Noc była ciężka jak ołów — nie tylko ciemna, lepka i duszna, ale niemal dźwiękoszczelna, jakby całe powietrze wyssano z komnaty, zostawiając sam smolisty ciężar niewypowiedzianych myśli. Burgess leżał sztywno, nie mogąc zasnąć. Ciemność była gęsta i nieczysta, przesiąknięta zapachem stęchłego drewna, kurzu i ciężkim odorem ambicji, który czuł w murach tego zamku od dziecka. Jego ręka była zaciśnięta na krawędzi kufra podróżnego – starego, obitego skóry, którego żelazne nity przypominały zimne, okrągłe oczy. Kufer nie był skrytką na złoto czy klejnoty, lecz na pamiątkę zdrady i tęsknoty, które gniotły Burgessa od lat. Czuł pod palcami chropowatość drewna i grawitacyjny ciężar ukrytej pod nim prawdy. Wewnątrz spoczywał list. Papier już lekko pożółkł, a atrament wyblakł do koloru starej krwi, ale nadal pozwalał odczytać ostre, pośpieszne pismo jego młodszego brata, Sliloha.
„Nie wrócę. Nie jestem już częścią waszego rodu. Sliloh.”
Krótko. Błyskawica w dusznej ciszy. Bez pożegnania. Bez tłumaczeń. Burgess pamiętał, jak wściekły, czerwony dreszcz przeszedł mu przez ramię, gdy pierwszy raz przeczytał te słowa. Najpierw był gniew — czysty, żrący kwas, który odbierał oddech i smak. Jak śmiał? Jak śmiał złamać przysięgę krwi, odwrócić się od ojca, od rodu, od dziedzictwa noszonego w kościach?
Ale potem, gdy gniew ustąpił, nadeszła żałość i dziwne, nieproszone uczucie – podziw. Sliloh miał odwagę tytana, by zrobić to, czego Burgess nigdy nie potrafił: wyrwać się spod żelaznej pięści ojca. Tamtego dnia po raz pierwszy zaczął wątpić, czy lojalność wobec Flockhartów rzeczywiście była cnotą… czy może klątwą. Klątwą nie wzniesioną przez czary, lecz przez kamienne mury zamku, w których duszono wszelką wolę sprzeciwu. Wola Sliloha była silniejsza, uciekła z ostrym, czystym dźwiękiem łamanego szkła. Wola Burgessa została zakuwana w żelazo i przekuwana na posłuszeństwo, na idealną, tępą broń w ręku ojca. Wspomnienia powracały często, lecz od tamtej nocy minęły miesiące. Burgess się zmienił. Stał się tym, kim zawsze miał być — głosem ojca, jego narzędziem o ostrych krawędziach, dowódcą, który nie kwestionował rozkazów. Tylko czasem, gdy wino miało smak gorzkiej prawdy, a jego myśli stawały się mgliste i łagodniejsze, ta stara, cienka rana otwierała się na nowo.
Iona przywitała go słonym, zdradliwym wiatrem, a kiedy dostrzegł na brzegu wysoką, nazbyt znajomą sylwetkę brata, Burgess poczuł czysty, fizyczny zastrzyk ulgi, tak silny, że na ułamek sekundy zachwiał się w siodle. Sliloh! Był cały, żywy. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na jego twarz, która utraciła chłopięcą lekkomyślność, zastąpioną przez twardą, surową maskę dojrzałego mężczyzny, by wspomnienia ustąpiły miejsca chłodnej kalkulacji. Czuł na karku wzrok ludzi ojca — zwiadowców, posłusznych rycerzy, których milczenie było głośniejsze niż krzyk. Czuł ich oczekiwania niczym wbijane w plecy szpile. Musiał być silny. Ojciec obserwował każdy jego krok — każdą drgnienie powieki, każdy gest dłoni. Porażka w tej misji mogłaby oznaczać dla Burgessa utratę wszystkiego, co z taką uwagą budował: jego pozycji, jego życia, jego maski nieugiętości. Ich rozmowa była jak pojedynek na klingi. Każde słowo było wyważone, każde zdanie podszyte ukrytą raną i stłumionym oskarżeniem. Sliloh próbował zachować spokój, ale Burgess widział w nim ten dawny upór — tę samą niezdobyta iskrę w głębi oczu, która sprawiła, że pewnego dnia po prostu zniknął, a gdy w końcu usłyszał: „Zgadzam się wrócić do zamku tylko ze względu na ojca,” Burgess nie odpowiedział od razu. Skinął głową, czując, jak w środku pęka niewidzialna bariera z lodu. Nie chciał przyprowadzać brata jak więźnia. Musiał. Wtedy, na tej zimnej, wietrznej plaży, zaczął się cicho, wewnętrznie buntować. Chciał chronić brata przed ojcem, łagodzić konsekwencje rozkazów, których sam nie popierał. Ale oficjalnie pozostawał ostatnim bastionem wierności.
Dni i miesiące po powrocie na Jurę były ciężkie, pełne szarych, wilgotnych godzin. Burgess, dawniej człowiek żelaznej dyscypliny i niezniszczalnej energii, teraz wyglądał na zmęczonego do szpiku kości, jakby jego ciało było zbutwiałym szkieletem. Każdy raport, każdy rozkaz od ojca był ciężarem, który rozsadzał mu płuca. Dotyk kobiety, którą mu przysyłano, już od dawna nie potrafił go rozluźnić. Była piękna, ale jej uroda była zimna i odległa jak światło księżyca. Nie miał w sobie tego głodu, co kiedyś — ani żądzy, ani pasji. Patrzył w jej duże, lecz puste oczy i widział tylko odbicie własnej pustki. Nawet jej głos przypominał mu o czymś utraconym: o Slilohu. O wolności, którą ten odważył się ukraść, jemu pozostawiając jedynie żelazne kajdany posłuszeństwa. Każdego dnia Burgess obserwował brata w myślach: jego odwagę, jego niezależność, jego zasady. I wiedział, że nigdy już nie będzie taki sam. Mógł być lojalny wobec ojca, ale nie wobec siebie. Czasem siadał w ciemnej, cichej kaplicy, w rękach trzymając list, i powtarzał cicho, niemal jak modlitwę: „Nie każdy, kto trzyma miecz, na nim śpi.” Bo nawet jeśli zewnętrznie był twardym, nieugiętym dziedzicem Flockhartów, w środku był człowiekiem rozdartym między obowiązkiem a uczuciem. Między lojalnością wobec ojca a podziwem i żalem wobec brata. I teraz, gdy zbliża się kolejny ruch wojny, gdy Islay włada Annabel i równowaga sił wisi na włosku, Burgess wie, że decyzje, które podejmie, mogą odmienić nie tylko los Flockhartów, ale i los Sliloha – i po raz pierwszy, los jego własnej, zakuwanej w żelazo woli.
Zephyr przywitała go sykiem i trzepotem skrzydeł, które rozdarły powietrze niczym grzmot. Już nie była tą samą istotą, którą pamiętał. Tamta Zephyr dawała się dotknąć, pozwalała na bliskość. Teraz każde spojrzenie jej oczu groziło ogniem, a ostra granica między odwagą a szaleństwem stawała się cieńsza z każdą sekundą. Dostrzegł, że pod wrogością kryło się coś jeszcze, coś, co budziło w nim niepokój. Kiedy pierwszy raz zbliżył się do zagrody, zobaczył złowrogie ślady: czarne smugi na kamiennych ścianach, jakby ogień wydobywał się z niej niekontrolowanie. Ziemia była poorana głębokimi bruzdami. W rogu leżały rozbite kryształy – popękane, jakby eksplodowały od środka. A potem zauważył też to, czego nigdy wcześniej nie widział: drobne, wyschnięte krople krwi rozsiane wokół legowiska. Smoki krwawią tylko od ran, nie od istnienia. Tutaj było inaczej – jej własna moc rozrywała ciało od środka. Z dnia na dzień obserwował, jak jej łuski tracą dawny połysk, a czerń staje się matowa i przygaszona. Potęga smoka zdawała się znikać: zauważał nienaturalne drżenie ciała i przebarwienia – cienie fioletu i złota na brzegach skrzydeł, które rozkładały się z oporem. Powietrze wokół niej falowało od gorąca, grunt drżał, a ciepło bijące z paszczy paliło bardziej niż słońce.
Nie poddał się jednak. Codziennie, o świcie, wracał do zagrody z ciężką torbą, kładąc mięso obok rogów i kryształów – wiedział, że gryzie je dla wzmocnienia szczęk i rozładowania energii. Zephyr długo odrzucała te dary, spychając je łapą na bok. Charlie chował się za kamiennym murem, a jego cierpliwość kruszyła się szybciej niż kryształy. Liczył każdy ruch jej łap, każdy błysk w oku. Zrozumiał już wtedy, że to nie była choroba. To była energia, zbyt wielka, by mogła ją pomieścić. Gryzienie rogów przynosiło ulgę, ale krótką i złudną. Musiała się ruszać, pozwolić ciału i mocy działać razem, inaczej rozedrze ją od środka. A on musiał znaleźć sposób, by ją do tego skłonić.
Pierwsze próby były prymitywne, ale skuteczne. Charlie wyrzucał zaklęciem mięso wysoko, zmuszając Zephyr do skoków, do rozprostowywania skrzydeł. Jej syki stopniowo zmieniały się w pomruki, niskie, głębokie i zaskakująco rytmiczne, jakby odnajdywała rytm w grze. Potem podniósł poprzeczkę. Wsiadał na miotłę i krążył wokół niej, drażniąc i prowokując do pościgu. To były chwile, w których adrenalina wbijała mu się w kark ostrymi igłami. Ogon smoka potrafił przeciąć powietrze o włos od jego pleców, a kły zatrzaskiwały się tak blisko, że czuł gorący podmuch. Wystarczyłby jeden błąd, a jednak dostrzegł coś, co kazało mu trwać – jej ruchy przestawały być chaotyczne. Nie rzucała się już na oślep. Zaczynała ćwiczyć. Tygodnie przechodziły w miesiące, a jesienne chłody przyniosły pierwsze oznaki poprawy. Łuski Zephyr odzyskiwały dawny blask, czerń połyskiwała jak mokry obsydian, a oczy patrzyły bardziej świadomie, choć wciąż igrały w nich płomienie. Zaufanie rodziło się powoli, jak roślina w cieniu. W pewien zaś poranek, gdy niebo było jeszcze szare i ciche, odważył się na więcej. Zachęcił Zephyr do lotu. Uniosła się ciężko, każde uderzenie skrzydeł brzmiało jak walka z własnym ciałem. Charlie gnał obok niej na miotle. I wtedy nagle zawróciła. Runęła wprost na niego z szybkością, od której powietrze przecięło mu twarz jak nóż. Serce zamarło. A jednak nie uderzyła. Zatrzymała się w powietrzu tuż nad nim, ogień drżący w gardle. Spojrzała mu prosto w oczy – nie było w tym gniewu, tylko rozpoznanie. Charlie uniósł dłoń – nie po to, by ją dotknąć, lecz by pokazać, że się nie boi. Zephyr trwała zawieszona w ciszy, a potem z głośnym trzepotem skrzydeł odsunęła się i zatoczyła krąg, jakby testowała nowe granice.
To był ich własny, wywalczony znak. Zaufanie rodziło się powoli, nie z pamięci Annabel, lecz z krwi, potu i szacunku.
Weszła bez orszaku. Czarodzieje mieszkający wśród mugoli na wyspie już na nią czekali. Lord Hören opierał się nonszalancko o filar, choć jego oczy śledziły każdy jej krok z niepokojącą intensywnością. Obok niego siedział Lord Cadeyrn z Północy, siwy jak popiół, znany z zaklinania runicznych głazów i posiadania smoczego serca w srebrnej oprawie – trofeum noszonego jak amulet. Annabel poczuła, jak ściska jej żołądek; musiała odwrócić wzrok. Dalej siedziała Lady Fianna, zwana szerzej Wężową Panią. Jej ogrody były siedliskiem Okamich i Popielników, a źródłem jej majątku handel ingrediencjami z tych stworzeń. Obok niej zasiadł Lord Norell z Gorray, ubrany niemal po mugolsku, uśmiechający się z udawaną nonszalancją. Jego posiadłość słynęła z czarnego rynku eliksirów, a jego słudzy tresowali Czerwone Kaptury.
Królowa spoczęła na wysokim krześle, choć była to jedynie jej projekcja, nie ciało. Jej postać była statyczna i nieskazitelna, otoczona minimalną, eteryczną poświatą, która kazała lordom podejrzewać, że nie ma płuc, by wstrzymać oddech ani serca, by drżeć. Odeszła od tradycji: nie nosiła korony, nie chciała, by złoto przemawiało za nią. Tego dnia miała przemówić sama, głosem, który przez ostatnie tygodnie stał się surowszy, bo niósł nie tylko władzę, ale i odpowiedzialność. Jej płaszcz był prosty, ciemnoniebieski, przypięty srebrną spinką w kształcie herbu rodu. Włosy splecione w warkocz opadały na plecy – jakby i one wiedziały, że dziś nie ma miejsca na ozdoby. Tylko treść. Tylko prawda.
– Dziękuję, że przyszliście – zaczęła. Jej głos był zbyt czysty, zbyt wyraźny, by wydobywać się z fizycznego ciała. – To nie jest Rada Korony ani wezwanie urzędowe. To spotkanie tych, którzy przez lata nosili tajemnicę tej ziemi. I czerpali z niej zyski. Ale wojna coś zmieniła… – Uniosła trzy pergaminy – dekrety, które trzymała w dłoni. Nie świeciły, nie błyszczały, ale każdy wiedział, że przetną granice starego porządku. – …w obliczu krwi przelanej w tej wojnie – mówiła – i w imię tych, którzy nie mogą mówić za siebie, jako Królowa Islay ogłaszam:
Zakaz uwięzienia magicznych bestii. Obowiązek zgłaszania każdej z nich. Zrównanie ich krzywdy z zamachem na koronę.
Słowa spadły jak topór. Cisza była długa, zbyt długa – nie ze szacunku, lecz z napięcia.
– Wasza Królewska Mość – odezwał się sir Malvegor z Carnish, mistrz zaklęć spajających, właściciel farmy trolli i źródła krwi salamandrów. – Doceniam ideę, ale praktyka to wyrok na majątki setek rodzin. Czy mamy teraz pozwolić, by centaury hasały po miastach, a matagoty przechadzały się po pastwiskach jak zwykłe koty?
Lady Miralda z Clachan, odziana w pióra diricowla mieniące się fioletem gniewu, uniosła brew. Jej głos, melodyjny, lecz twardy, rozciął ciszę.
– To nie jest reforma, to rewolucja. Czy mamy udawać, że większość z tych stworzeń nie jest niebezpieczna? Że nie mamy prawa się bronić?
Lord Thorn z Glen, wojownik o ramionach jak głazy, stuknął laską z kości gryfa, której runy zapłonęły chłodnym światłem.
– Z całym szacunkiem, Królowo… to brzmi jak dyktat. Jeśli zabierzemy hodowlę, gospodarka w mig upadnie. A wtedy równie dobrze możemy poddać się najeźdźcom.
– Granice, mówisz? – odezwał się chrapliwie lord MacRaith. – Najpierw wpiszemy w księgi bestie, potem ludzi o niezwykłych darach… kto mi zagwarantuje, że nasze rody nie skończą pod królewskim piórem?
– Bzdura! – wtrącił młody Caddell, poprawiając sygnet z osadzonym smoczym sercem. – Rejestr to ochrona, nie jarzmo. Nie można stawiać na równi bestii i człowieka!
Annabel mimowolnie zamarła, widząc klejnot. Musiała zapanować nad gniewem, by nie zdradzić, dlaczego naprawdę serce pali ją w oczach.
– Piękny klejnot, prawda? – rzucił z cieniem kpiny Hören, widząc jej spojrzenie. – Relikt zwycięstwa sprzed lat. Symbol, że nawet najdziksze stworzenia można ujarzmić. Może każdy lord powinien mieć taki?
Kilku zachichotało. Inni spojrzeli dumnie.
– To nie symbol zwycięstwa – wycedziła Annabel, a jej głos niósł się jak uderzenie miecza o kamień. Jej wzrok przeszył młodego Caddella i Cadeyrna, który odruchowo ścisnął swój amulet. – To świadectwo mordu. Smocze serce bije tylko raz. Wyrwać je to zabrać nie tylko życie, ale i pamięć. To nie ozdoba. To zbrodnia.
Cadeyrn cofnął się minimalnie na krześle, a szmer w sali ustał, pochłonięty przez gruby kamień.
– Zbrodnia? – powtórzył Hören przeciągle. – Jeśli nazwiesz zbrodnią to, co dało tej wyspie dostatek, to czym nazwiesz chaos, który sprowadzasz rejestrem?
– Gdybyśmy znali ruchy wilkołaków – odezwał się lord Duncan – tylu ludzi by nie zginęło. Rejestr to nie chaos, to bezpieczeństwo.
– A może właśnie władza nad listą kusi najbardziej? – odparła lady Roya. – Dziś w rękach królowej, jutro w rękach zdrajcy.
– Jeśli nie my, to Synowie Nomadu – rzucił ktoś z końca sali. – A ich łańcuchy będą o wiele cięższe.
Szmer urósł w burzę. Annabel uniosła dłoń, a sala ucichła.
– Nie chcę kajdan. Chcę przyszłości, w której nie będziemy budzić się z ogniem na progach. Rejestr nie jest bronią. To światło wlewane w cień, tam, gdzie rodzi się zagrożenie. – Jej wzrok przesunął się po lordach. – Nie odbieram wam prawa do korzystania z darów, jakie mogą nam ofiarować bestie. Ale mówię: dary, nie niewolnictwo. Współpraca, nie rzeź.
– A ja mówię: łańcuchy – odparł Hören lodowato. – Bo dziś smok, jutro czarodziej, pojutrze każdy lord, który nie zechce wpisać się w księgi. W imię porządku zamienisz Islay w krainę kajdan.
– Nie boję się łańcuchów, lordzie Hörenie – odpowiedziała cicho Annabel. – Boję się tylko tego, co ludzie uczynią, jeśli ich nie powstrzymamy.
Cisza rozlewała się w sali jak mgła, tłumiąc nawet oddechy. Każdy czekał na słowo, które przechyli szalę – ale ono nie padało. Wtedy Lord Hören powoli odsunął krzesło i wstał. Jego ruchy były spokojne, zbyt spokojne jak na człowieka, którego serce kipiało gniewem. Na palcu połyskiwał sygnet, osadzony w srebrze i ciężki od pulsującego w nim rubinowego blasku. Mężczyzna spojrzał prosto na Annabel, jakby chciał przebić jej duszę wzrokiem.
– Skoro wasza królewska mość nazywa to zbrodnią – powiedział, a jego głos rozbrzmiał w ciszy jak zgrzyt stali o kamień – niech więc ta zbrodnia leży na waszym stole.
Zdjął sygnet i z chłodnym uśmiechem położył go na środku. Metal uderzył o drewno z ciężkim, głośnym dźwiękiem, który przeszył salę. Lordowie wstrzymali oddech, a rubinowy blask w srebrnej oprawie natychmiast zgasł, zastygając w złowrogim, zimnym świetle.
– Ale pamiętajcie, królowo – ciągnął Hören – symbole są silniejsze niż prawa. A ten symbol przetrwa dłużej niż wasze dekrety.
Odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Jego płaszcz, ciemny jak nocne morze, sunął po kamiennej posadzce niczym cień. Kilku lordów wstało niemal odruchowo, podążając za nim – z lojalności lub z lęku, Annabel nie była pewna. Ci, którzy zostali, wymieniali spojrzenia – jedni wstrząśnięci, inni zamyśleni. Smocze serce na stole błyszczało złowrogo, jak zaklęta rana, która nie chciała się zabliźnić. Annabel wiedziała, że ten gest będzie wspominany. I że od tej chwili nie toczy się już tylko spór o prawa magicznych bestii, lecz o samą władzę, o to, kto naprawdę rządzi Islay.
Królowa spoczęła na wysokim krześle, choć była to jedynie jej projekcja, nie ciało. Jej postać była statyczna i nieskazitelna, otoczona minimalną, eteryczną poświatą, która kazała lordom podejrzewać, że nie ma płuc, by wstrzymać oddech ani serca, by drżeć. Odeszła od tradycji: nie nosiła korony, nie chciała, by złoto przemawiało za nią. Tego dnia miała przemówić sama, głosem, który przez ostatnie tygodnie stał się surowszy, bo niósł nie tylko władzę, ale i odpowiedzialność. Jej płaszcz był prosty, ciemnoniebieski, przypięty srebrną spinką w kształcie herbu rodu. Włosy splecione w warkocz opadały na plecy – jakby i one wiedziały, że dziś nie ma miejsca na ozdoby. Tylko treść. Tylko prawda.
– Dziękuję, że przyszliście – zaczęła. Jej głos był zbyt czysty, zbyt wyraźny, by wydobywać się z fizycznego ciała. – To nie jest Rada Korony ani wezwanie urzędowe. To spotkanie tych, którzy przez lata nosili tajemnicę tej ziemi. I czerpali z niej zyski. Ale wojna coś zmieniła… – Uniosła trzy pergaminy – dekrety, które trzymała w dłoni. Nie świeciły, nie błyszczały, ale każdy wiedział, że przetną granice starego porządku. – …w obliczu krwi przelanej w tej wojnie – mówiła – i w imię tych, którzy nie mogą mówić za siebie, jako Królowa Islay ogłaszam:
Zakaz uwięzienia magicznych bestii. Obowiązek zgłaszania każdej z nich. Zrównanie ich krzywdy z zamachem na koronę.
Słowa spadły jak topór. Cisza była długa, zbyt długa – nie ze szacunku, lecz z napięcia.
– Wasza Królewska Mość – odezwał się sir Malvegor z Carnish, mistrz zaklęć spajających, właściciel farmy trolli i źródła krwi salamandrów. – Doceniam ideę, ale praktyka to wyrok na majątki setek rodzin. Czy mamy teraz pozwolić, by centaury hasały po miastach, a matagoty przechadzały się po pastwiskach jak zwykłe koty?
Lady Miralda z Clachan, odziana w pióra diricowla mieniące się fioletem gniewu, uniosła brew. Jej głos, melodyjny, lecz twardy, rozciął ciszę.
– To nie jest reforma, to rewolucja. Czy mamy udawać, że większość z tych stworzeń nie jest niebezpieczna? Że nie mamy prawa się bronić?
Lord Thorn z Glen, wojownik o ramionach jak głazy, stuknął laską z kości gryfa, której runy zapłonęły chłodnym światłem.
– Z całym szacunkiem, Królowo… to brzmi jak dyktat. Jeśli zabierzemy hodowlę, gospodarka w mig upadnie. A wtedy równie dobrze możemy poddać się najeźdźcom.
– Granice, mówisz? – odezwał się chrapliwie lord MacRaith. – Najpierw wpiszemy w księgi bestie, potem ludzi o niezwykłych darach… kto mi zagwarantuje, że nasze rody nie skończą pod królewskim piórem?
– Bzdura! – wtrącił młody Caddell, poprawiając sygnet z osadzonym smoczym sercem. – Rejestr to ochrona, nie jarzmo. Nie można stawiać na równi bestii i człowieka!
Annabel mimowolnie zamarła, widząc klejnot. Musiała zapanować nad gniewem, by nie zdradzić, dlaczego naprawdę serce pali ją w oczach.
– Piękny klejnot, prawda? – rzucił z cieniem kpiny Hören, widząc jej spojrzenie. – Relikt zwycięstwa sprzed lat. Symbol, że nawet najdziksze stworzenia można ujarzmić. Może każdy lord powinien mieć taki?
Kilku zachichotało. Inni spojrzeli dumnie.
– To nie symbol zwycięstwa – wycedziła Annabel, a jej głos niósł się jak uderzenie miecza o kamień. Jej wzrok przeszył młodego Caddella i Cadeyrna, który odruchowo ścisnął swój amulet. – To świadectwo mordu. Smocze serce bije tylko raz. Wyrwać je to zabrać nie tylko życie, ale i pamięć. To nie ozdoba. To zbrodnia.
Cadeyrn cofnął się minimalnie na krześle, a szmer w sali ustał, pochłonięty przez gruby kamień.
– Zbrodnia? – powtórzył Hören przeciągle. – Jeśli nazwiesz zbrodnią to, co dało tej wyspie dostatek, to czym nazwiesz chaos, który sprowadzasz rejestrem?
– Gdybyśmy znali ruchy wilkołaków – odezwał się lord Duncan – tylu ludzi by nie zginęło. Rejestr to nie chaos, to bezpieczeństwo.
– A może właśnie władza nad listą kusi najbardziej? – odparła lady Roya. – Dziś w rękach królowej, jutro w rękach zdrajcy.
– Jeśli nie my, to Synowie Nomadu – rzucił ktoś z końca sali. – A ich łańcuchy będą o wiele cięższe.
Szmer urósł w burzę. Annabel uniosła dłoń, a sala ucichła.
– Nie chcę kajdan. Chcę przyszłości, w której nie będziemy budzić się z ogniem na progach. Rejestr nie jest bronią. To światło wlewane w cień, tam, gdzie rodzi się zagrożenie. – Jej wzrok przesunął się po lordach. – Nie odbieram wam prawa do korzystania z darów, jakie mogą nam ofiarować bestie. Ale mówię: dary, nie niewolnictwo. Współpraca, nie rzeź.
– A ja mówię: łańcuchy – odparł Hören lodowato. – Bo dziś smok, jutro czarodziej, pojutrze każdy lord, który nie zechce wpisać się w księgi. W imię porządku zamienisz Islay w krainę kajdan.
– Nie boję się łańcuchów, lordzie Hörenie – odpowiedziała cicho Annabel. – Boję się tylko tego, co ludzie uczynią, jeśli ich nie powstrzymamy.
Cisza rozlewała się w sali jak mgła, tłumiąc nawet oddechy. Każdy czekał na słowo, które przechyli szalę – ale ono nie padało. Wtedy Lord Hören powoli odsunął krzesło i wstał. Jego ruchy były spokojne, zbyt spokojne jak na człowieka, którego serce kipiało gniewem. Na palcu połyskiwał sygnet, osadzony w srebrze i ciężki od pulsującego w nim rubinowego blasku. Mężczyzna spojrzał prosto na Annabel, jakby chciał przebić jej duszę wzrokiem.
– Skoro wasza królewska mość nazywa to zbrodnią – powiedział, a jego głos rozbrzmiał w ciszy jak zgrzyt stali o kamień – niech więc ta zbrodnia leży na waszym stole.
Zdjął sygnet i z chłodnym uśmiechem położył go na środku. Metal uderzył o drewno z ciężkim, głośnym dźwiękiem, który przeszył salę. Lordowie wstrzymali oddech, a rubinowy blask w srebrnej oprawie natychmiast zgasł, zastygając w złowrogim, zimnym świetle.
– Ale pamiętajcie, królowo – ciągnął Hören – symbole są silniejsze niż prawa. A ten symbol przetrwa dłużej niż wasze dekrety.
Odwrócił się i ruszył ku wyjściu. Jego płaszcz, ciemny jak nocne morze, sunął po kamiennej posadzce niczym cień. Kilku lordów wstało niemal odruchowo, podążając za nim – z lojalności lub z lęku, Annabel nie była pewna. Ci, którzy zostali, wymieniali spojrzenia – jedni wstrząśnięci, inni zamyśleni. Smocze serce na stole błyszczało złowrogo, jak zaklęta rana, która nie chciała się zabliźnić. Annabel wiedziała, że ten gest będzie wspominany. I że od tej chwili nie toczy się już tylko spór o prawa magicznych bestii, lecz o samą władzę, o to, kto naprawdę rządzi Islay.
Cisza w chatce Christine była gęsta jak mgła. Migotliwy płomień świecy rzucał drżące cienie na ściany, tańcząc w rytmie wiatru szarpiącego okiennicą. Christine gwałtownie odwróciła się od stołu, gdy usłyszała trzask drzwi, a wraz z nim ostry zapach soli i morza. Sliloh wszedł pierwszy, stąpając ostrożnie. Tuż za nim wessał się do środka ktoś w czarnym, przemoczonym płaszczu, oblepionym błotem i kryształkami soli, które w świetle świecy połyskiwały niczym rozsypane gwiazdy.
– Edric… – wysyczał Sliloh, prostując się gwałtownie.
Mężczyzna osunął się na ławę z siłą, jakby ciepło izby wyssało z niego ostatnie tchnienia. Jego oczy były przekrwione, policzki zapadnięte. Nie przypominał już pewnego siebie dworzanina – wyglądał jak ktoś, kto zgubił się w świecie i wrócił zbyt późno, niosąc w sobie popiół dawnych nadziei.
– Nie udawaj zdziwionego, Slilohu – odparł, zrzucając kaptur. – Niełatwo było cię odnaleźć. Gdy wszyscy mówią, że jesteś martwy, człowiek zaczyna w to wierzyć.
– Czego chcesz? – głos Sliloha był zimny, a jego palce zacisnęły się na krawędzi stołu. – Jeśli przyszedłeś mnie wydać, to…
– Wydać? Komu? – Edric uśmiechnął się gorzko. Ruch świecy sprawił, że jego twarz zamigotała jak maska utknięta między blaskiem a cieniem. – Mojemu ojcu, który kazał mi mordować w ciemnych zaułkach tych, co niegodni jego nazwiska? Wujom, którzy powtarzają, że krew Flockhartów musi pozostać czysta, choćby miało to oznaczać podcięcie gardła własnym dzieciom? – Jego głos drżał, lecz było w nim coś dziwnie przejrzystego, jakby każde słowo było świadomym wyborem, a nie wybuchem gniewu. – Powiedz mi, Slilohu… czy ich rozkazy są mniej haniebne niż twoje rzekome tchórzostwo?
Christine obserwowała go uważnie. Zauważyła, że nie nosi broni i że jego dłonie drżą, gdy opierają się o kolana. Znała go już wcześniej, ale nigdy nie było jej dane widzieć mężczyzny w takim stanie. Nie spostrzegła w nim jednak groźby – raczej rozpacz. A w tej rozpaczy coś, co odbijało jej własny paniczny lęk przed tym, że są odnalezieni, niczym drżący płomień w zwierciadle.
– Uciekasz – szepnęła, na co Edric roześmiał się sucho. Śmiech zabrzmiał jak wiatr hulający w pustych korytarzach.
– Tak. Uciekam. Ty też uciekasz, kuzynie. Ale różnica jest taka, że ty zrobiłeś to z wyboru. Ja… bo inaczej skończyłbym z nożem w plecach. – Spojrzał na Sliloha, a potem na Christine. – Jeśli ktokolwiek dowie się, że widziałem cię żywego, jeszcze z nią, obaj będziemy trupami.
– Więc po co tu przyszedłeś? – głos Sliloha był napięty jak łuk. – Po litość?
– Nie. – Jego słowa brzmiały jak szept wypowiedziany w pustce. – Szukam sensu. Zapomnij o dworskich intrygach. Na Jurze dzieją się rzeczy, których nie da się już zatrzymać. Synowie Nomadu nie tylko manipulują możnymi – oni tkają własną rzeczywistość, a ty, i ona, będziecie jej pierwszymi ofiarami.