał lekko. – Expulso!
Zaklęcie rozbłysło jasnym światłem, odrzucając kilku przeciwników, którzy z głośnym łoskotem uderzyli o ściany. Jeden z nich upuścił różdżkę, ale zanim Annabel zdążyła zareagować, jego miejsce zajęło dwóch kolejnych. Charlie zaś, stojący obok niej, robił wszystko, by ich osłonić przed gradem zaklęć. Różdżka w jego dłoni drżała, gdy wykrzykiwał kolejne inkantacje, Victor również dobył swojego miecza, jednak stal rzadko wygrywała z magią.
– Protego Totalum! – zawołał Charlie, a wokół nich pojawiła się magiczna bariera. Jasne światło otoczyło ich jak tarcza, przez chwilę chroniąc przed ostrzałem wrogów.
– Dobrze! – wykrzyknęła Annabel, ale jej oczy pozostawały skupione na przeciwnikach. – Musimy to wykorzystać!
Jednak przeciwnicy nie odpuszczali. Zaklęcia uderzały w barierę raz za razem, powodując, że zaczęła drżeć i pękać. Każde kolejne uderzenie sprawiało, że światło tarczy przygasało, a Annabel poczuła, jak rośnie w niej strach.
– Nie dam rady… – wyszeptał Charlie, jego głos był pełen rezygnacji. Spojrzał na Annabel, a jego oczy, dotąd pełne determinacji, zdradzały zmęczenie i ból. Jej twarz była pokryta pyłem i krwią, a na jej policzku widniało świeże rozcięcie.
– Musisz! – odparła twardo, ale w jej głosie pobrzmiewała nuta desperacji.
W tym momencie ich osłona rozpadła się z hukiem. Magiczna bariera rozprysła się w tysiące świetlistych kawałków, które na chwilę rozjaśniły arenę, zanim zniknęły. Annabel poczuła, jak powietrze staje się ciężkie od magii i wrogości.
– Stupefy! – wykrzyknął jeden z Synów Nomadu.
Czerwony promień uderzył Charliego w pierś. Jego ciało osunęło się na ziemię jak kłoda, a różdżka wypadła mu z dłoni.
– Nie! – krzyknęła Annabel, rzucając się w jego stronę. Jej serce ścisnęło się z przerażenia. Różdżka w jej dłoni błysnęła, gdy wymamrotała – Finite Incantatem!
Zaklęcie odniosło skutek. Charlie otworzył oczy, ale jego twarz była blada, a oddech ciężki. Annabel złapała go za ramię, próbując pomóc mu wstać, ale zanim zdążył się podnieść, kolejny wybuch wstrząsnął uliczką. Fala uderzeniowa rzuciła ich oboje na ziemię. Annabel poczuła ból w ramieniu, gdy uderzyła o bruk. Wokół niej rozlegały się krzyki, dźwięk walących się trybun i trzask zaklęć. W powietrzu unosił się gryzący dym, a ziemia była ciepła od ognia, który rozprzestrzeniał się wokół.
Leżąc na ziemi, spojrzała na Charliego, który próbował się podnieść, ale jego ruchy były powolne, niemal rozpaczliwe. Przez chwilę miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Wszystko, co widziała – ogień, wrogów, zniszczenie – wydawało się odległe. Poczucie bezsilności przytłaczało ją coraz bardziej.
To koniec, pomyślała z chłodnym, niemal mechanicznym spokojem. Ale w głębi serca coś w niej krzyczało, buntując się przeciwko tej myśli. Jeszcze nie. Jej oczy zajarzyły się błękitną poświatą, gotową do ostatecznej broni.
I wtedy… ziemia zatrzęsła się. Wibracje przeszyły brukowaną arenę, powodując, że Annabel i Charlie upadli na kolana. Powietrze rozdarł głęboki, potężny ryk, tak niski, że zdawał się wnikać w kości. Brzmienie było tak obezwładniające, że wszyscy, zarówno Annabel, jak i Synowie Nomadu, zamarli. Wrogość ustąpiła miejsca czystemu przerażeniu. Synowie Nomadu spojrzeli w górę, a ich twarze zastygły w wyrazie paniki. Niebo, dotąd zasnute dymem i pyłem, nagle zaczęło się rozjaśniać. Z chmur wyłonił się olbrzymi cień – sylwetka smoka. Jego skrzydła, potężne jak żagle okrętów, rozpościerały się na tyle szeroko, że rzucały cień na całe miasto.
Aseriel zanurkował ku ziemi z oszałamiającą prędkością. Jego łuski lśniły niczym onyx w promieniach światła przebijających się przez dym, a jego oczy płonęły ogniem czystej furii.
Gdy wylądował, ziemia zadrżała pod jego ciężarem. Bruk, którym była wyłożona arena pękał, a z niektórych wysokich ścian opadły fragmenty gruzu. Jego pazury wbiły się głęboko w ziemię, a potężny ogon uderzył w najbliższą ścianę, rozbijając ją na kawałki. Aseriel rozwarł swoją przerażającą paszczę, z której wydobył się strumień ognia – gorący, złocisty płomień, który w ułamku sekundy pochłonął całą grupę Synów Nomadu. Ich triumfalne uśmiechy zastąpiły krzyki agonii, które szybko ucichły.
Annabel patrzyła na to wszystko z niedowierzaniem, ale nigdy nie widziała go w takim stanie – dzikiego, niepowstrzymanego, jakby stał się samym uosobieniem zemsty.
– Aseriel… – wyszeptała, jej głos drżał od emocji.
Smok obrócił swoją głowę w jej kierunku, a przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. W oczach Aseriela, pomimo furii, kryło się coś znajomego – echo więzi, którą kiedyś dzielili. Ta chwila była ulotna, lecz wystarczająca, by Annabel dostrzegła coś więcej niż gniew: troskę i ochronę, które kiedyś były fundamentem ich relacji. Jednak ryk smoka przerwał tę myśl, a Aseriel znowu rzucił się na przeciwników, zasłaniając Annabel swoim potężnym ogonem. Charlie, klęcząc niedaleko, obserwował to z niedowierzaniem. W jego umyśle kłębiły się myśli. Aseriel, smok, którego razem z Annabel wychowali, teraz stał tu, walcząc jak niepowstrzymany żywioł. Widok jego brutalnej siły i determinacji był zarazem inspirujący i przerażający. Charlie wiedział, że każdy ruch smoka niesie śmierć, ale w sercu czuł także ból – bo wiedział, jak bardzo ta walka kosztuje Aseriela. Każde uderzenie ogona, każdy strumień ognia, każdy cios zadany przez Synów Nomadu... Wszystko to odbijało się na nim, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie.
– Co on robi... – wyszeptał, wpatrując się w smoka, który rozszarpywał kolejnego wroga.
Victor, leżący niedaleko na ziemi, również patrzył na smoka, choć jego wzrok był zamglony z bólu i zmęczenia. Mimo to widok tej potężnej istoty wypełnił go mieszaniną ulgi i lęku. Był królem, człowiekiem przywykłym do władzy, ale w tej chwili czuł się mały, niemal nieistotny wobec mocy, którą reprezentował Aseriel.
– Czy to... nasz sojusznik? – wyszeptał, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Ogień i chaos wokół niego wydawały się niemal zatrzymane, gdy patrzył, jak smok roznosi przeciwników. Myśl, że to stworzenie jest częścią życia jego kuzynki, jednocześnie przerażała i fascynowała go.
Aseriel poruszał się jak siła natury, której nie da się okiełznać. Kolejne zaklęcia, rzucane w desperacji przez Synów Nomadu, odbijały się od jego łusek, które lśniły jak stal w ogniu. Victor, widząc, jak zaklęcia eksplodują na jego ciele, pomyślał z goryczą, że gdyby mieli taką moc od początku, ta bitwa wyglądałaby zupełnie inaczej. Annabel nie śmiała nawet podzielać jego myśli, widząc brutalność smoka i nieustępliwość w jego oczach, wiedziała, że musi coś zrobić. Rany na jego łuskach, choć niepozorne, zaczynały się mnożyć. Każdy kolejny cios zadawany przez wrogów, każda eksplozja magii, zdawały się pogłębiać nie tylko fizyczne, ale i emocjonalne pęknięcia w duszy Aseriela.
– Aseriel! Przestań! To już wystarczy! – krzyknęła, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Jej głos drżał, ale niósł ze sobą nie tylko prośbę, lecz także rozkaz. Jednak smok nie reagował. Jego instynkt, rozpędzony jak huragan, przejął kontrolę.
Charlie, choć poraniony i zmęczony, zorientował się, że ich sytuacja jest nadal tragiczna. Kątem oka dostrzegł Króla Victora leżącego bezbronnie pośrodku placu. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, jeden z Synów Nomadu, wyłaniając się z dymu, rzucił się na króla z uniesioną włócznią, jego oczy pałały gniewem. Victor próbował się osłonić, unosząc ramię, ale cios był zbyt szybki – broń przecięła jego skórę na boku, pozostawiając krwawą ranę. Król upadł ciężko na ziemię, ledwie powstrzymując jęk bólu. Nad Victorem stanął kolejny wrogi rycerz, uzbrojony w miecz i gotowy zadać śmiertelny cios. Charlie zamarł na chwilę, widząc, jak jego życie dosłownie wisi na włosku. W tej samej chwili poczuł nagły przypływ adrenaliny, który przesłonił ból i zmęczenie.
– Wasza Wysokość! – wykrzyknął, jego głos odbił się echem od ścian ruin. Bez wahania zerwał się z miejsca, ignorując protesty poranionego ciała. W jego oczach pojawiła się determinacja, która przyćmiła strach. Wiedział, że musi działać natychmiast – nie mógł pozwolić, aby Annabel poniosła taką stratę.
– Expelliarmus! – wykrzyknął Charlie, wyrzucając włócznię z dłoni rycerza. Broń poleciała daleko, a wrogi rycerz cofnął się, zaskoczony. – Petrificus Totalus! – dodał, celując w przeciwnika, który natychmiast zamarł w bezruchu, sztywniejąc jak kamienna statua. Następnie, przeskakując przez płomienie rzucił się w stronę Victora, a gdy dotarł do niego, klęknął przy królu, który ledwo uniósł głowę. Jego twarz była blada, a bok krwawił obficie, ale żył.
– Dziękuje… Charlesie – wyszeptał Victor słabo, zaciskając dłoń na jego ramieniu.
Charlie spojrzał na Annabel, która wciąż próbowała powstrzymać smoka. Wiedział, że muszą działać szybko, zanim Aseriel spowoduje jeszcze większe zniszczenia. Jednak ta bitwa dobiegała końca. Dym unosił się nad zrujnowaną areną, a powietrze było ciężkie od zapachu spalenizny i krwi. Resztki sił Synów Nomadu pierzchały w nieładzie, ich krzyki i przekleństwa ginęły w oddali. Nad Islay zapadła głęboka, niemal nienaturalna cisza, przerywana jedynie jękami rannych i trzaskiem dogasających płomieni. Smok stał nieruchomo pośrodku zgliszcz, jego potężna sylwetka wciąż emanowała grozą, a otaczająca go cisza wydawała się jeszcze bardziej przytłaczająca po chaosie bitwy. Jego łuski, choć miejscami nadpalone i popękane, lśniły w promieniach zachodzącego słońca, jakby były świadectwem jego siły i determinacji. Uniósł potężną głowę, a jego złote, przenikliwe oczy spojrzały prosto na Annabel.
– To my wygraliśmy! – zawołał Victor, choć jego głos był słaby i zachrypnięty, jakby każdy wyraz kosztował go ogromny wysiłek. – Islay przetrwała!
Jego słowa odbiły się echem po zniszczonym placu, a nieliczne, ocalałe siły Islay, zwabione obecnością bestii odpowiedziały cichym, ale pełnym determinacji okrzykiem. To nie była radosna eksplozja triumfu, lecz bolesne, lecz żywe świadectwo przetrwania. Charlie pomógł Victorowi usiąść na ocalałym fragmencie muru, ostrożnie, aby nie pogorszyć jego rany. Sam jednak nie zatrzymał się na długo. Powoli, z ciężarem, który czuł w każdym kroku, podszedł do Annabel. Była jak zamrożona w miejscu, z wzrokiem utkwionym w horyzoncie, gdzie zniknął Aseriel. Położył delikatnie dłoń na jej ramieniu, uważając, by jej nie przestraszyć ani nie wytrącić z zamyślenia.
– Annabel… – powiedział cicho, jego głos był łagodny, niemal szeptem.
Ale Annabel nie odpowiedziała od razu. Wciąż patrzyła przed siebie, jakby wierzyła, że sylwetka smoka jeszcze raz wyłoni się zza horyzontu, jakby chciała uchwycić coś, co już dawno się wymknęło. W końcu, po dłuższej chwili, westchnęła cicho, a jej głos, kiedy się odezwała, był niemal niedosłyszalny.
– Był tu dla mnie – wyszeptała, a jej słowa brzmiały jak pełne zdumienia wyznanie. – Wiedział, że jestem w niebezpieczeństwie. Aseriel…
Charlie spojrzał w tym samym kierunku, co ona, choć widział jedynie przez zburzoną ścianę rozciągającą się w dal wodę i płonące ruiny miasta, które dymiły w oddali.
– Ocalił nas wszystkich – powiedział z cichą, pełną szacunku westchnieniem.
Nie dodał nic więcej. Wiedział, że te chwile należą do Annabel i jej myśli o Aserielu, a on, choć był obok, nie mógł wejść w tę przestrzeń, którą tworzyły dawne wspomnienia i więzi.