piątek, 2 maja 2025

II.XV


„Bo widzisz, Harry, to nasze wybory ukazują, kim naprawdę jesteśmy, o wiele bardziej niż nasze zdolności.”


Powietrze było zbyt gęste, by je wciągnąć, jakby całe niebo nagle opadło na dach zamku i zdusiło świat pod sobą. Pachniało kamieniem, kurzem i czymś, czego nie sposób było nazwać — suchością o smaku popiołu. Zbyt ciasno i zbyt ludzko. Annabel wsunęła się pomiędzy marmurowe filary krużganku, cicho jak cień. Sala Rady została tuż za nią, ale dźwięki — podniesione głosy, złoto-przeszyte słowa lordów, spiętrzone ambicje i niechęci — urwały się, jakby nie istniały w tym miejscu. Tutaj nie sięgała władza. Był tylko kamień, cień i ona sama.

Zatrzymała się, opierając dłoń o chłodną powierzchnię filaru. Drżała. Nie — pulsowała. Jakby coś w niej żyło. Ruszało się pod skórą. Coś obcego, a zarazem od zawsze znajomego. Żar pod powierzchnią — nieograniczony, pierwotny.

Nie teraz... błagam, nie teraz.

Westchnienie urwało się na zaciśniętych zębach. Oparła głowę o kamień. Pot, mimo porannego chłodu, spływał jej po karku. Krtań drgała niebezpiecznie. Miała wrażenie, że jeśli odezwie się teraz, jej głos będzie inny — nie kobiecy i nie ludzki. Smoczyca krążyła tuż pod skórą. Obmywała ją od wewnątrz jak lawa, szukająca szczeliny. Otwórz mnie. Pozwól. Ja ich uciszę. Ja to zrobię lepiej. Annabel zacisnęła pięści. Paznokcie wbiły się w miękką skórę, aż zobaczyła krew. Nie. Nie jesteś mną. Jesteś tylko we mnie, ale ciało miało swoje granice, a te właśnie zaczynały pękać.

— Pani?

Zadrżała. Głos był znajomy, jak zaklęcie, które nie powinno zostać wypowiedziane. Sir Euan stał kilka kroków od niej. Półzbroja lśniła matowo, jakby i ona wiedziała, że to nie czas na blask. Hełmu nie miał, jego blond włosy opadły na czoło, a oczy — te czujne, rycerskie oczy — pełne były czegoś więcej niż tylko troski. Dłoń mimowolnie spoczęła mu na rękojeści miecza. Nie z groźby, zrobił to po prostu instynktownie.

— Jesteś blada, Pani — odezwał się ostrożnie, głosem, który mówił do królowej, ale patrzył na kobietę. — Co się dzieje?

Annabel uniosła wzrok. Nie wiedziała, co widzi. Czy sylwetkę kobiety, która walczy z lękiem... czy zarys bestii, gotowej się przemienić?

— Nic — wyszeptała zbyt szybko. — Potrzebuję tylko chwili samotności.

— Rada czeka. Jeśli masz wystąpić z żądaniem tymczasowego zwierzchnictwa... musisz wyglądać na niezachwianą.

Parsknęła cicho. Jej oczy błyszczały. Nie były jednak błękitne. Były... głębsze. Jakby ktoś rozbił w nich noc.

— Nie jestem niezachwiana, sir Euanie. To właśnie czyni mnie zdolną, by rządzić. Bo wiem, co to znaczy walczyć. Nie z mieczem... ale z samą sobą.

Rycerz patrzył, milcząc. Nie rozumiał tego, czego właśnie był świadkiem. Mimo to jednak coś w nim się napięło — kark, szczęka, żyły pod skórą.

— Boisz się... tego, kim musisz się stać? — zapytał cicho.

Nie odpowiedziała. Zamiast tego, jej dłoń powędrowała do szyi — skóra tam była teraz jak pergamin. Cienka. Ciepła. Pulsująca. Zrobiła krok. Zbyt blisko. A może... nie dość.

— Nie boję się siebie, sir Euanie — wyszeptała, a jej głos był jak dźwięk harpuna przecinającego ciszę. — Boję się, co świat zrobi, gdy się dowie, kim jestem.

Cisza była jak mgła między nimi. Euan patrzył, lecz nie już jak rycerz, a jak mężczyzna. Na twarz, która była władcza, a jednocześnie drżała. Na usta, które potrafiły ranić, a teraz wyglądały jakby nie były gotowe się bronić. Na oczy — te oczy...

— Gdybym... — urwał. Zbyt szczerze. — Gdyby to był inny dzień. Inne życie. Gdybym nie był twoim rycerzem...

Annabel spojrzała na niego świadoma. Jej spojrzenie było jak ostrze na ostrzu. Napięte i lśniące, a potem... uśmiechnęła się. Ledwie zauważalnie. 

— Nie jesteś — powiedziała miękko. — Ale jesteś lojalny. I to cię ratuje, sir Euanie.

Ich spojrzenia trwały chwilę zbyt długo. Gdyby to było inne miejsce... inny świat...

Ale nie było.

Ona zrobiła krok w bok. I to wystarczyło, by magia przeminęła. Powietrze znów było chłodne. Kamień — martwy. A między nimi znów była tylko powinność. Sir Euan odwrócił się zbyt szybko i ruszył bez słowa. Cień jego peleryny zniknął za filarem, a Annabel stała jeszcze przez chwilę z dłonią na piersi. Jakby musiała przytrzymać serce. Nie po to, by nie pękło, ale by nikt nie usłyszał, jak mocno bije dla czegoś, co nie miało prawa zaistnieć.


Kamienne ściany, prastare i niewzruszone, wchłonęły ciszę. Deszcz z chłodem pokoleń, które milczały tu przed nimi. Świece migotały niczym dusze przodków, których oczy — choć zgasłe — wciąż widziały więcej niż żywi chcieliby przyznać. Wśród nich, pośród cieni i szeptów, stała Annabel. Nie w zbroi, lecz w prostym, ciemnym płaszczu z herbem domu, który od pokoleń bronił wyspy przed ogniem i burzą. Ramiona spięte bólem ostatniej bitwy, ale głowa uniesiona wysoko — jakby w tym prostym geście mogła dźwignąć cały ciężar korony, której nikt jej nie włożył, ale którą od zawsze nosiła w sercu. Za nią — sir Euan, jak cień wyciosany z ciszy. Przy niej — milczenie, twarde, pełne tego, co niewypowiedziane. Wówczas rozbrzmiał głos Hørena. 

— Wróciłaś... jak echo pieśni, co dawno przebrzmiała. I jak echo jesteś pusta. Nie twój to czas, księżniczko. Nie twoje miejsce. 

— Lordzie Hørenie... ty zawsze śpiewałeś tylko jedną melodię. W której każda strofa to twoje imię, a każdy wers — cudza porażka. Lecz kiedy nadchodzi czas próby, twój głos milknie. Bo w ciszy nie ma oklasków.

Szmer, tym razem pełen niedowierzania i cichej konsternacji, przebiegł przez krąg starszyzny. Kilka par oczu zmrużyło się podejrzliwie. Starszy Murchadh oparł dłonie na kosturze, a jego wzrok, choć zmęczony, zdawał się przeszywać Annabel na wylot. 

— Mów, Księżniczko — rzekł, a w jego głosie pobrzmiewała rezerwa. — Twe słowo zostanie wysłuchane, jak przystało potomkini linii królewskiej. Ale pamiętaj… wracasz nie w chwale, lecz w cieniu. Imię twe obciąża przeszłość, której nie uniosłaś.

Annabel skinęła głową. I weszła do kręgu. Każdy krok odbijał się głucho o kamień — jakby sama ziemia ważyła jej intencje. Świece zatrzepotały, kiedy minęła ogień, i na krótką chwilę, jej twarz stała się cieniem tych, którzy przyszli przed nią: jej matki, która oddała tron, ojca, który zginął, nim zdążył zapisać swoje imię w annałach. 

— Moi przodkowie nie byli bez winy. Ale nigdy nie uciekli przed odpowiedzialnością. Moja matka złożyła koronę, nie z tchórzostwa, lecz z odwagi. Oddała ją z wyboru. A teraz, oto ja staję tu, nie jako spadkobierczyni chwały, lecz jako świadek ruiny. Wiem, co mówi się o mnie. Że porzuciłam wyspę. Że uciekłam. Ale nikt nie pytał, kto mnie wypędził. Nikt nie słuchał, gdy mówiłam, że moje odejście jest ceną za pokój.

Z każdym słowem cisza gęstniała, ale teraz była to cisza pełna napięcia, a nie akceptacji. Starsi nie patrzyli już w ogień, lecz na Annabel, ważąc każde jej słowo. Niektórzy wymieniali między sobą sceptyczne spojrzenia.

— Lord Høren — kontynuowała Annabel, nie spuszczając z niego wzroku — był w Durnaire w noc poprzedzającą atak. W jego kufrze znaleziono pierścień Nomadów. Widziałam go. I choć nie mam pisma, nie mam świadka… mam sumienie, a ono nie kłamie. W przeciwieństwie do tego, kto zataił mapę południowych murów… która zniknęła z jego komnaty na trzy dni przed napaścią.

Høren poderwał się gwałtownie, z twarzą purpurową z wściekłości. — To kłamstwo! Bezczelne oszczerstwo! Ta kobieta próbuje odwrócić uwagę od własnej haniebnej ucieczki! Czy myślicie, że uwierzę w te zmyślone historie? To desperacka próba odzyskania pozycji, której nigdy nie powinna była mieć!

— To nie ja manipuluję — odparła cicho Annabel, nie dając się zastraszyć. — To ty rzucasz kłamstwo jak monetę. Robisz to z nadzieją, że ktoś je podniesie.

W Radzie zapanowała ciężka cisza. Starrin nerwowo bębnił palcami o poręcz swojego krzesła, a Dwyn zmarszczyła brwi, wpatrując się w Annabel z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Wtedy tamta postąpiła jeszcze krok naprzód.

 — Ten smok który do mnie przyleciał. Aseriel. Przybył nie na mój rozkaz — ale z własnej woli. Bo wyspa płonęła. Bo serce jej biło słabiej. I wiedział, że nie kto inny, tylko ja, mogę jeszcze coś ocalić. — kłamstwo, którego nikt nie zdołałby udowodnić przychodziło jej łatwo, lecz głos zadrżał pierwszy raz. — Powróciłam nie z dumy, lecz z konieczności. Smok, którego znałam od młodego, ryzykował życie, by mnie ocalić. A wy... jeszcze ważycie, czy mój powrót nie splami waszych tronów? — Jej spojrzenie objęło wszystkich, nie błagalnie, lecz twardo. Jakby już nie oczekiwała bezwarunkowej zgody. Tylko uczciwości. — Korony nie pragnę. Ale jeśli nikt inny nie stanie między nami a zagładą to ja to uczynię. Nie dlatego, że chcę. Lecz dlatego, że muszę.

Po jej słowach zapadła jeszcze dłuższa chwila milczenia. Widać było, że starszyzna jest podzielona, zdezorientowana. Kilku z nich wciąż spoglądało z nieufnością na Annabel, inni wymieniali nerwowe spojrzenia.

— Są tacy, którzy sięgają po władzę, bo pragną panować. I są tacy, którzy nie sięgają po nią nigdy — a jednak los sam ją w ich dłonie wkłada. Może właśnie dlatego... — odezwał się w końcu Murchadh, a w jego głosie słychać było namysł i pewną rezygnację.

Starrin powoli kiwnął głową, ale na jego twarzy malowała się nadal niepewność. Dwyn spojrzała w stronę świec, jakby szukała tam odpowiedzi, po czym wyszeptała jedno zdanie: 

— Niech tak będzie.

A Høren milczał, ale w jego oczach płonął gniew i frustracja. Wiedział, że jego pozycja została zachwiana, ale nie zamierzał się poddać bez walki.

Noc była lepka od mgły, jakby Londyn próbował ukryć swoje grzechy pod gęstym całunem. Charlie przystanął pod drzwiami mieszkania Damona, raz jeszcze upewniając się, że nikt go nie śledził. W ciemnościach jego rude włosy wyglądały niemal czarno, twarz miał napiętą, jakby walczył z czymś, czego nie da się wypowiedzieć na głos. Zawahał się, zanim zapukał. Dwa krótkie uderzenia, jedno długie, a drzwi otworzyły się niemal natychmiast.

— Weasley — powiedział Damon cicho, zaskoczony, ale nie zdziwiony. Jego oczy, wiecznie zmęczone, badały przyjaciela z niepokojem. — Wejdź. Lepiej, żebyśmy nie rozmawiali na korytarzu.

W środku pachniało kawą i starą skórą, jakby czas zatrzymał się między papierami, których stosy piętrzyły się na regale i stole. Damon wciąż miał na sobie szatę urzędnika ministerstwa, rozpiętą przy szyi, jakby od kilku godzin próbował w niej oddychać. Zamknął drzwi, przekręcił dwa zamki, rzucił zaklęcie. Był ostrożny. Zawsze był, szczególnie jeśli chodziło o smoki. Charlie zaś nie usiadł. Stał pod ścianą, z rękami w kieszeniach płaszcza, jakby wciąż nie był pewien, czy dobrze zrobił, przychodząc.

— Widzieliśmy się dzisiaj — zaczął w końcu. — Ale tam... nie mogłem powiedzieć wszystkiego.

— W Ministerstwie nikt nie może.— Damon kiwnął głową.

— To nie jest tylko sprawa osobista. Chodzi o Aseriela.

Imię smoka padło między nimi jak wyrok. Damon nie drgnął, ale coś w jego spojrzeniu się zacisnęło.

— Słyszałem. Właśnie dlatego przyszedłeś?

— Tak. I nie. — Charlie wreszcie usiadł, zniżając głos. — Jest ktoś, bardzo wpływowy, kto próbuje go schwytać. Wykorzystać. Nie mam dowodów, tylko rozmowy, domysły, ale to nie jest zwykłe polowanie. To polityka, próba pozyskania smoka jako broni przeciwko oponentom. Damon nie odpowiedział od razu. Nalewał herbaty do dwóch kubków, wolno, jakby zyskiwał czas na przemyślenie. — Mówię o Hørenie, znasz go. — odparł cicho.

— To niebezpieczne. Rzucasz cień na nazwisko, które może cię zmiażdżyć jednym listem. 

— A co mam zrobić? Milczeć, gdy próbują złamać prawo? Aseriel to nie broń. To żywa istota. Owszem, potężna, ale chroniona! Lumini, Zephyr, on — są nowym gatunkiem, pamiętasz? Sam zasiadałeś w komisji, która to orzekała!

Damon oparł się o stół, zamykając oczy.

— Wiem, ale jest problem. Wpłynęło już inne zażalenie. Ktoś podał, że Aseriel zaatakował podczas bitwy na Islay. Ostrzegał, że spalił ludzi i że niszczył wszystko, co napotkał. Są relacje, przestraszeni mugole jako świadkowie. Nigdy nie powinni widzieć takich scen. 

Charlie wstał gwałtownie, potrącił krzesło, które jęknęło o drewnianą podłogę.

— Byłem tam! Widziałem! — jego głos niósł się ostrym szeptem. — On nie napadł nikogo z kaprysu. Przyleciał, bo Annabel — ona była w niebezpieczeństwie. Chronił ją. Ryzykował własne życie. To nie była agresja. To była lojalność!

— To nie wystarczy. Jesteśmy w Ministerstwie, nie w rezerwacie. Tu działa papier, nie emocje. Nawet jeśli są prawdziwe.

— Więc co proponujesz?

— Kontrzażalenie. Oficjalne. Podpisane przez ciebie jako naocznego świadka. Masz renomę. Jesteś jednym z dwóch opiekunów Aseriela. Jeśli staniesz przed Wizengamotem... może uda się ich przekonać, że on nie zasługuje na klatkę, tylko na szansę.

Charlie milczał chwilę. W jego oczach tliła się iskra bólu — nie był pewien, czy przez Aseriela, czy przez niemy ciężar tego, jak bardzo zmienił się świat, w który kiedyś wierzył. Ojciec zawsze opowiadał mu o Ministerstwie w samych superlatywach, czuł się przez nie chroniony jako dziecko. Jednak dorastając słyszał wiele historii o jego "ułomności" w wielu sprawach. Na początku nie dopuszczał tej myśli do siebie, ale dorósł i wszystko się zmieniło.

— W porządku. Złożę to.

— Pomogę ci. Na tyle, na ile będę mógł. 

— Wiem. Ale może... tym razem to ja go uratuję. — Charlie spojrzał na byłego smokologa. Usta miał zaciśnięte, wzrok surowy.

— Jest jeszcze coś Weasley. Coś o czym tym bardziej nie mogliśmy porozmawiać wcześniej.

— Żegnając się, dałeś mi do zrozumienia, że masz coś jeszcze. — Charlie rozejrzał się dookoła. — Ale jeśli to kolejny raport o nielegalnym transporcie jaja przez granicę, to...

— To siadaj i zamknij się na minutę — przerwał mu Damon, spokojnie, bez podnoszenia głosu. — Bo nie chodzi o żadne jajo. Chodzi o nią.

– Luca? — Charlie zamarł. Spojrzał w oczy przyjaciela. Od razu zrozumiał.

– Maria Rosenthal — poprawił Damon, rzucając na stół kilka spiętych pergaminów. — Tak nazywała się, zanim zmieniła nazwisko. Zanim przeszła przez Norwegię, Grecję i coś, co nawet nie miało oficjalnej nazwy pod Murmańskiem.

– Murmańsk? Tam przecież zamknęli wszystko po tej sprawie z smokiem niby ugodzonym zajęciem niewybaczalnym —– Charlie sięgnął po dokumenty, dłonie drżały mu nieco, chociaż próbował to ukryć. — Nikt nie wraca tam, chyba że…

— Chce działać bez świadków — dokończył Damon. — I tak właśnie robiła. W każdej z tych placówek — hybrydy. Nic innego. Te trudne, niestabilne, które nikt nie chciał ruszać. Ona właśnie takich szukała.

Charlie przełknął ślinę. Oczy zatrzymały się na słowie "Calmatus" – Przekreślonym. Nad nim ktoś dopisał: „modyfikacja – brak zatwierdzenia przez Departament Bestii Magicznych”.

— To zaklęcie… Hutcheanance, przecież ono tylko… uspokaja.

— Tak, ale ona je modyfikowała. Używała wersji, która nie tylko hamowała agresję. Obniżała aktywność magiczną, tłumiła instynkt. Przestawały jeść. Przestawały... być sobą. Jeden smok — Spiżobrzuch Ukraiński — przez dwa tygodnie nie zareagował nawet na obecność drugiego. Jakby... nie widział.

— Jak pod Imperiusem — szepnął Charlie. — Bez woli, by się bronić.

— Dokładnie tak. — Damon uniósł wzrok znad pergaminu, a Charlie zerwał się z miejsca i zaczął chodzić po pokoju. Rzucił jedno z zaklęć ochronnych — Muffliato — jakby chciał mieć pewność, że nikt ich nie podsłuchuje.

— I nikt tego nie zauważył? Ministerstwo? Departament? Przecież testy, obserwacje, raporty...

— Wszystko „w normie”. Smok zachowuje się spokojnie — sukces. Nie zionie ogniem — sukces. Leży całe dni w jednym miejscu — „adaptacja do nowego środowiska”. Wiesz, jak to wygląda na papierze, Weasley. 

Charlie zatrzymał się. Miał ochotę rzucić czymś w ścianę. Jego głos brzmiał cicho, ale niebezpiecznie.

— A Zephyr? Te jej drgawki? Spadek masy? Niby „zmęczenie klimatem”? Gdy odwiedziłem dzisiaj Rezerwat przysięgam ci, Damon, ona patrzyła na mnie jak… jakby nie wiedziała, kim jestem. Jakby chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. I Margaret, Maria — miała to gdzieś.

— To znalazłem w jednym z archiwów zamkniętego rezerwatu. — Damon wyjął ostatnią kartę. Była stara, lekko przypalona na brzegach. Miała tam notatnik. — Zapisała: „Potencjał poznawczy hybryd może zostać ograniczony przy obniżeniu aktywności rdzenia magicznego. Efekty uboczne: dezintegracja tożsamości. Jeśli zniknie instynkt, smok stanie się narzędziem.”

Charlie otworzył usta, zamknął je. Znów usiadł.

— Ona chce je złamać. Zanim je „ochroni”. Uczynić z nich... broń? Trofea? Podpis pod przyszłym podręcznikiem o ujarzmianiu hybryd? Co za chory umysł tak działa?

— Tego nie wiem — powiedział Damon. — Ale wiem jedno. Wrócisz tam. Wrócisz do rezerwatu i przyjrzysz się Zephyr i reszcie hybryd, które zostały sprowadzone ostatnio do Rumunii. Bo jeśli ona znów zaczęła... to nie zatrzyma się przy jednym.

Charlie spojrzał mu w oczy. I tym razem nie było w nim wahania.

— Jeżeli choć jeden z moich smoków jest teraz pod wpływem tego... czegoś... — powiedział powoli, głosem jak stal — to przysięgam na mój sygnet, że ją powstrzymam. Nawet jeśli będę musiał stanąć przeciwko całemu Ministerstwu.

Damon skinął głową. Wiedział, że właśnie w tym momencie Charlie Weasley przestał być tylko opiekunem smoków. I że Margaret — Maria — powinna zacząć się bać. Ten zaś patrzył na dokumenty rozłożone na stole. Nie widział już słów — tylko zarysy smoków, które znał, wychowywał, ratował. Ich oczy. Ich oddech. Zephyr, unosząca głowę, jakby ostatkiem sił rozpoznawała jego obecność… i Lumini, który odszedł, ale nie zniknął. On też czuł. One wszystkie czuły.

Za oknem zaczynało świtać. Damon wyszedł, zostawiając go samego w kuchni pachnącej popiołem, pergaminem i niedopitą kawą. Cisza była teraz bardziej brutalna niż słowa. Charlie oparł dłonie na stole i przymknął oczy.

Annabel.

Jej imię przyszło cicho, jak zawsze, kiedy zostawał sam. Tak często to ona była jego drogowskazem. Jej śmiech koił w nim to, czego nigdy nie potrafił nazwać — tę nieustanną gotowość do walki, do odejścia, do zostawienia wszystkiego, by uratować choć jedno stworzenie. Ale tym razem było inaczej. Tym razem to ona została w ogniu. A on miał odejść w cień. Znał jej świat. Jej dwór, jej politykę, jej grę pozorów i tajemnic. Był w nim gościem. Chciał być jej wsparciem, ale prawda była bolesna i oczywista: nie był z tego świata. Nie znał zasad. Nie ufał słowom, tylko czynom. A jej świat, choć piękny, był utkany z iluzji.

Jest silna, pomyślał. I jest mądra. Przetrwa.

Ale w nim budziło się coś, czego nie czuł od dłuższego czasu. Powołanie? Obowiązek? Nie. To było więcej. Misja. Coś, co mógł zrozumieć tylko on. Coś, co wymagało jego wiedzy, jego serca i... jego odwagi. Bo nikt inny nie znał smoków tak jak on. Nikt nie rozumiał, jak bardzo trzeba pozwolić im być, zamiast próbować je zmieniać.

— To może być początek — powiedział cicho, sam do siebie. — Nie tylko walki o Zephyr, ale o wszystkie inne. O prawdę i o wolność dla tych, których świat nie potrafi zrozumieć. Powrót do rezerwatu oznaczał wszak rozłąkę. Mógł nie zobaczyć Annabel tygodniami. Może miesiącami. Może dłużej, jeśli to, co przeczuwał, miało się potwierdzić, lecz w tej decyzji była też jasność. To nie był wybór zamiast niej. To był wybór dla niego samego. I dla smoków, które nie miały głosu.

Wstał. Sięgnął po płaszcz. Rzucił ostatnie zaklęcie — Protego Totalum — nad stosem dokumentów, które zostawi Damonowi, a kiedy wyszedł z domu i zamknął za sobą drzwi, w jego oczach nie było już wahania. Tylko chłodny ogień. I cień skrzydeł Luminiego, które znał z pamięci.

Gwałtowny, marcowy deszcz z piorunami i wichurą, ale cichy, uporczywy, przypominający bardziej łzy niż wodę. Deszcz stukał cicho o szyby, jakby świat próbował ją ostrzec, że coś się kończy. Annabel siedziała na skraju szerokiego okna, otulona szalem o barwie popiołu, którego nie zdjęła od świtu. Czuła, że to jedyna rzecz, która chroniła ją dziś przed rozsypaniem się na drobne kawałki. W dłoni zaś ściskała złożony list — pergamin zmięty od czytania i składania na nowo. Każde zagięcie, każda zmarszczka na jego powierzchni nosiła ślad jej niepokoju, jej prób zrozumienia tego, co właśnie się wydarzyło. Charlie nigdy nie pisał długich listów. Uważał je za zbędne, mówił, że emocje lepiej brzmią wypowiedziane na głos. Ale tym razem — może dlatego, że nie potrafił tego powiedzieć twarzą w twarz — zostawił coś więcej niż tylko wiadomość. Zostawił ślad po sobie.

"Jeśli kiedykolwiek poczujesz wiatr z północy, taki z zapachem gór i ognia – to znaczy, że jesteśmy blisko. Ja i Zephyr. Nie przestanę walczyć. Ani za nią, ani za to, w co wierzymy. A jeśli coś się wydarzy… to wiesz, że dla sprawy, którą sam wybrałem."

Głos Charliego brzmiał w tych słowach wyraźnie — jakby siedział obok, jakby zaraz miał do niej przemówić, mimo, że była sama. Czytając list po raz któryś, Annabel palcami ukrytymi w fałdach szaty musnęła zawieszkę. Jeden szybki, czuły gest — jak dotknięcie serca. Drobiazg, który błyszczał u jej szyi — misterny naszyjnik z dwoma smokami splecionymi ogonami, jeden czarny, drugi zielony. Dar od niego. Symbol drogi, którą razem przebyli by ochronić Aseriela i Luminiego. 

~~

Charlie siedział pochylony nad stołem. Cienie późnego popołudnia tańczyły po ścianach, drżąc lekko od trzasku płomieni w kominku. Raporty rozłożone przed nim wyglądały jak strzępy czyjegoś okrutnego dziennika — urywki rzeczywistości, których nikt nie chciałby doświadczyć, a tym bardziej zapisać na pergaminie. 

Incydent przy eksperymencie z hybrydą typu „grzebieniasty ogień”… skrajna reakcja na zaklęcie „Petrificus Totalus”… skutki: częściowa utrata świadomości… samookaleczenia — przeczytał cicho, niemal bezgłośnie, jakby słowa miały mniejszą moc, jeśli wypowie je tylko do siebie.

Zadrżała mu ręka, gdy odczytał ostatnie słowo. „Samookaleczenia”. Zbyt dobrze wiedział, co się za tym kryło. Nie była to tylko sucha notatka — to był czyjś krzyk zamknięty w literach, echo bólu, którego nie dało się wymazać zaklęciem leczącym. Wiedział też, że Zephyr początkowo nie zareagowała złośliwie. To nie była agresja. To był strach, lub zaklęcie. Spojrzał na mapę rozciągniętą przed nim. Przypominała sieć nerwów – napięta, precyzyjna, żywa. Linia po linii — trasy patroli, punkty możliwego kontaktu z Lucą, zaznaczone schowki i zaklęcia maskujące. Każdy znak był jak nacięcie na jego sumieniu. W jednym rogu, ledwo widocznym, drobnym pismem dopisał dziś rano: „Cave Inimicum – wzmocnić wokół klatki Zephyr.” Nie po to, by ją więzić. Po to, by chronić ją przed światem, który nie rozumie. Wtedy przypomniał sobie słowa Annabel, wypowiedziane kiedyś niemal szeptem, gdy siedzieli razem przy ognisku, a Zephyr spała pośród głazów, drżąc w snach. — „Zephyr już ci ufa, ale wciąż boi się ludzi. Niech wie, że nie jesteś jak reszta.

Tamte słowa utkwiły w nim głęboko. Bo nie mówiły tylko o smoku. Mówiły też o nim. O chłopaku, który kiedyś wierzył, że smoki to dusze stworzone ze światła, nie broń, że człowiek może być czymś więcej niż żołnierzem, że świat da się ocalić, jeśli tylko ma się odwagę nie stać się jak inni. Jego dłoń mimowolnie spoczęła na sygnetcie. Z zewnątrz wyglądał jak zwykły pierścień, ale dla niego… był czymś znacznie więcej. Wtopiona w metal łuska smoka – jedyna, którą zrzucił Lumini w ostatnim locie – lśniła w słońcu jak odłamek dawnych dni. To właśnie Annabel, między jedną bitwą a drugą, w chwili nieoczekiwanego spokoju, własnoręcznie ukształtowała ten sygnet. Powiedziała wtedy, z tą charakterystyczną czułością w głosie, którą rezerwowała tylko dla niego: — „Niech będzie twoją pamięcią, gdy zgubisz swój cel.”

Dziś był jego amuletem. Cichym strażnikiem. Nosił go nie dla ozdoby, ale po to, by pamiętać,  że nie może się cofnąć. Zbyt wiele smoków ucierpiało, by teraz odwrócić wzrok. I że tam, gdzie płonie strach — może jeszcze tlić się światło.

~~

Brama rozwarła się z ciężkim jękiem, niczym ranny olbrzym budzący się ze snu. Echo zgrzytających zawiasów poniosło się po marmurowych ścianach niczym ostrze – i w jednej chwili w sali zapadła głęboka, niemal sakralna cisza. Annabel weszła powoli, jakby każdy krok musiała wykuć z własnej woli. Jej szata – granatowa, zdobiona błękitnym haftem przypominającym ogień jej smoka – rozbrzmiewała szeptem jedwabiu. Dźwięk był ledwie słyszalny, a jednak wyraźny w tej napiętej ciszy.

Rycerze, lordowie, członkowie rady starszych i przywódcy oddziałów – wszyscy wstali, jeden po drugim, tworząc mur spojrzeń. Nikt nie mówił. Nikt nie śmiał się poruszyć. Obserwowali ją w skupieniu, z uwagą graniczącą z lękiem, jakby to nie kobieta wchodziła do sali, lecz żywioł — lodowaty front emocji i obowiązku. Obserwowali, jak kroczyła przez salę niczym przez pole bitwy — dumna, wyprostowana, z podbródkiem uniesionym wysoko. Każdy jej gest, każdy ruch był opanowany do perfekcji, odcięty od tego, co czuła naprawdę. Jak maska, za którą ukrywało się pęknięcie. Oczy miała suche. Nie pozwoliła im zdradzić ani bólu, ani gniewu, ani tęsknoty. Zdobyła się na uśmiech, zaledwie zarysowany, spoczywał on na jej ustach jak cień. Polityczny gest — dość, by nie wydać się wrogo nastawioną, ale zbyt nikły, by ktokolwiek pomyślał, że cokolwiek w niej rozjaśnia ten dzień, a gdy zatrzymała się przed stopniami tronu, przez ułamek sekundy zawahała się. Tylko na chwilę. Nikt, kto jej nie znał, nie dostrzegłby nawet tego drobnego zatrzymania oddechu, lecz w tej jednej sekundzie pozwoliła sobie na gest — nieoczywisty, subtelny, lecz pełen znaczenia.

Spojrzała w górę.

Nie ku kaplanom. Nie ku zdobionemu baldachimowi nad tronem, ani ku zebranym. Jej spojrzenie prześlizgnęło się ponad kamiennymi łukami, ponad marmurem. Jakby chciała przebić wzrokiem strop i mury, sięgnąć dalej — hen, przez mgły, przez wiatr, przez góry. Ku miejscu, gdzie mógł być on. Aseriel.

~~

Charlie nie zatrzymywał się. Jego kroki odbijały się echem między kamiennymi ścieżkami rezerwatu, wilgotnymi od mgły i porannego deszczu. Mijał smocze wybiegi, klatki wzmocnione magią, stanowiska z smoczym pożywieniem i wieżyczki obserwacyjne, na których zmieniali się czarodzieje w odpornych na ogień szatach. Każdy szczegół tego miejsca był mu znany — znał zapach spalonego srebrnego pyłu, skrzypienie krat, nawet oddech smoków, które wyczuwały obecność człowieka, zanim ten wszedł na dziedziniec. Smokologowie zaś zanurzeni w rutynie dnia, podnosili głowy, kiedy mijał ich bez słowa. Niektórzy z podziwem – bo plotkowali o tym, co przeżył. Inni z zazdrością — bo zazdrościli czegoś, czego sami nie potrafili zrozumieć: więzi ze smokami. Nie siłę, nie odwagę — ale zrozumienie.

Charlie ich nie widział. Nie chciał. W jego głowie nie było miejsca na spojrzenia ani szepty. Liczyło się tylko jedno: dotrzeć do niej. Zephyr.

~~

Annabel usiadła, a stał przetopiona w formę oparcia była zimna jak ostrze miecza – twarda, bezlitosna i ciężka od znaczeń, których nie chciała nigdy dźwigać. Poddani widzieli w tym geście potwierdzenie siły. Ale nikt nie zauważył, jak jej dłoń zadrżała, gdy położyła ją na podłokietniku. Ledwie drgnienie, ukryte pod rękawem ceremonialnego płaszcza, zdradzające, że nawet ona nie jest z kamienia. Tymczasem kapłan wypowiadał słowa rytuału — pełne powagi, mocy, pradawnych obietnic. Jego głos niósł się echem przez salę, opadając niczym zasłona na serca zgromadzonych. Poddani klękali jeden po drugim, składając przysięgę, a jednak dla niej wszystko to rozmywało się jak odległy sen. Dźwięki stały się przytłumione, jakby docierały do niej spod tafli wody. Kolory wyblakły, ruchy wokół niej zwolniły. Czas zatrzymał się w tym zawieszeniu, gdzieś poza rzeczywistością, a w sercu uniosła tylko jedną, jedyną myśl, że jeśli kiedykolwiek Zephyr uniesie się w powietrze nad Rezerwatem i zaryczy... jeśli jej głos przebije niebo, rozedrga góry i odbije się echem od skalnych zboczy Rezerwatu to może ten ryk poniesie się aż do Islay.

A jeśli tak się stanie — jeśli usłyszy ten dźwięk, choćby przez sen, choćby w oddali, tak cichy, że aż będzie mogła go sobie wmówić, wtedy Annabel uśmiechnie się. Zrobi to chociażby przez łzy, choćby w samotności, ponieważ będzie wiedziała, że Charlie dotrzymał słowa, że przetrwał i nie zrezygnował. I że ktoś ciągle walczy o to, by nad ich krainą wciąż przelatywały wolne smoki.

~~

Zatrzymał się przed klatką — największą z wszystkich, usytuowaną na skraju Rezerwatu, gdzie ziemia przechodziła w urwisko i spadała prosto w ciemność doliny. Bariera ochronna drgała w powietrzu, jakby była z utkanej mgły i iskier. W środku, w cieniu na granicy światła, czaiła się smoczyca. Zephyr. Jej łuski — czarne z odcieniem zieleni — wydawały się płynąć na jej ciele jak żywy organizm, poruszając się przy każdym jej oddechu. Charlie zamarł na chwilę. Nie dlatego, że się bał — ale dlatego, że nagle wszystko, co niosło go tu aż do tej chwili, zdawało się zatrzymać. Jakby czas zawahał się razem z nim. Widział jej oczy. Były jak dwa rozżarzone klejnoty, które nie potrzebowały światła, by świecić. Poruszyła się niespokojnie, muskając pazurami kamień. Warknęła cicho, nie groźnie, lecz pytająco, a Charlie za jej przyzwoleniem zrobił krok do przodu i uklęknął. Nie jako czarodziej, nie jako opiekun. Jako człowiek, który poznał jej gniew, ale i jej smutek.

— Zephyr… jestem tu. I nie odejdę. — Mówiąc to, wyciągnął dłoń. Powoli. Bez presji, wtedy ona poruszyła się niezgrabnie. Zbliżyła się jak cień z ognia. Jej nozdrza musnęły jego palce — jednym, ledwie wyczuwalnym dotknięciem. Jakby dotykała wspomnienia. — Nie jesteś sama. I już nigdy nie będziesz.

W tle, gdzieś w oddali, błysnęła błyskawica. Nie była ona jednak zwiastunen burzy, a zwiastunem przebudzenia.

poniedziałek, 14 kwietnia 2025

II.XIV


"To dziwne, ale kiedy człowiek się czegoś boi i oddałby wszystko, byle tylko spowolnić upływ czasu, czas ma okropny zwyczaj przyspieszania swego biegu."


Ogień buchał z jej gardła, rozświetlając noc niczym wschodzące słońce. Lśnił złoto-czerwono, żarzył się jak żywa pamięć o tym, kim była — obrońcą, stworzeniem prastarej mocy, gniewem i nadzieją zarazem. Lecz teraz płomień był słabszy, stłumiony. Skrzydła — zwykle silne i pewne — były ciężkie jak zbroja nasiąknięta krwią. Lot, który niegdyś był triumfem wolności, teraz był udręką. Każdy ruch w powietrzu wydawał się ponad siły. Aseriel, a raczej Annabel — bo w tym śnie granica między nimi nie istniała — czuła, jak coś jej umyka. Jakby została zamknięta w ciele, które nie chce jej już słuchać.

Poniżej płonęła Islay. Ogień trawił dachy, katapulty były porzucone, złamane, a rycerze padali jak liście pod naporem wichru. Synowie Nomadu sunęli przez ulice jak cień — bez twarzy, bez dusz. Ich zaklęcia miały barwę nocy: nie błyszczały jak magia ludzi, lecz chłonęły światło, wsysały je do siebie, gasząc płomień w jej piersi. Jeden po drugim uderzali. Przeszywające błyskawice, wirujące ostrza lodu, macki ciemności. Krąg zamykał się wokół niej.

Walczyła. Całym sobą, całym ogniem, jaki jeszcze w niej został. Uderzyła skrzydłami, zaryczała — a z jej pyska wydobył się ogień, który rozdarł ciemność. Ale zaledwie na chwilę. Płomień zaraz zgasł, jakby powietrze odmawiało współpracy. Jakby sama ziemia sprzysięgła się przeciwko niej. Wtem poczuła coś jeszcze gorszego od bólu: samotność. Zniknął Charlie. Nie widziała jego twarzy, ale czuła jego nieobecność, jakby ktoś wyrwał jej serce i pozostawił w zamian echo. Kiedy spojrzała w dół, ujrzała ciała rycerzy, dzieci tulone do martwych matek, a wśród nich... własne, ludzkie ciało. Leżało nieruchome, otwarte oczy wpatrywały się w pustkę.

Wtedy ogarnęło ją coś potężnego. Przerażające zaklęcie uniosło ją w powietrze jak nic nieznaczące piórko. Słyszała szepty. Tysiące głosów. Jeden z Synów Nomadu uniósł różdżkę i wypowiedział słowo, które rozszczepiło niebo, a czas stanął. Krzyczała. Nie jako smok, ale jako kobieta — przerażona, zrozpaczona. Wszystko się rozpadło. Czas, przestrzeń, pamięć.

Runęła w dół.

Ciemność.

I nagle…

Annabel zerwała się z posłania, gwałtownie chwytając powietrze. Jej ciało było lepkie od potu, jedwabna koszula przylepiała się do skóry, a serce biło tak, jakby chciało rozerwać jej klatkę piersiową. Przez dłuższą chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Komnata była pogrążony w półmroku, świece dawno zgasły, a przez uchylone okno sączył się chłodny zapach nocy i soli znad morza.

Dotknęła drżącą dłonią gardła – jakby spodziewała się znaleźć tam smocze łuski. Zamiast tego poczuła własną skórę, gorącą i przesiąkniętą lękiem... Nie był to tylko sen. Był to cień. Proroctwo. Ostrzeżenie. Lub echo czegoś, co jeszcze się nie wydarzyło.

~~~~~

Kiedy słońce wreszcie wychyliło się zza wzgórz Islay, Annabel była już ubrana. Sen wciąż tkwił w niej jak drzazga — drażnił myśli, osiadał w spojrzeniu, krążył pod skórą. Mimo to, pozornie spokojna, zeszła do kuchni, próbując zatuszować drżenie rąk starannie splecionymi palcami. Zatrzymała się w progu, biorąc głęboki oddech. Zapach świeżo wypiekanego chleba i gorącej zupy uderzył ją z zaskoczeniem — był zbyt... zwyczajny. Jakby nic się nie stało. Jakby poprzedni dzień nie przyniósł tylu zgliszcz, strat i krwi. Jakby nikt nie umierał.

Przy ogniu krzątały się dwie kucharki, a młody chłopak z dzbanem miodu stanął sztywno, gdy tylko ją dostrzegł. Jedna z kobiet skinęła jej lekko głową.

— Wasza Wysokość — powiedziała z pewnym zawahaniem. — Jesteście oczekiwana w sali wielkiej. Jego Królewska Mość... zorganizował śniadanie na waszą cześć.

— Na moją cześć? — powtórzyła chłodno, przymykając oczy zaledwie na ułamek sekundy.

— Tak, pani. Jesteście bohaterką bitwy — dodała kobieta z uśmiechem, nieświadoma napięcia, które wywołała tymi słowami. — Wasz smok... wybawił nas wszystkich.

Annabel wzięła głęboki oddech. Nie miała siły się tłumaczyć. Ani krzyczeć. Ani walczyć z tą narracją, która — mimo jej milczenia — rozrastała się wśród ludzi jak chwast. Prawda była inna. Prawda bolała. To przecież nie ona uratowała Islay. To Aseriel. Jej dawny podopieczny, który nie powinien się tu zjawiać. Smok, który zaryzykował wszystko, by ją ocalić. „A co, jeśli nie zdążyłby?” – pomyślała nagle. – „Co, jeśli by zginął? I tylko dlatego, że ja…”

Zacisnęła dłonie. Tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę.

— Dobrze — powiedziała wreszcie. — Nie każmy im czekać.

Jej głos był opanowany. Niemal spokojny. Ale kiedy ruszyła w stronę sali wielkiej, z każdym krokiem czuła coraz większy ciężar — nie sukni, nie obowiązku. Ciężar winy.

Dzień był zbyt jasny, by pasować do nastroju, który Annabel dźwigała na ramionach. Przez okna wpadało poranne słońce, oblewając stół główny złotem. Szła powoli, lecz dumnie. Każdy jej krok rozbrzmiewał wśród murów, jakby stąpała nie po podłodze, a po czyjejś próżnej nadziei. Na pierwszy rzut oka – scena pokoju i radości. Goście w jedwabiach, pachnących ziołami i lawendą, rozmawiający cicho, uprzejmie. Przy stole zasiedli najważniejsi: członkowie rady królewskiej, szlachta z innych wysp, panie dworu o wyuczonych uśmiechach i gwardziści z Orderu Szafirowej Gwiazdy.

W samym środku, nieco wyżej, tron Victora i dwa honorowe miejsca – dla Annabel i Charliego.

Ona jednak zjawiła się ostatnia. Miała na sobie ciemnoniebieską suknię z prostym haftem przy mankietach – nic z przepychu, który niektórzy uznaliby dziś za odpowiedni. Spięte włosy, twarz bez uśmiechu. Oczy zamyślone, jakby nadal widziały dym bitewny nad Islay. Wiedziała, że wszyscy ją obserwowali, choć nikt się nie odezwał. Usiadła obok Victora, po lewej. Charlie już tam był, spojrzał na nią uważnie, lecz nic nie powiedział. Wiedział, że lepiej teraz milczeć. Victor zaś skinął głową w geście przywitania. Jego twarz była szara. Niby uśmiechnięty, ale oczy miał matowe, a kąciki ust poruszały się niezależnie od reszty twarzy, jakby walczyły z bólem. Raz po raz przecierał kark dłonią, którą mimowolnie co chwilę ściskał. Od czasu do czasu jego spojrzenie stawało się nieobecne, rozmyte. Kiedy pochylał się nad jedzeniem, z jego rękawa wystawał kawałek bandaża – zbyt świeżego jak na „uratowanego”.

Annabel wzięła kromkę chleba, posmarowała ją beznamiętnie. Słuchała półsłów, drwiących przytyków i wyuczonych podziękowań. Miała nadzieję, że nikt jej nie zaczepi. Wierzyła, że może po prostu zjeść i wyjść, zanim duszność tej sceny ją zadusi. Charlie odchylił się lekko w jej stronę.

— Gdyby Aseriel wiedział, że cię wplątano w to dworskie widowisko, zawróciłby i zionął ogniem prosto w ten stół — rzekł zniżonym głosem.

— Gdyby wiedział, że tu jestem z przymusu... nie zostawiłby kamienia na kamieniu.  — Annabel ledwie widocznie poruszyła kącikiem ust.

— A jednak przybył.

— I to był jego największy błąd. — wypowiedziała te słowa, tak jakby zaklęła nimi przyszłość, a Charlie delikatnie ucałował wierzch jej dłoni.

Zamilkli. Przez chwilę byli tylko oni – dwoje ludzi, których ciężar nie dało się zmieścić na jednej poduszce ani w jednym kubku herbaty. Ich zmęczenie istniało jak echo wojny, której nikt jeszcze nie zdążył opłakać. Wtem odezwał się głos, który zawisł nad stołem jak chłód przed burzą.

— Wasza Miłość — zaczął Lord Høren z udawaną uprzejmością, odkładając łyżkę z przesadną dokładnością — tak mnie jedna myśl trapi... i nie daje spokoju. Czy aby na pewno zasługa chwały leży w obecności owego czarnego smoka? A może raczej... w jej wiedzy o jego powrocie? — Wskazał subtelnym gestem dłoni na Annabel. Zapadła cisza. Rozmowy ucichły, powieki opadły na oczy udające obojętność. — Bo oto pytam... czy ów stwór pojawił się z boskiej interwencji, czy może — jak to bywało w czasach mniej honorowych — został uprzednio wezwany? Może to Lady Annabel go wzywała? A jeśli tak... co jej obiecała w zamian?

Wskazana powoli odłożyła widelec, dźwięk metalu o porcelanę wybrzmiał niczym miecz uderzający o nagą ziemię. Charlie spojrzał oburzony na Hørena, lecz jeszcze nie wstał. Sir Euan zaś przerwał rozmowę z damą po swej prawej stronie i utkwił wzrok w posadzce. Kilku rycerzy napięło szczęki, ale nikt się nie odezwał. Nawet Król.

— Jeno tchórz, który nigdy nie stanął twarzą w twarz ze śmiercią, gotów jest posądzać o zdradę tego, kto ją widział z bliska — Annabel uniosła wzrok i spojrzała na Hørena. Mówiła cicho, lecz każde słowo niosło się przez komnatę jak echo w kryptach. Mężczyzna uśmiechnął się chłodno.

— Ach, i oto wraca ogień z bitewnego pola. Pytam jednakoż z troski. Wszak smok nie zjawił się dla nas — spojrzał na zebranych — lecz dla niej. Czyż to nie budzi... pytań?

— Nie — odrzekła stanowczo Annabel. — On nie przyszedł dla mnie. Przyszedł, bo był kiedyś małym stworzeniem, które głodowało i drżało. Ja byłam tą, która podała mu rękę. To wszystko. I nic z tego nie zdołasz splugawić.

— Mniemam, że naiwność nie wyszła z mody — odparł lord. — Ale może Jego Królewska Mość sam zechce nam rzec, jak postrzega te zdarzenia?

Wszystkie spojrzenia padły na Victora. Ten jednak siedział nieruchomo, oczy miał zasnute mgłą, a czoło zroszone potem. Poruszył ustami, jakby chciał coś rzec, lecz zamiast słów, wydał z siebie cichy, chrapliwy kaszel. Sięgnął po chustę i przycisnął ją do ust, a na materiale został ślad krwi. Annabel zamarła. Tylko ona to widziała. Jej spojrzenie nie zdążyło zniknąć, nim Victor schował chustę pod stół. Drżał lekko.

— Wasza Miłość...? — spytał Charlie.

Victor podniósł głowę z wysiłkiem, z trudem łapiąc oddech.

— To nic... rana tylko... boli. — Próbował się uśmiechnąć, lecz jego wargi były sine.

Annabel zerknęła na Charliego. Pomiędzy nimi przemknęło coś nieuchwytnego, jak porozumienie, które nie potrzebuje słów. Wstała, nawet nie wiedziała kiedy, a ręce złożyła na stole. Głos miała twardy jak skała z gór Hebrydów.

— Nie zniosę więcej tej rozmowy. Bóg świadkiem, że rzekłam prawdę. Jeśli za prawdę się mnie sądzi — niech sądzą mnie otwarcie, a nie przy chlebie i winie. —  Zwróciła się do Hørena, ostatni raz — Twój język, lordzie, smakuje jadem. Modlę się, byś nie padł ofiarą takiego, jaki dziś igra w twym słowie — zaraz po tych słowach skinęła krótko Królowi. — Z pozwoleniem.

I odeszła, a za nią pozostało jedynie echo jej słów. I milczenie, które wypełniło komnatę. Zamek wtedy tętnił pogłosem niedopowiedzianych słów, a cisza, która zapanowała po uczcie, była gęstsza niż najczarniejszy dym po bitwie. Annabel szła przez kamienny korytarz, z ramionami wciąż napiętymi, jakby niosła na nich cały ciężar Islay. Każdy krok był krokiem ucieczki — nie tyle od ludzi, co od tego, co w niej samej budziło się po słowach Lorda Horena. Zatrzymała się przy krużganku. Spojrzała przez gotycki łuk na wzburzone morze, które biło o skały jak serce o żebra. Chłodny wiatr rozwiał pojedynczy kosmyk jej włosów, ale nie przyniósł ulgi. Jej dłonie opadły na zimny kamień, a oddech był urywany, nierówny. Nie płakała — nie mogła sobie na to pozwolić, ale w głębi serca coś się kruszyło.

— Czy to już ten dzień — szepnęła do siebie — gdy muszę więcej milczeć, niż mówić?

— Jeśli tak, to ja przynajmniej przyniosę ciszę — odezwał się głos za nią.

Odwróciła się gwałtownie. Charlie stał kilkanaście kroków dalej, nie ruszał się, jakby bał się podejść zbyt blisko. W jego spojrzeniu nie było pytań, tylko gotowość — jak u kogoś, kto zna smak porażki, lecz nie przestaje stać na straży.

— Śledzisz mnie? — zapytała cicho, bez gniewu.

— Znam ten twój krok, Annabel. Kiedy odchodzisz w milczeniu, to nie dlatego, że nie masz nic do powiedzenia, lecz dlatego, że nie wiesz, czy warto.

— Nie chciałam tego słuchać. Nie dziś. Nie po wszystkim, co przeszliśmy. — Annabel oparła się plecami o filar. Cień przesunął się na jej twarzy.

— Høren nie wie, co mówi. A jeśli wie, to mówi to tylko po to, by cię złamać. By coś udowodnić.

— Wydaje mi się, że on wie więcej, niż powinien. — Annabel zacisnęła dłonie, a na jej paznokciach zostały ślady kamienia. — I mówi głośno, bo Victor milczy, a kiedy Król milczy, języki lordów stają się ostrzejsze niż miecze. 

— Victor nie milczy z wyboru — powiedział Charlie powoli. — Widziałem. On nie tylko cierpi od rany. On... powoli się rozpada. I nikt tego nie dostrzega, albo nie chce dostrzec.

Annabel zamknęła oczy. Oddech uciekł z niej, jak powietrze z rozdartego płótna.

— Widziałam krew na jego chustce. Nie próbował jej ukryć, a może nawet nie mógł tego zrobić.

— A może już nie ma siły udawać, że włada tym królestwem — rzekł Cahrlie. — Kiedy on upadnie, Høren będzie pierwszym, który będzie chciał położyć rękę na koronie Islay. Jego córka jest jedynie układem politycznym, niczym więcej. — Zaległa długa cisza. W oddali słychać było krakanie kruków i szum fal, jakby morze podsłuchiwało rozmowę i zapisywało ją w swojej pamięci. W końcu podszedł bliżej. — Wiatr z północy — odezwał się — zawsze pachnie jak w Rumunii.

Annabel nie odwróciła się od razu. Serce zabiło jej szybciej. Charlie stał opodal, jak cień, jak stały punkt w jej świecie, który chwiał się w posadach. Jego oczy były spokojne, choć w nich też tlił się cień dzisiejszego ranka.

— Tylko że tam ten wiatr nie walił o skały, lecz tańczył między grzbietami smoków — powiedziała cicho.

— Lumini uwielbiał czuć go w pysku — zaśmiał się krótko Charlie. — Zawsze powtarzałem, że wyglądał wtedy, jakby śmiał się razem z nim.

— A Aseriel zawsze wtedy przymykał ślepia, dokładnie tak jakby mu to przypominało wolność. 

Charlie podszedł bliżej. Delikatnie, z namysłem, jak ktoś, kto nie chce spłoszyć dzikiego stworzenia zranionego przez ludzi. Ich ramiona się zetknęły. Ciepło jego obecności przebiło się przez chłód kamienia.

— Brakuje mi Rezerwatu — szepnęła Annabel, patrząc na morze. — Za zapachem trawy, za popiołem z palenisk, za nocami, kiedy smoki śniły głośno i musiałam je uspokajać.

— Twój głos wtedy — dodał Charlie — był jedyną rzeczą, która potrafiła ukoić Aseriela.

— A Lumini zasypiał przy dźwięku twojej gitary. — Spojrzała na niego.

Ich spojrzenia skrzyżowały się i na chwilę wszystko — Islay, zamek, wojna, Victor — zniknęło. Zostało tylko to, co zbudowali razem pośród gór i nieba, tam, gdzie dym smoczych nozdrzy nie był znakiem zagrożenia, lecz życia. Charlie zbliżył się jeszcze o krok. Ich dłonie spotkały się niepewnie — znajome, a jednak ostrożne, jakby pragnęły upewnić się, że nadal mogą sobie ufać. Jego palce przesunęły się po jej nadgarstku, zatrzymując się tam, gdzie pod skórą pulsowało życie, wciąż niespokojne po porannej burzy emocji.

— Wiesz — odezwał się cicho, a jego głos niósł w sobie ciepło, lecz także zamyślenie — myślałem ostatnio o Zephyr.

Annabel uniosła brwi zaskoczona. Jej spojrzenie złagodniało, a oddech na moment zamarł w piersi.

— Myślisz, że jeszcze czeka?

— Ona nie zna innego stada poza nami — odparł z prostotą. — A kiedy odjeżdżaliśmy, patrzyła za tobą, jakby wiedziała, że wrócimy później, niż obiecywaliśmy, ale że wrócimy.

— Bo to miało być tylko na chwilę, prawda? — szepnęła. — Pomóc Christine, uwolnić Agathę, opowiedzieć o wizji, odnaleźć zdrajcę i zabezpieczyć wyspę. A teraz...

— Teraz widzę, jak toniesz — powiedział łagodnie, lecz bez cienia wahania. — Dzień po dniu, wśród ludzi, którzy nie znają cię tak, jak ja cię znam. I choć próbujesz to ukryć... to boli cię każde słowo, każda myśl, każdy poranek na tej wyspie.

Jej spojrzenie zmiękło jeszcze bardziej. Nie odsunęła dłoni. Pozwoliła sobie na tę jedną krótką chwilę — czystą, prawdziwą — w której nie była księżniczką, ani obrończynią wyspy, ani spadkobierczynią politycznych ciężarów. Była po prostu Annabel — tą samą, która kiedyś w rumuńskim rezerwacie smoków podawała wodę rannej Zephyr i śmiała się, gdy Aseriel turlał się po popiele.

— Może już czas wrócić — powiedział Charlie cicho, z prostą czułością. — Już na zawsze. By znów poczuć, czym naprawdę oddychamy. By przypomnieć Zephyr, że o niej nie zapomnieliśmy, że nigdy nawet nie mieliśmy takiego zamiaru.

Zamilkła. Patrzyła na niego, a potem przed siebie, jakby widziała Rezerwat nie w pamięci, lecz naprawdę — jego mgły, świergot magicznych ptaków, szeleszczące łuski i trzepot skrzydeł.

— Wciąż pamiętam, jak się pierwszy raz do niej zbliżyłam. Jakbym znała ją od zawsze, nigdy też nie chciałam jej zostawić. Ani Rezerwatu. Ani ciebie.

— I nie musisz — odparł cicho. — Islay to obowiązek, ale Rezerwat… Rezerwat to dom. Możemy już spokojnie do niego wrócić. Dla niej. Dla nas. Dla oddechu bez krwi w powietrzu.

Nie odpowiedziała. Przysunęła się bliżej i wtuliła twarz w jego pierś. Charlie objął ją ostrożnie, z tym samym spokojem, który zawsze nosił w sobie — takim, który nie wymagał słów, nie oczekiwał odpowiedzi. Był tylko obecnością. Ciszą, która koiła.

— Chciałabym zasnąć, słysząc szept skrzydeł, a nie krzyk ludzi — wyszeptała.

— To wracajmy, chociażby dzisiaj.

Wiatr, niosący w sobie zapach soli, krwi i popiołu, nagle wydał się mniej duszący. Bo w jego cieniu tliła się cicha obietnica — nie o ucieczce, lecz o powrocie do siebie. Do tego, kim byli naprawdę. Nie przez koronę. Nie przez magię, ale przez wybory, które podejmowali razem.


Kamień w sercu góry rozwarł się przed nimi. Miejsce to istniało jeszcze zanim pierwsza łódź Islay dotarła do brzegów. W wilgoci i cieniu, gdzie echo niosło każde słowo dalej, niż powinno, zasiedli przy owalnym stole ze spękanego obsydianu. Jednak nie było w nim blasku, lecz pulsowała w nim magiczna siła — podobnie jak w sercach tych, którzy wokół niego krążyli.

Islay nie upadła. — Głos był szorstki, jakby w nim zaschły popioły spalonych miast. Należał do Erisena, jednego z najstarszych Szyfrarzy Nomadu.

— Ale krwawi. — Dodał Mirok, młodszy, z blizną w kształcie księżyca nad brwią. — A tam, gdzie krew, tam i ból.

— Złamaliśmy ich broń. Wdarliśmy się do serca ich cytadeli. A jednak… — Głos Althei, jednej z niewielu córek Nomadu, był niemal szeptem, ale szeptem tak ostrym, że przecinał każdą myśl. — Smok przeszkodził.

Na to słowo cała sala zadrżała. Nie fizycznie, lecz w powietrzu zawisło coś dusznego.

— Czarny Hebrydzki. Aseriel. — splunął ktoś z końca sali. — Był pod opieką dziewczyny. Księżniczki.

Annabel. — dodał spokojnie Mirok. — Dziecko Islay, ale krew jej starsza niż wieki. 

— Zawiodła nas wieść, że opuściła Rezerwat. Zostaliśmy zmuszeni do ruchu wcześniej i nie zdążyliśmy. — rzucił Erisen. — Ale być może… to nie był błąd. Może to była próba.

Zapadła cisza, w której oddechy Nomadów zlały się z dymem kadzideł.

Czas na drugą falę. — Głos nowy, nieprzyzwyczajony do zgromadzenia. Należał do Czwartego Bezimiennego, młodego nowicjusza, który zaledwie niedawno zasłużył na miejsce przy stole. — Wykorzystajmy Flockhartów. Oni chcą zemsty. I mocy.

— Dadzą się użyć. Są pyszni. Głusi. Potrzebują tylko iskry i obietnicy. — Althea znów się odezwała, bawiąc się sztyletem z zakrzywionym ostrzem.

— Dajmy im jedno i drugie. Niech wierzą, że to ich triumf. — odparł Erisen. — A gdy spalą wyspę… wtedy wstąpimy, jako nowy porządek.

Runy na ścianach zapłonęły bladoniebieskim światłem.

— Czy Jores wytrzyma w Islayańskich lochach? — zapytał Mirok.

— Milczy. Lojalność przesłania mu rozsądek. — rzuciła Althea. — Ale każdy ma granice.

— I każdy może zostać złamany. — dodał cicho Erisen. — A jeśli nie… zrobimy z niego relikwię. Krew zdrajcy ma swą wartość. Zgasły światła. Ogień w centrum stołu zapadł się, jakby nie chcąc więcej słuchać, a gdy cienie rozeszły się, w powietrzu pozostał jedynie szept:

Wkrótce wszystko stanie się popiołem. A z popiołu wyrośnie świat odmieniony.


Dźwięk aportacji zgasł tak cicho, jakby noc wciągnęła oddech i nie chciała go już wypuścić. Za stajnią, w wąskiej uliczce, pachnącej sianem i rozlaną tynkturą pokrzywową, pojawiły się dwie postacie. Wilgoć na ich pelerynach parowała w chłodnym powietrzu. Annabel poprawiła kaptur, podczas gdy Charlie rozejrzał się czujnie dookoła. Nie było nikogo. Tak jak planowali. „Pod Czarnym Kotłem” — stara karczma na granicy dwóch światów — była miejscem, o którym nie mówiło się głośno. Zbyt magiczna dla mugoli, zbyt niemagiczna dla sztywnych czarodziejów ministerialnych. Ale dla takich jak oni — podróżujących między wyspami, rezerwatami i granicami prawdy — była schronieniem. 

Na piętrze, w zakurzonym kufrze, czekały na nich stroje smokologów: porządnie złożone płaszcze ze ognioodpornego płótna, notatniki terenowe o sztywnych, obszytych miedzią grzbietach, identyfikatory z rezerwatu rumuńskiego, a nawet metalowy sygnet Charliego z łuską Luminiego, oraz naszyjnik Annabel przedstawiający dwa smoki. Raz dwa zmienili ubrania — teraz wyglądali jak zwykli, nieco zmęczeni podróżnicy: lniane koszule, wysokie buty, ciepłe peleryny, a na twarzach cień niedospania. Ale ich oczy czujnie obserwowały wszystko. Zeszli w końcu na dół i usiedli w kącie sali, z dala od okien. Zamówili śniadanie – jajka na miękko, chleb żytni z masłem z posypką z korzenia wrzośca, i ciemną kawę parzoną w miedzianym czajniczku – i usiedli w kącie, niedaleko kominka. Nie zamierzali zwracać na siebie uwagi. Ale to, co usłyszeli, sprawiło, że każda cząstka ich ciał wyostrzyła się jak krawędź klingi, gdyż przy stole obok dwóch mężczyzn debatowało z ożywieniem – w głosach tlił się niepokój, a w oczach jeszcze świeciły się cienie bitewnego ognia.

— …na własne oczy widziałem! Przysięgam ci, Cauran. Smok. Wielki jak wiatrak z Brannoc, cały czarny jak noc bez księżyca. Spadł z nieba jak burza i wypalił połowę areny. Znikąd! Jakby sam świat przysłał go, żeby przegnać tych pieprzonych czarnoksiężników. — Głos brodatego Darena drżał nie tylko od ekscytacji, ale też z czegoś głębszego. Z lęku. — On wiedział, gdzie i kiedy. To nie był przypadek.

— Może. — Cauran napił się gorzkiej kawy i spojrzał ponuro w płomień. — Ale jeśli smok przyleciał po tę kobietę… to co jeśli wróci? Szlachta świętuje, a prości ludzie boją się teraz magii bardziej niż wcześniej. Gadają o końcu czasu. I o tym, że Islay jest przeklęte.

Charlie wyprostował się na krześle, ramiona miał napięte, Annabel zaś obserwowała mężczyzn przez zmrużone oczy. Jeszcze nic nie mówili — ale cała ich uwaga skupiona była właśnie na tej rozmowie.

— I słuchaj. — Daren ściszył głos. — Po wszystkim, jak tylko opadły zgliszcza, odwiedził mnie człowiek. Nie byle kto – Aldren Voss, królewski medyk. Ten, co leczył królową zanim zmarła. Spotkaliśmy się w piwniczce u Gilda, pod pretekstem zakupu czystych esencji. A on… on nie chciał esencji. Chciał ratunku.

— Myślisz, że chodzi o króla? — Cauran zmarszczył brwi.

— Pewnie że tak. Ponoć umiera, nie z powodu rany – ale przez coś, co trafiło do jego krwi. Trucizna, na którą nie zna antidotum. Mówił wprost, choć szeptem, że potrzebuje czegoś spoza wyspy, że to coś, co przenika ciało bardzo szybko, że żadne medykamenty tego nie są w stanie odwrócić. I że to musi być coś „z legend”. Coś, co nie istnieje już w katalogach uzdrowicieli.

— Z legend… — powtórzył zdumiony Cauran. 

— To nie zwykła trucizna. Jad. Taki, jakim Synowie Nomadu niegdyś nasączali broń, walcząc z bestiami na Islay. Sam Aldren powiedział mi jedno zdanie: Regele șerpilor. I powiem ci… po tym, jak spojrzał mi w oczy, wiedziałem, że król kona. I że nikt na wyspie mu nie pomoże.

Charlie zerknął na Annabel, a ta już miała w oczach ten błysk — pamięć książek, nieprzespanych nocy w bibliotece, wielu lekcji obrony przed czarną magią, oraz eliksirów. Jad Bazyliszka. Trucizna, która zatruwa ciało, a jedynym antidotum są łzy feniksa.  I nagle to złożyło się w całość: włócznie Synów Nomadu. Cichy, nieodwracalny jad.

— A jeśli umrze? Król, znaczy się — spytał Cauran, jeszcze ciszej, a Daren spojrzał w dno kubka.

— To koniec. Lady Christine zaginiona. Lud boi się o przyszłość. Władza przejdzie do starszyzny. A tę prowadzi…

— …Høren O’MacLeod — dokończyli niemal jednocześnie.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. A potem Daren dodał coś jeszcze, co zmieniło wszystko:

— I ponoć ten Høren… już szuka ludzi, którzy zajmą się smokiem. Tym czarnym. Słyszałem, że chce go odnaleźć, związać i… — Daren zniżył głos — …użyć. Mówią, że ma kontakty z łowcami smoków z zewnątrz, że widzi w bestii broń, nie cud.

— Po co mu broń? Bitwa się skończyła.

— Po to, by się już żadna bitwa nie zaczęła. Żeby straszyć, wymuszać, wymierzać sprawiedliwość — własną. Wiesz, że on ma wielkie ambicje i zna ich siłę. Chce udowodnić, że nawet smok może się pokłonić, że to on ujarzmił piekło.

Charlie poczuł, jak zadrżała jego dłoń na filiżance. Annabel przez dłuższą chwilę patrzyła tylko w ogień. Aseriel, który ocalił ich wszystkich – teraz miał stać się niewolnikiem. Ich przyjaciel. Ich towarzysz. Ich… odpowiedzialność. Drzwi karczmy z hukiem uderzyły o ścianę, gdy jego partnerka nagle wybiegła, niemal taranując po drodze dostawcę ryb. Powietrze na zewnątrz było gęste, przesycone wilgocią i zapachem mokrej ziemi. Deszcz nie padał już jak wcześniej — teraz to był lodowaty prysznic z nieba, drobne igły smagające skórę, jakby świat próbował ją zatrzymać siłą, ale nic nie mogło. Nic nie mogło powstrzymać serca, które właśnie się zapaliło. Biegła przez brukowaną ulicę, mijając latarnie, których światło załamywało się na kroplach deszczu niczym w bursztynie. W końcu zatrzymała się gwałtownie przy studni, oparła się o kamienny cembrowin, łapczywie wciągając powietrze.

Wewnątrz niej coś się szarpało. Nie myśl. Nie analizuj. Leć.

Aseriel...

Jego krzyk nie był dosłowny — nie niósł się po niebie, nie był zaklęciem. Ale Annabel go słyszała. Pod skórą. W szpiku kości. Jakby ich serca dzieliły jedno echo.

Nie zdążę... Merlinie, znowu nie zdążę...

Annabel!

Charlie pojawił się za nią, zmęczony, zdyszany, z oczami błyszczącymi od wściekłości i strachu. Krople deszczu ściekały po jego twarzy jak łzy, których nie chciał pokazać.

— Nie teraz, Charlie… — wydusiła. — Nie mogę tego teraz słuchać.

Nie możesz tego słuchać?! — zbliżył się o krok. — Nie możesz słuchać, że zaraz rzucisz się prosto w paszczę Hørena, bez żadnego planu?! 

Aseriel jest zagrożony. — syknęła. — On mnie wybrał. Przyleciał do mnie, Charlie. W tym całym pieprzonym świecie, w całej tej wojnie, mnie.

— Wiem. — Jego głos złagodniał. — Ale jeśli tam wrócisz teraz, możesz wszystko zaprzepaścić. Przecież sama mówiłaś, że Høren to intrygant, manipulator. Będzie miał pretekst, by cię zamknąć. Odciąć. Odebrać wszystko.

Nie obchodzi mnie to! — wybuchła. — Nie obchodzi mnie, co zrobią ze mną! Ale jeśli dotkną Aseriela... jeśli go zranią... — Zadrżała. Nie z zimna, z gniewu.

Charlie patrzył, jak jej oczy nabierają blasku. Nie zwykłego. Tego innego — głębszego. Błękitnego jak topniejący larimar. Jak łuski smoka w blasku księżyca.

— Annabel… — powiedział cicho. — Zmieniasz się.

Wiem.

Oczy miała szeroko otwarte, źrenice wydłużone. Oddychała nierówno. W jej gardle rezonował głuchy dźwięk — prawie ryk, ledwo powstrzymany przez ludzką stronę, która walczyła, by nie zniknąć całkowicie.

— To on mnie wzywa, Charlie — szepnęła. — Wiem, że to brzmi irracjonalnie. Wiem, że wszystko we mnie... się buntuje. Ale słyszę go. Każda część mnie... ona wyje ze złości. 

— A co jeśli to pułapka? — zapytał ostrożnie. — Co jeśli Høren wie, kim jesteś? 

Annabel zacisnęła pięści.

Może i wie. Ale ja wiem jedno: jeśli teraz nie zrobię nic, on straci wolność. A może i życie. Wtedy... — urwała, łykając ślinę. — Wtedy nie będę już sobą. Ani smokologiem, ani smokiem, ani nawet człowiekiem. Tylko... pustką.

— Wiem! — uniósł głos, z trudem panując nad sobą. — Wiem, Annabel, dlatego musimy to zrobić mądrze. Pójdziemy do Ministerstwa. Złożymy oficjalne zeznanie. Jeśli Lord Høren rzeczywiście planuje uwięzić smoka, złapią go w trybie natychmiastowym. Ale nie możesz lecieć tam teraz. Sama. W stanie, w jakim jesteś...

— A w jakim jestem?! — warknęła. I wtedy stało się coś dziwnego. Blask w jej źrenicach zadrżał. Jej dłonie drgnęły jakby od wewnętrznego ciepła, zbyt bliskiego ognia. — Powiedz to. No, powiedz. 

Cisza, nie odpowiedział jej. Słyszał tylko dźwięk deszczu. Nie ruszał się przez chwilę. Tylko patrzył. Widząc ją całą. Jej siłę. Jej rozpacz. Jej serce.

— Co zamierzasz?

— Wrócę na wyspę. —  Annabel uniosła głowę. —  Jako dziedziczka. Jako córka poprzedniej Królowej. Zwołam Radę Starszych. Mam do tego prawo, choć nigdy nie chciałam tego robić, ale dla Aseriela... zrobię wszystko. Jeśli trzeba, przejmę tymczasowo władzę. To da mi czas i ochroni jego wolność.

Charlie zamilkł.

— Przejmiesz władzę...?

— Nie na zawsze. Tylko dopóki nie rozwiążemy tej sprawy. Dla niego... dla nas... muszę. Inaczej on zginie. — uniosła głowę. Oczy miała już zwyczajne, jednak prawdziwe i lśniące. Wewnątrz niej odezwała się smoczyca. Drapieżna, pierwotna. — Ja spłonę, jeśli będzie trzeba. Wypalę drogę przez ten pałac, jeśli to da mu szansę. Ja go czuję, Charlie. On wzywa mnie. W środku. Pod skórą. W kościach. To nie jest logiczne. To jest… więź.

Charlie zrobił krok do tyłu. Nie dlatego, że się jej bał. Ale dlatego, że nagle zrozumiał — całym sobą — że nie powstrzyma jej już nic.

— Nie poznaję cię — powiedział cicho. — A jednocześnie... zawsze wiedziałem, że nadejdzie ten dzień. Kiedy pójdziesz tam, gdzie ja nie mogę za tobą podążyć.

— Nie mów tak. 

Ale to prawda. Ty jesteś ogniem, Annabel. Ja tylko próbuję cię zrozumieć, nie oparzyć się przy tym. — Uśmiechnął się smutno. — Więc... idź. Zrób to po swojemu. A ja... ja pójdę do Ministerstwa. I zrobię wszystko, by cię ochronić od strony prawa.

Milczeli. Serce Annabel waliło jak młot.

— Charlie... — wyszeptała. — Jeśli coś pójdzie nie tak... jeśli...

Nie mów nic więcej — przerwał jej. — Nie żegnaj się jak ktoś, kto nie wróci. Bo ja... ja nie mógłbym znieść, gdybyś naprawdę zniknęła.

Objęła go wtedy. Mocno. Ramiona wbiła mu w plecy, jakby chciała zapamiętać ich kształt, temperaturę, wszystko. Przez chwilę również patrzyli na siebie, jakby chcieli zapamiętać każdy szczegół — pieprzyk nad ustami, małą bliznę przy linii włosów, cień piegów na szyi.

— Kocham cię, Charlie. — szepnęła nagle. Cicho, ale bez wahania. — Tak bardzo, że boli.

Charlie przymknął oczy, jakby te słowa były zaklęciem, które otwiera drzwi, których sam nie śmiał tknąć.

— Kocham cię, Annabel, ale wróć do mnie w całości.

Objęli się mocno. Nie jak zakochani w chwili uniesienia, ale jak ludzie, którzy wiedzą, że wszystko się może skończyć. I że jeśli się skończy — to będą tego świadomi, z sercem otwartym na oścież. A potem puścili się bez słowa. Ona – w ciemność. On – ku Ministerstwie.

piątek, 24 stycznia 2025

II.XIII


"Moja mama zawsze mówiła, że to, co utracimy prędzej, czy później do nas wróci. Chociaż nie zawsze wtedy, kiedy tego chcemy."


Port Carnidale tonął w mroku, przesiąknięty wilgocią i duszącą wonią ryb gnijących w porcie. Sliloh kroczył cicho po śliskich deskach nabrzeża, bacząc, by żaden krok nie wydał go tym, którzy mogli czaić się w cieniu. Skrzynia, której miał się stać strażnikiem, spoczywała na pokładzie jednego z niewielkich statków ukrytych na krańcach portu. Misja, choć na pozór błaha, niosła w sobie brzemię napięcia i niepewności.

Na statku czekał mąż surowej aparycji, odziany w ciężki płaszcz, który zdawał się przesiąknięty wilgocią tutejszych mgieł. Skrzynia, będąca przedmiotem ich spotkania, spoczywała u jego stóp, lekko zaskrzypiała pod ciężarem tajemniczej zawartości.

– Sliloh z rodu Flockhartów – odezwał się mężczyzna głosem, w którym brzmiało niedowierzanie. – Sądziłem, że twój ojciec wyśle kogoś godniejszego tak ważnej powinności.

– Nie tobie oceniać decyzje mego ojca – odparł Sliloh chłodno. – Jeśli masz to, czego przyszedłem odebrać, lepiej pospiesz się, zamiast ważyć słowa, które niczego nie zmienią.

Mąż ten skinął głową, choć w jego wzroku wciąż malowała się czujność. – Czy wiesz, co skrywa ta skrzynia? – zapytał, wskazując na drewnianą pieczęć.

– Nie przystoi mi pytać. Powiedziano mi, by ją dostarczyć, więc to uczynię.

– A zatem działasz w ślepocie. – Mężczyzna ukucnął przy skrzyni, a w jego głosie dało się wyczuć cień powagi. – To trucizna, lecz nie taka, jakiej zwykłbyś się spodziewać. Wewnątrz znajduje się jad. Zabija powoli, niszcząc ciało od środka, a gdy objawi swe działanie, jest już za późno, by ktokolwiek mógł się uchronić.

Sliloh zmarszczył brwi, choć jego oblicze zdradzało więcej troski, niż chciałby ujawnić. – Dlaczegóż mój ojciec pragnie takiej broni? Przeciw komu ma zostać użyta?

– Nigdy więcej nie pytaj o takie rzeczy. – Mężczyzna spojrzał na niego z powagą, nim zdążył coś dodać.

Wtem kątem oka Sliloh dostrzegł poruszenie. Z mgieł wyłoniły się postacie, a ich oblicza zakrywały maski z rogami. Synowie Nomadu. Serce Sliloha zabiło gwałtowniej, lecz zachował zimną krew.

– Co oni tu czynią? – zapytał ściszonym głosem.

– Nie mieszaj się do spraw, które cię nie dotyczą – odparł mężczyzna stanowczo.

Sliloh wiedział jednak, że nie mógł stać z boku. Harpie były sojusznikami rodu Flockhartów, ale ich obecność w Carnidale zwiastowała nowe niebezpieczeństwo. Odkładając skrzynię na bok, zbliżył się do zamaskowanych postaci. Uniósł głowę wysoko, by nie zdradzić niepokoju, który odczuwał.

– Cóż za niespodzianka. – odezwał się głos pełen pogardy. – Sliloh z Jury. Po cóż tutaj przyszedłeś?

– Mógłbym zadać wam to samo pytanie.  Cóżeście tu przywiedzeni? – rzekł ostro. – Działacie z rozkazu mego ojca?

– Nie twoja to sprawa, Slilohu z Jury. Jesteś nikim – cieniem swego rodu, bez mocy i bez wartości.

– Nikim? Bez naszej rodziny bylibyście niczym więcej jak bandą banitów. Cóż zamierzacie? – zapytał z wyzywającą pewnością.

Harpie zaśmiały się cicho, ich głos był niczym syk węży.

– Nasze plany wykraczają poza twój zasięg, a Flockhartowie są dla nas jedynie narzędziem. Islay upadnie, a jej sukcesja zginie wraz z nią.

– Jeśli zdradzicie moją rodzinę, sojusz zostanie zerwany, a wasz koniec stanie się nieunikniony – rzekł Sliloh, siląc się na ton powagi i pewności, choć w głębi targały nim wątpliwości.

Jedna z Harpii uczyniła krok ku niemu, aż niemal ich twarze się zetknęły.

– Niechaj twa rodzina strzeże się, by nie podzielić losu Islay, które chyli się ku upadkowi. A ty, Slilohu, wracaj do swych powinności, zanim zostaniesz wplątany w sprawy, jakich umysłem nie ogarniesz.

– Gdy mój ojciec dowie się o tym, co czynicie… – zaczął, starając się, by jego głos nie zdradzał lęku, lecz Harpia przerwała mu śmiechem, ostrym jak cięcie miecza.

– Twój ojciec? Ha! Anthony widzi jedynie połysk złota i blask władzy. Możesz mu rzec, co chcesz, Slilohu, lecz to niczego nie odmieni. Nasz plan już został wykuty, a twe słowa niczym go nie zachwieją.

Sliloh uczynił krok naprzód, patrząc wprost w oczy przywódcy Harpii, jego spojrzenie stalowe.

– Magii nie posiadam, to prawda. Lecz coś, co wy utraciliście, mam w obfitości - rozum. Powiadam wam to: jeśli zaryzykujecie otwarty konflikt, Flockhartowie odwrócą od was swe wsparcie. A wtedy Ministerstwo Magii was wytropi i zmiażdży, jak mrówki pod stopami,

Harpie milczały, a choć zdawały się go ignorować, ich cisza była jak ostrze zatrzymane w pół ruchu – pełne groźby. Wreszcie przywódca skinął dłonią ku swoim towarzyszom i odwrócił się od Sliloha.

– Idź więc, donosicielu. Powiedz swemu ojcu, co widziałeś i słyszałeś. Jego czas, tak jak twój, dobiegł końca. Wracaj w cień, gdzie twoje miejsce.

Sliloh stał nieruchomo w mroku portu, czując, jak w głębi serca coś w nim pęka. To, co dotychczas starał się ukrywać, zaczęło wychodzić na światło dnia. Przez całe życie pragnął uznania – by jego imię było wymawiane z szacunkiem w kręgu rodzinnym, by ojciec i bracia spojrzeli na niego z dumą. Lecz teraz, po tym, co przeżył na Carnidale, po rozmowie z Harpiami i odkryciu, jak głębokie są plany jego rodziny, zrozumiał prawdę, której dotąd unikał.

Nie był gorszy dlatego, że nie starał się dość mocno. Był gorszy w ich oczach, bo nigdy nie posiadał magii - daru, bez którego w ich świecie nie mógł być uznany za prawdziwego Flockharta.

To uczucie przygnębienia, które całe życie mu towarzyszyło, teraz przybrało inną formę - stało się akceptacją. Zrozumiał, że nie ma miejsca wśród swej rodziny - ani przy boku ojca, ani brata. Jedyne, co miało teraz dla niego znaczenie, to Christine. Przysiągł sobie, że nie dopuści, by jakiekolwiek więzi krwi stanęły na drodze do jej bezpieczeństwa.

W jego sercu kiełkowała nowa myśl, ciemna jak noc, lecz mocna jak miecz wykuty z najczystszego żelaza. Po tym wszystkim, co się wydarzyło, wiedział, że nie może trwać w milczeniu. Musiał ostrzec Annabel Foutley.

– Jeśli to, co odkryłem, jest prawdą, muszę działać. Nie będę stał z boku i czekał na zagładę. Dla Christine, a może i dla siebie, muszę powstać – pomyślał, czując, jak jego postanowienie nabiera kształtu.

Z tą myślą przekroczył granicę, zza której nie było powrotu. Zdecydował – nie stanie po stronie rodziny. Tym razem będzie walczył przeciw niej. 


Kamienne mury zamku na Islay, wzmocnione przez wieki trudów obrony przed najeźdźcami, drżały od zgiełku przygotowań. Kowale, przy blasku ognisk, kuźniąc miecze i naprawiając pancerze, ścigali się z czasem, jakby same losy królestwa od ich pracy zależały. Zbrojni wzmocnieni łukami, strzałami i włóczniami, przepychali się przez dziedziniec, kierując się ku przygotowanym magazynom. Annabel, odziana w wojenną suknię, haftowaną królewskimi barwami, przechodziła przez dziedziniec szybkim krokiem, a jej obecność przyciągała spojrzenia rycerzy i służby, które zatrzymywały na niej wzrok pełen podziwu i niepokoju.

Z oddali dostrzegła Charliego, który porzucił rozmowę z żołnierzami i ruszył za nią, jakby czuł nieuchronność tego, co nadchodziło. Jego peleryna, powiewająca w wietrze, wciąż nie ukrywała napięcia, które narastało w nim od samego momentu, gdy postanowił zostać na wyspie, by nadzorować przygotowania z nią. Dłoń spoczywała na rękojeści miecza, a jego zbroja płytowa odbijała promienie słońca, nadając mu wygląd nie tylko rycerza, ale i wojownika gotowego stawić czoła każdemu zagrożeniu. Jego twarz wyrażała ekscytację, której Annabel nie potrafiła zrozumieć, mimo że od dawna był jej towarzyszem.

– Annabel, poczekaj! – zawołał, doganiając ją. – Co planujesz?

– Musimy działać szybko, Charlie. Flota Flockharta jest zbyt blisko, a Victor ociąga się z decyzjami. Nie zamierzam patrzeć, jak zamek i ludzie padają jego ofiarą. – Annabel zatrzymała się, odwracając gwałtownie. 

– Wiem, że chcesz ich chronić. Ale musimy to zrobić rozważnie. Jeżeli teraz rzucimy wszystko na jedną kartę, stracisz nie tylko zamek, ale i swoją wolność.

– Dorcanie! – zawołała Annabel, podchodząc do starego generała, który w towarzystwie grupy oficerów pochylał się nad stołem, pełnym starannie rozłożonych map. – Ilu ludzi jesteśmy w stanie teraz zmobilizować?

– Tysiąc piechurów i dwustu jeźdźców. W porcie czeka piętnaście galer. – odparł, unosząc wzrok na nią. Jego oczy zdradzały mieszankę troski i skupienia. – Ale Flockhart ma przewagę liczebną na morzu.

– Jeżeli zdołają ich odciągnąć od brzegu, zmuszą ich do walki na naszych warunkach. Wąskie przejście między klifami w Zatoce Lismore mogłoby zadziałać na naszą korzyść. – Annabel przestudiowała mapę, zastanawiając się nad każdym szczegółem.

– Tam ich statki nie będą mogły manewrować. A nasze katapulty ustawione na wzgórzach będą miały pełną skuteczność – odpowiedział Dorcan, a jego oczy na chwilę zabłysły ogniem nadziei.  – Jednak to ryzykowna strategia, moja Pani. Czy jesteś gotowa ponieść konsekwencje, jeśli plan zawiedzie?

– Ryzyko jest wielkie, lecz jeśli nam się uda, zyskamy wystarczająco czasu, by umocnić nasze brzegi. Przedstawię mój plan na naradzie, nie martw się o konsekwencje. – odpowiedziała stanowczo, a jej głos nie zdradzał żadnej wątpliwości.

Z chwilą, gdy Annabel zakończyła rozmowę z Dorcanem, wzięła głęboki oddech i ruszyła ku sali narad. Charlie szedł obok niej, jego kroki były twarde, a wyraz twarzy zdradzał niepokój, który ukrywał za spokojem.

– Jesteś pewna, że to dobry plan? – zapytał, starając się zrównoważyć jej impet spokojem.

– Nie mamy wyboru. – Odpowiedziała krótko, nie spoglądając na niego. – Flockhart zbliża się z flotą, a Victor nie wykazuje żadnej determinacji. 

Charlie nie odpowiedział. Zamiast tego jego spojrzenie padło na zmieniający się krajobraz – na ten sam zamek, który miał stanowić obronę dla wszystkich mieszkańców Islay przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Rozmowa została przerwana przez kolejne przygotowania wokół nich. W sali narad czekał już jej kuzyn, a także... Lord Høren.

~~~~~

Sala narad, usytuowana w najwyższym punkcie zamku na Islay, tętniła życiem, niczym serce wypełnione gorącym rytmem. Rozmowy ożywionych uczestników mieszały się z dźwiękami przygotowań do nadchodzącej bitwy, a wewnętrzny hałas nie umniejszał powagi chwili. To tu zapadały decyzje, które miały kształtować przyszłość królestwa. Dziś jednak murów tej sali słuchały gorące spory, cicha gra interesów i napięcie, które napełniało każdy kąt. Na dębowym stole rozłożona była mapa wyspy, otoczona migoczącymi świecami, których płomienie tańczyły w powietrzu, jakby same czuły nieuchronność wydarzeń.

Przy stole, oprócz Sir Euana i króla Victora, zasiadali członkowie rady: Lord Høren, ojciec Elolise, pragmatyk, którego racjonalizm nie miał sobie równych, Lady Fenria, wpływowa właścicielka ziem, doradcy króla Victora, a także kilku oficerów, którzy odpowiedzialni byli za organizację pierwszej linii obrony wyspy. Atmosfera zaś była napięta, pełna wyczekiwania. Subtelne uwagi między Annabel a Lordem Hørenem przyciągały uwagę pozostałych, jak strzały, które nie trafiły w cel. Oboje, choć ich słowa brzmiały uprzejmie, nie ukrywali wzajemnej niechęci. Mężczyzna, ubrany w ciemny płaszcz zdobiony symbolami rodu, wskazał na mapę.

– Wasza wysokość – zaczął, zwracając się do Victora – musimy rozważyć wszystkie możliwości. Lady Annabel, choć pełna pasji, nie dostrzega, że rozdzielenie sił może być jedynym sposobem na zabezpieczenie się przed niespodziewanym atakiem z północy.

– Pasja, Lordzie Hørenie, nie ma tu nic do rzeczy – odparła Annabel, unosząc podbródek. Jej głos był lodowaty, jak woda z górskiego strumienia. – To analiza i strategia każą mi twierdzić, że koncentracja sił w Zatoce Lismore to nasze najlepsze rozwiązanie. Może to pan nie dostrzega ryzyka, jakie niesie rozproszenie obrony.

– Analiza i strategia? Cóż za wielkie słowa. Ale wybaczcie, lady Annabel, wojna to domena doświadczenia i zimnej kalkulacji, a nie impulsów. Nie każdy ma dar zrozumienia jej niuansów. – Uśmiechnął się chłodno, jego oczy błysnęły na wspomnienie ich dawnego konfliktu.

– Czyżby Lord sugerował, że brak mi zdolności do oceny sytuacji? 

– Nie brak zdolności, Lady Annabel, lecz doświadczenia – odparł Høren z teatralnym ukłonem. – Odrzuciłaś okazję, by zyskać pozycję i wpływy, które mogłyby cię nauczyć wiele o polityce i wojnie.

– Nie zyskałam ich, ponieważ nie potrzebuję umacniać swojej pozycji przez małżeństwo z kimś, kto myli manipulację z mądrością – odpowiedziała Annabel, jej słowa były jak ostrze miecza, wywołując lekkie poruszenie wśród zebranych.

– To żałosne, że pozwalasz osobistym urazom przysłonić racjonalne myślenie, Lady Annabel. Może gdybyś przyjęła inną postawę, zrozumiałabyś, że władza wymaga kompromisów

– A może to lord powinien nauczyć się, że prawdziwa władza pochodzi z uczciwości i lojalności wobec swojego królestwa, a nie z prób narzucenia swojej woli innym – odpowiedziała Annabel, patrząc mu prosto w oczy, jak wojownik gotowy na ostateczną potyczkę.

Victor milczał przez chwilę, przyglądając się wymianie zdań między Annabel a Lordem Hørenem. Jego dłoń spoczywała na stole, a spojrzenie miało coś z zamyślenia, jakby starał się ważyć każde słowo, które padło w tej gorącej rozmowie. W końcu westchnął cicho, a jego ton, choć poważny, zdradzał zmęczenie, jakby niosąc ze sobą ciężar decyzji, które miał podjąć.

– Dosyć, oboje – rzekł, podnosząc dłoń w geście uspokojenia. – Kuzynko, rozumiem twa troskę, lecz w tej chwili musimy działać niczym jedno ciało, nie jako wrogowie na polu bitwy. – Jego spojrzenie spoczęło na Hørenie, a potem na Annabel, jakby próbował ujarzmić napięcie, które wypełniało salę. – Lordzie Høren, cenię twoje doświadczenie, lecz zdaję sobie sprawę, że nie możemy pozwolić sobie na dalsze opóźnienia. Czas sprzysięgł się przeciwko nam.

Lord Høren skrzywił się, jego twarz zdradzała niezadowolenie, lecz nie sprzeciwił się wprost. Zamiast tego palcem przesunął po mapie, jakby szukał jakiegoś wyjścia z tej niemiłej sytuacji. Annabel poczuła, jak mimo zewnętrznego spokoju, jej serce bije szybciej. Czuła się rozdarta – z jednej strony pragnęła, by plan się udał, lecz z drugiej obawiała się, że ta decyzja może pogrążyć ich wszystkich. W głębi serca wciąż miała niepewności co do intencji Lorda Hørena, ale nie pozwalała, by to odczytano w jej oczach.

– W takim razie, Wasza Wysokość, proponuję, abyśmy nie rezygnowali z naszej przewagi na morzu – rzekł Høren, wskazując na flotę Flockharta, która zbliżała się do wybrzeży Islay. – Statki Mull, choć mniejsze, mogą wyprzedzić ich większe jednostki, o ile zdecydujemy się na szybką i skoordynowaną akcję. Jeśli rozdzielimy flotę, będziemy w stanie zaatakować z dwóch stron, nie dając im czasu na reakcję.

– Jeśli rozdzielimy nasze siły, dajemy wrogowi zbyt wiele okazji, by nas zaskoczył – odparła Annabel, w jej głosie brzmiała stanowczość. – Nasza flota powinna skupić się na jednym, decydującym uderzeniu, nie na rozdrobnionych bitwach, które niczego nie rozstrzygną. Nasza przewaga nie leży w liczbach, lecz w taktyce i precyzyjnym ciosie.

Król, dostrzegając, że rozmowa przybiera coraz ostrzejszy ton, znów podniósł rękę, przerywając dyskusję. – W tej chwili żadna z propozycji nie jest w pełni przekonująca. Musimy znaleźć sposób, by połączyć nasze strategie, nie tracąc ani sił, ani czasu – jego głos miał w sobie nie tylko autorytet, ale i ciężar odpowiedzialności, który spoczywał na wszystkich zebranych. – Wszyscy wiemy, co jest stawką. Jeśli nie zadziałamy zgodnie, Islay może paść.

Lord Høren uśmiechnął się lekko, lecz w jego oczach tliła się wciąż niechęć.

– Tak, zgadzam się, że musimy działać wspólnie. Jednakże jestem przekonany, że nasza strategia na morzu powinna wyprzedzać działania lądowe. Bez silnej floty, nawet najlepsza obrona na wyspie nie wystarczy.

– Nie zapominajmy, że nasza flota nie jest jedynym elementem tej układanki – odrzekła Annabel, jej spojrzenie stało się twardsze, pełne determinacji. – Pozycje lądowe muszą być równie silne, jeśli nie silniejsze, by stawić czoła każdemu zagrożeniu, które nadciągnie z lądu. Utrata kontroli nad wyspą będzie równie zgubna jak utrata floty.

Høren zmierzył ją wzrokiem, po czym zwrócił się do Victora. – W takim razie proponuję, aby nasza flota wycofała się do Zatoki Lismore, gdzie będziemy mieć najlepsze warunki do obrony, jednocześnie zostawiając wystarczającą ilość sił do przeprowadzenia kontrataku, jeśli zajdzie potrzeba.

Victor skinął głową, choć w jego oczach wciąż dostrzegano niepewność. – Jeśli zdecydujemy się na ten ruch, musimy mieć pewność, że nie zostaniemy otoczeni z dwóch stron. Chciałbym mieć gwarancję, że nasze siły lądowe i morskie będą w stanie współpracować w pełnej synchronizacji.

– W takim razie musimy natychmiast zaplanować szczegóły – rzekła Annabel, nie pozwalając, by jej wątpliwości zdominowały rozmowę. – Zanim wrócimy do tego stołu, upewnijmy się, że każdy z nas zna swoją rolę, by nie było wątpliwości co do kolejnych kroków.

Lady Fenria, która dotychczas milczała, w końcu zabrała głos. – Może powinniśmy zatem wzmocnić nasze pozycje na wybrzeżu i na wschodnim odcinku wyspy? – zapytała, wskazując na brak działań na tej części mapy. – Jeśli Flockhart zdecyduje się zaatakować tam, możemy być nieprzygotowani.

– Lady Fenria ma rację – dodał sir Euan. – Powinniśmy rozważyć wzmocnienie tej strony wyspy, by uniknąć zaskoczenia. A jednocześnie zabezpieczyć nasze floty, jak wcześniej zaproponowano.

– Mam jedno zastrzeżenie – zanim Annabel mogła odpowiedzieć, Lord Høren znów zabrał głos. – Czy ktoś w tej gorączce działań na wyspie w ogóle pomyślał o tym, że lady Annabel może nie powinna angażować w takie sprawy osoby spoza wojska? W końcu jej towarzysz nie jest wojskowym, a jej obecność tylko pogłębia napięcia.

Annabel spojrzała na niego z zimną determinacją. – Ufam Charlesowi i moim doradcom po stokroć, Lordzie Høren. A w tej chwili będę musiała polegać na jego radach. Jeśli nie macie nic więcej do powiedzenia, proponuję przejść do szczegółów planu obrony.

Zdecydowane słowa księżniczki uspokoiły atmosferę, a dyskusja toczyła się dalej, krążąc wokół mapy, z każdą godziną zbliżając się do ostatecznej decyzji. Wiatr, który niósł niepewność, nie mógł powstrzymać tego, co było nieuniknione – wojna zbliżała się wielkimi krokami. Annabel z trudem powstrzymywała rosnącą frustrację. Chciała wykrzyczeć wszystkie swoje obawy – o nieufności wobec Hørena, o strachu przed zdradą, o tym, co nadchodzi. Lecz wiedziała, że teraz nie ma miejsca na emocje. Czuła, jakby jej życie wisi na krawędzi ostrza, balansując pomiędzy lojalnością wobec Islay a koniecznością ostrożności względem osób, które jej nie rozumiały.

Victor wstał powoli, jego postawa wyrażała dominację. Mimo młodego wieku był władczy, a jego głos, pełen autorytetu, natychmiast przyciągnął uwagę zebranych.

– Wszyscy mamy jeden cel – rozpoczął, patrząc po wszystkich. – Ochrona Islay. Tylko razem możemy zapewnić, że nasze królestwo nie zostanie zniszczone przez najazd.

Lord Høren skinął głową, niechętnie zgadzając się z decyzją, chociaż jego wyraz twarzy nie zdradzał zadowolenia. Annabel nie spuszczała z niego wzroku, próbując dostrzec choćby cień szczerości. Czuła, że jest to postać, której nie da się łatwo rozszyfrować, a jej obecność budziła w niej niepokój.

– Będziemy musieli przygotować obronę na wielu frontach – kontynuował Victor, teraz spoglądając na Annabel. – Kuzynko, masz pełne prawo prowadzić swoją część przygotowań, ale musisz współpracować z Lordem Hørenem. Nie możemy pozwolić sobie na jakiekolwiek nieporozumienia.

Annabel nie odpowiedziała od razu. Czuła, jak zbliżająca się burza zbliża się z każdą chwilą, a każda decyzja może zadecydować o wszystkim. Zamiast odpowiedzieć, skinęła głową i podeszła do mapy, starając się ukryć wszystkie wątpliwości, które ją trapiły.

– Dobrze. Zatem współpraca – rzekła, starając się zachować spokój w głosie. – Ale pamiętaj, Victorze, że jeśli którakolwiek z naszych decyzji zawiedzie, konsekwencje poniosą wszyscy.

Jej słowa zabrzmiały twardo, a wzrok, który rzuciła na wszystkich zebranych, wyrażał determinację, jakiej nie okazuje na co dzień. W tej chwili wiedziała, że nie miała już wyboru. Czas na działanie nadszedł, a przyszłość Islay spoczywała w jej rękach, wymagając nie tylko odwagi, ale również chłodnej kalkulacji.

Nagle do sali narad wkroczył rycerz, który wyglądał na wyczerpanego, jakby biegł przez cały zamek.

– Wasza Wysokość, lady Annabel... – zaczął, zanim spojrzał na wszystkich zgromadzonych. – Flota Flockharta właśnie przekroczyła Granitową Cieśninę. Mają pełną gotowość bojową. Zaczynają przygotowania do ataku.

W sali zapadła cisza jak grobowiec. Wszyscy spojrzeli na siebie, wiedząc, że teraz nie było już czasu na dalsze negocjacje. Plan musiał zostać wdrożony natychmiast.

– To początek – powiedział Victor, podnosząc głos. – Wszyscy do swoich stanowisk! Islay nie zostanie sprzedane ani zniszczone. Przygotować obronę!

Rycerze, oficerowie, doradcy i wojownicy zaczęli się rozchodzić, każdy z nich miał swoje zadanie. Annabel spojrzała na Charliego, który stał blisko niej. Jego oczy były pełne determinacji, ale i strachu, jak jej własne. Nie czuła się gotowa na to, co miało nadejść. Ale wiedziała, że nie miała innego wyboru. To była walka o wszystko.

Wkrótce do sali narad wkroczył Dorcan, który oznajmił Królowi, że gotowość obrony zbliżała się ku końcowi. Islay było już przygotowane na to, co miało nadejść. A wojna nadchodziła z każdej strony.

~~~~~

Świt na Islay wstał pochmurny i cichy, jakby natura wiedziała, że nadciąga coś strasznego. Gęste chmury kłębiły się nisko, grożąc deszczem, lecz jeszcze nie pękły. W powietrzu unosił się zapach mokrej ziemi i soli morskiej, lecz atmosfera była ciężka od napięcia. Gdzieś w oddali słychać było krzyk mewy, przeciągły i samotny, który zdawał się odbijać od skał wybrzeża i ginąć w mroku poranka. Na murach twierdzy rycerze Islay stali w milczeniu, jak posągi, ich spojrzenia utkwione w dal, gdzie flota Flockhartów zbliżała się powoli, niczym cień śmierci na horyzoncie. Woda wokół statków zdawała się być czarna, a ich żagle przypominały posępne skrzydła kruków.

W sercu wyspy sytuacja była jeszcze bardziej dramatyczna. Już pierwsze krzyki przeszyły ciszę poranka, zwiastując chaos. Synowie Nomadu – zdradzieckie Harpie sprowadzone na Islay przez zdrajców – wdarły się do miasta jak plaga. Ich różdżki jaśniały złowrogim, zielonkawym światłem, które odbijało się od kamiennych ścian budynków, nadając ulicom upiorny blask. Każde zaklęcie rozbłyskiwało niczym piorun, towarzyszył mu huk niszczenia, krusząc domy i paląc wszystko, co napotkało na swojej drodze. Ludzie wybiegali z domów w panice, jedni próbując walczyć, inni szukając schronienia, które wydawało się coraz bardziej nierealne.

Wśród chaosu Harpie przemieszczały się niczym cienie – zwinne, szybkie, trudne do uchwycenia. Ich twarze skrywały złowieszcze maski, a w ich ruchach było coś nieludzkiego, przypominającego ptaki drapieżne w trakcie polowania. Jeden z nich, wyższy od reszty, rzucił zaklęcie, które eksplodowało z oszałamiającym hukiem, posyłając gruzy na wszystkie strony. Z ruin wypadło dwoje dzieci, krzyczących z przerażenia, zanim zostali wciągnięci przez matkę do ukrytej piwnicy.

Zamek, serce obrony Islay, również był pod ostrzałem. Synowie Nomadu korzystali z chaosu, aby zniszczyć katapulty i inne maszyny oblężnicze, przygotowane do walki z flotą. Każda eksplozja niosła za sobą krzyki rannych rycerzy i głuchy odgłos walących się struktur. Dowódcy Islay, próbując organizować obronę, wydawali rozkazy, których echo ginęło w hałasie bitewnym. Ale magia Nomadów była potężna – ich zaklęcia przenikały mury, unieszkodliwiając rycerzy nawet zza osłon.

Reducto! – wykrzyknął jeden z napastników, a kamienny łuk bramy miejskiej eksplodował w chmurze odłamków.

Bombarda Maxima! – zaklęcie uderzyło w wieżę, która runęła, blokując według planu przejście rycerzom Islay.

W środku Annabel i Charlie musieli o życie i bronić Króla. Arena walk, po której oboje wcześniej kroczyli, a w której teraz utknęli, była jak pułapka – otoczona wysokimi kamiennymi ścianami, uniemożliwiającymi ucieczkę. Synowie Nomadu, z ich złowrogimi maskami, stopniowo zacieśniali krąg wokół nich. Każdy z nich był uzbrojony w różdżkę, która jarzyła się magicznym światłem, gotowym do rzucenia śmiercionośnego zaklęcia. Annabel rozglądając się za potencjalną drogą ucieczki stała z uniesioną różdżką, zaciskając zęby, choć jej oddech był szybki, a serce waliło jak oszalałe. Zostali odcięci od pomocy Wiedziała, że nie mogą się poddać, choć ich sytuacja wydawała się beznadziejna.

– Nie możemy się poddać! – krzyknęła, a jej głos, choć pełen determinacji, zadrżał lekko. – Expulso!

Zaklęcie rozbłysło jasnym światłem, odrzucając kilku przeciwników, którzy z głośnym łoskotem uderzyli o ściany. Jeden z nich upuścił różdżkę, ale zanim Annabel zdążyła zareagować, jego miejsce zajęło dwóch kolejnych. Charlie zaś, stojący obok niej, robił wszystko, by ich osłonić przed gradem zaklęć. Różdżka w jego dłoni drżała, gdy wykrzykiwał kolejne inkantacje, Victor również dobył swojego miecza, jednak stal rzadko wygrywała z magią.

Protego Totalum! – zawołał Charlie, a wokół nich pojawiła się magiczna bariera. Jasne światło otoczyło ich jak tarcza, przez chwilę chroniąc przed ostrzałem wrogów.

– Dobrze! – wykrzyknęła Annabel, ale jej oczy pozostawały skupione na przeciwnikach. – Musimy to wykorzystać!

Jednak przeciwnicy nie odpuszczali. Zaklęcia uderzały w barierę raz za razem, powodując, że zaczęła drżeć i pękać. Każde kolejne uderzenie sprawiało, że światło tarczy przygasało, a Annabel poczuła, jak rośnie w niej strach.

– Nie dam rady… – wyszeptał Charlie, jego głos był pełen rezygnacji. Spojrzał na Annabel, a jego oczy, dotąd pełne determinacji, zdradzały zmęczenie i ból. Jej twarz była pokryta pyłem i krwią, a na jej policzku widniało świeże rozcięcie.

– Musisz! – odparła twardo, ale w jej głosie pobrzmiewała nuta desperacji.

W tym momencie ich osłona rozpadła się z hukiem. Magiczna bariera rozprysła się w tysiące świetlistych kawałków, które na chwilę rozjaśniły arenę, zanim zniknęły. Annabel poczuła, jak powietrze staje się ciężkie od magii i wrogości.

Stupefy! – wykrzyknął jeden z Synów Nomadu.

Czerwony promień uderzył Charliego w pierś. Jego ciało osunęło się na ziemię jak kłoda, a różdżka wypadła mu z dłoni.

– Nie! – krzyknęła Annabel, rzucając się w jego stronę. Jej serce ścisnęło się z przerażenia. Różdżka w jej dłoni błysnęła, gdy wymamrotała – Finite Incantatem!

Zaklęcie odniosło skutek. Charlie otworzył oczy, ale jego twarz była blada, a oddech ciężki. Annabel złapała go za ramię, próbując pomóc mu wstać, ale zanim zdążył się podnieść, kolejny wybuch wstrząsnął uliczką. Fala uderzeniowa rzuciła ich oboje na ziemię. Annabel poczuła ból w ramieniu, gdy uderzyła o bruk. Wokół niej rozlegały się krzyki, dźwięk walących się trybun i trzask zaklęć. W powietrzu unosił się gryzący dym, a ziemia była ciepła od ognia, który rozprzestrzeniał się wokół.
Leżąc na ziemi, spojrzała na Charliego, który próbował się podnieść, ale jego ruchy były powolne, niemal rozpaczliwe. Przez chwilę miała wrażenie, że czas się zatrzymał. Wszystko, co widziała – ogień, wrogów, zniszczenie – wydawało się odległe. Poczucie bezsilności przytłaczało ją coraz bardziej.
To koniec, pomyślała z chłodnym, niemal mechanicznym spokojem. Ale w głębi serca coś w niej krzyczało, buntując się przeciwko tej myśli. Jeszcze nie. Jej oczy zajarzyły się błękitną poświatą, gotową do ostatecznej broni.

I wtedy… ziemia zatrzęsła się. Wibracje przeszyły brukowaną arenę, powodując, że Annabel i Charlie upadli na kolana. Powietrze rozdarł głęboki, potężny ryk, tak niski, że zdawał się wnikać w kości. Brzmienie było tak obezwładniające, że wszyscy, zarówno Annabel, jak i Synowie Nomadu, zamarli. Wrogość ustąpiła miejsca czystemu przerażeniu. Synowie Nomadu spojrzeli w górę, a ich twarze zastygły w wyrazie paniki. Niebo, dotąd zasnute dymem i pyłem, nagle zaczęło się rozjaśniać. Z chmur wyłonił się olbrzymi cień – sylwetka smoka. Jego skrzydła, potężne jak żagle okrętów, rozpościerały się na tyle szeroko, że rzucały cień na całe miasto.
Aseriel zanurkował ku ziemi z oszałamiającą prędkością. Jego łuski lśniły niczym onyx w promieniach światła przebijających się przez dym, a jego oczy płonęły ogniem czystej furii.
Gdy wylądował, ziemia zadrżała pod jego ciężarem. Bruk, którym była wyłożona arena pękał, a z niektórych wysokich ścian opadły fragmenty gruzu. Jego pazury wbiły się głęboko w ziemię, a potężny ogon uderzył w najbliższą ścianę, rozbijając ją na kawałki. Aseriel rozwarł swoją przerażającą paszczę, z której wydobył się strumień ognia – gorący, złocisty płomień, który w ułamku sekundy pochłonął całą grupę Synów Nomadu. Ich triumfalne uśmiechy zastąpiły krzyki agonii, które szybko ucichły.
Annabel patrzyła na to wszystko z niedowierzaniem, ale nigdy nie widziała go w takim stanie – dzikiego, niepowstrzymanego, jakby stał się samym uosobieniem zemsty.

– Aseriel… – wyszeptała, jej głos drżał od emocji.

Smok obrócił swoją głowę w jej kierunku, a przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. W oczach Aseriela, pomimo furii, kryło się coś znajomego – echo więzi, którą kiedyś dzielili. Ta chwila była ulotna, lecz wystarczająca, by Annabel dostrzegła coś więcej niż gniew: troskę i ochronę, które kiedyś były fundamentem ich relacji. Jednak ryk smoka przerwał tę myśl, a Aseriel znowu rzucił się na przeciwników, zasłaniając Annabel swoim potężnym ogonem. Charlie, klęcząc niedaleko, obserwował to z niedowierzaniem. W jego umyśle kłębiły się myśli. Aseriel, smok, którego razem z Annabel wychowali, teraz stał tu, walcząc jak niepowstrzymany żywioł. Widok jego brutalnej siły i determinacji był zarazem inspirujący i przerażający. Charlie wiedział, że każdy ruch smoka niesie śmierć, ale w sercu czuł także ból – bo wiedział, jak bardzo ta walka kosztuje Aseriela. Każde uderzenie ogona, każdy strumień ognia, każdy cios zadany przez Synów Nomadu... Wszystko to odbijało się na nim, nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie.

– Co on robi... – wyszeptał, wpatrując się w smoka, który rozszarpywał kolejnego wroga.

Victor, leżący niedaleko na ziemi, również patrzył na smoka, choć jego wzrok był zamglony z bólu i zmęczenia. Mimo to widok tej potężnej istoty wypełnił go mieszaniną ulgi i lęku. Był królem, człowiekiem przywykłym do władzy, ale w tej chwili czuł się mały, niemal nieistotny wobec mocy, którą reprezentował Aseriel.

– Czy to... nasz sojusznik? – wyszeptał, bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego. Ogień i chaos wokół niego wydawały się niemal zatrzymane, gdy patrzył, jak smok roznosi przeciwników. Myśl, że to stworzenie jest częścią życia jego kuzynki, jednocześnie przerażała i fascynowała go. 

Aseriel poruszał się jak siła natury, której nie da się okiełznać. Kolejne zaklęcia, rzucane w desperacji przez Synów Nomadu, odbijały się od jego łusek, które lśniły jak stal w ogniu. Victor, widząc, jak zaklęcia eksplodują na jego ciele, pomyślał z goryczą, że gdyby mieli taką moc od początku, ta bitwa wyglądałaby zupełnie inaczej. Annabel nie śmiała nawet podzielać jego myśli, widząc brutalność smoka i nieustępliwość w jego oczach, wiedziała, że musi coś zrobić. Rany na jego łuskach, choć niepozorne, zaczynały się mnożyć. Każdy kolejny cios zadawany przez wrogów, każda eksplozja magii, zdawały się pogłębiać nie tylko fizyczne, ale i emocjonalne pęknięcia w duszy Aseriela.

– Aseriel! Przestań! To już wystarczy! – krzyknęła, czując, jak do oczu napływają jej łzy. Jej głos drżał, ale niósł ze sobą nie tylko prośbę, lecz także rozkaz. Jednak smok nie reagował. Jego instynkt, rozpędzony jak huragan, przejął kontrolę.

Charlie, choć poraniony i zmęczony, zorientował się, że ich sytuacja jest nadal tragiczna. Kątem oka dostrzegł Króla Victora leżącego bezbronnie pośrodku placu. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, jeden z Synów Nomadu, wyłaniając się z dymu, rzucił się na króla z uniesioną włócznią, jego oczy pałały gniewem. Victor próbował się osłonić, unosząc ramię, ale cios był zbyt szybki – broń przecięła jego skórę na boku, pozostawiając krwawą ranę. Król upadł ciężko na ziemię, ledwie powstrzymując jęk bólu. Nad Victorem stanął kolejny wrogi rycerz, uzbrojony w miecz i gotowy zadać śmiertelny cios. Charlie zamarł na chwilę, widząc, jak jego życie dosłownie wisi na włosku. W tej samej chwili poczuł nagły przypływ adrenaliny, który przesłonił ból i zmęczenie.

– Wasza Wysokość! – wykrzyknął, jego głos odbił się echem od ścian ruin. Bez wahania zerwał się z miejsca, ignorując protesty poranionego ciała. W jego oczach pojawiła się determinacja, która przyćmiła strach. Wiedział, że musi działać natychmiast – nie mógł pozwolić, aby Annabel poniosła taką stratę.

Expelliarmus! – wykrzyknął Charlie, wyrzucając włócznię z dłoni rycerza. Broń poleciała daleko, a wrogi rycerz cofnął się, zaskoczony. – Petrificus Totalus! – dodał, celując w przeciwnika, który natychmiast zamarł w bezruchu, sztywniejąc jak kamienna statua. Następnie, przeskakując przez płomienie rzucił się w stronę Victora, a gdy dotarł do niego, klęknął przy królu, który ledwo uniósł głowę. Jego twarz była blada, a bok krwawił obficie, ale żył.

– Dziękuje… Charlesie – wyszeptał Victor słabo, zaciskając dłoń na jego ramieniu.

Charlie spojrzał na Annabel, która wciąż próbowała powstrzymać smoka. Wiedział, że muszą działać szybko, zanim Aseriel spowoduje jeszcze większe zniszczenia. Jednak ta bitwa dobiegała końca. Dym unosił się nad zrujnowaną areną, a powietrze było ciężkie od zapachu spalenizny i krwi. Resztki sił Synów Nomadu pierzchały w nieładzie, ich krzyki i przekleństwa ginęły w oddali. Nad Islay zapadła głęboka, niemal nienaturalna cisza, przerywana jedynie jękami rannych i trzaskiem dogasających płomieni. Smok stał nieruchomo pośrodku zgliszcz, jego potężna sylwetka wciąż emanowała grozą, a otaczająca go cisza wydawała się jeszcze bardziej przytłaczająca po chaosie bitwy. Jego łuski, choć miejscami nadpalone i popękane, lśniły w promieniach zachodzącego słońca, jakby były świadectwem jego siły i determinacji. Uniósł potężną głowę, a jego złote, przenikliwe oczy spojrzały prosto na Annabel. 
W tej właśnie chwili świat zdawał się zatrzymać. Czarownica poczuła, jak serce wali jej jak oszalałe, a gardło zaciska się od nadmiaru emocji. W spojrzeniu smoka dostrzegła coś więcej niż dzikość walki – troskę, niemal ludzką potrzebę upewnienia się, że jest cała i bezpieczna. To spojrzenie przypominało jej czasy, gdy Aseriel był jej podopiecznym, gdy łączyła ich nierozerwalna więź. Łzy, które z trudem powstrzymywała przez całą bitwę, teraz napłynęły jej do oczu. Zrobiła krok naprzód, jakby chciała powiedzieć coś, co zalegało w jej sercu od miesięcy, ale zanim zdołała wydobyć z siebie choćby słowo, Aseriel wzbił się w powietrze. Rozpostarł swoje ogromne skrzydła, a podmuch, który temu towarzyszył, niemal przewrócił Annabel, zmuszając ją do cofnięcia się. Smok uniósł się wysoko, jego sylwetka odcinała się od pomarańczowego nieba jak cień dawnego boga. Patrzyła, jak jej podopieczny znowu odlatuje, aż jego postać zniknęła za horyzontem, pozostawiając po sobie jedynie ciszę i nieznośny niedosyt. Jej różdżka wypadła z dłoni, a ona, niemal mechanicznie, uniosła drżące palce do łańcuszka, który od dawna nosiła na szyi. Mały wisiorek z dwoma smokami, symbolem więzi, którą nigdy nie zdołała zapomnieć, wydawał się teraz cięższy niż kiedykolwiek. W głowie zaś wciąż słyszała bolesny ryk Aseriela, który odbijał się echem w jej myślach jak pieśń żalu i odwagi. Czuła się rozdarta – między ulgą, że przeżyli, a przerażeniem, co to wszystko mogło oznaczać. Jednak jedna emocja dominowała nad innymi: wdzięczność. Aseriel, mimo rozłąki, przyszedł, by ją ocalić. Za jej plecami Victor, wsparty na ramieniu Charliego, próbował utrzymać się na nogach. Jego twarz była blada, a ręka, która jeszcze przed chwilą dociskała materiał do krwawiącego boku, teraz unosiła miecz wysoko nad głowę.

– To my wygraliśmy! – zawołał Victor, choć jego głos był słaby i zachrypnięty, jakby każdy wyraz kosztował go ogromny wysiłek. – Islay przetrwała!

Jego słowa odbiły się echem po zniszczonym placu, a nieliczne, ocalałe siły Islay, zwabione obecnością bestii odpowiedziały cichym, ale pełnym determinacji okrzykiem. To nie była radosna eksplozja triumfu, lecz bolesne, lecz żywe świadectwo przetrwania. Charlie pomógł Victorowi usiąść na ocalałym fragmencie muru, ostrożnie, aby nie pogorszyć jego rany. Sam jednak nie zatrzymał się na długo. Powoli, z ciężarem, który czuł w każdym kroku, podszedł do Annabel. Była jak zamrożona w miejscu, z wzrokiem utkwionym w horyzoncie, gdzie zniknął Aseriel. Położył delikatnie dłoń na jej ramieniu, uważając, by jej nie przestraszyć ani nie wytrącić z zamyślenia.

– Annabel… – powiedział cicho, jego głos był łagodny, niemal szeptem.

Ale Annabel nie odpowiedziała od razu. Wciąż patrzyła przed siebie, jakby wierzyła, że sylwetka smoka jeszcze raz wyłoni się zza horyzontu, jakby chciała uchwycić coś, co już dawno się wymknęło. W końcu, po dłuższej chwili, westchnęła cicho, a jej głos, kiedy się odezwała, był niemal niedosłyszalny.

– Był tu dla mnie – wyszeptała, a jej słowa brzmiały jak pełne zdumienia wyznanie. – Wiedział, że jestem w niebezpieczeństwie. Aseriel…

Charlie spojrzał w tym samym kierunku, co ona, choć widział jedynie przez zburzoną ścianę rozciągającą się w dal wodę i płonące ruiny miasta, które dymiły w oddali.

– Ocalił nas wszystkich – powiedział z cichą, pełną szacunku westchnieniem.

Nie dodał nic więcej. Wiedział, że te chwile należą do Annabel i jej myśli o Aserielu, a on, choć był obok, nie mógł wejść w tę przestrzeń, którą tworzyły dawne wspomnienia i więzi.