poniedziałek, 14 kwietnia 2025

II.XIV


"To dziwne, ale kiedy człowiek się czegoś boi i oddałby wszystko, byle tylko spowolnić upływ czasu, czas ma okropny zwyczaj przyspieszania swego biegu."


Ogień buchał z jej gardła, rozświetlając noc niczym wschodzące słońce. Lśnił złoto-czerwono, żarzył się jak żywa pamięć o tym, kim była — obrońcą, stworzeniem prastarej mocy, gniewem i nadzieją zarazem. Lecz teraz płomień był słabszy, stłumiony. Skrzydła — zwykle silne i pewne — były ciężkie jak zbroja nasiąknięta krwią. Lot, który niegdyś był triumfem wolności, teraz był udręką. Każdy ruch w powietrzu wydawał się ponad siły. Aseriel, a raczej Annabel — bo w tym śnie granica między nimi nie istniała — czuła, jak coś jej umyka. Jakby została zamknięta w ciele, które nie chce jej już słuchać.

Poniżej płonęła Islay. Ogień trawił dachy, katapulty były porzucone, złamane, a rycerze padali jak liście pod naporem wichru. Synowie Nomadu sunęli przez ulice jak cień — bez twarzy, bez dusz. Ich zaklęcia miały barwę nocy: nie błyszczały jak magia ludzi, lecz chłonęły światło, wsysały je do siebie, gasząc płomień w jej piersi. Jeden po drugim uderzali. Przeszywające błyskawice, wirujące ostrza lodu, macki ciemności. Krąg zamykał się wokół niej.

Walczyła. Całym sobą, całym ogniem, jaki jeszcze w niej został. Uderzyła skrzydłami, zaryczała — a z jej pyska wydobył się ogień, który rozdarł ciemność. Ale zaledwie na chwilę. Płomień zaraz zgasł, jakby powietrze odmawiało współpracy. Jakby sama ziemia sprzysięgła się przeciwko niej. Wtem poczuła coś jeszcze gorszego od bólu: samotność. Zniknął Charlie. Nie widziała jego twarzy, ale czuła jego nieobecność, jakby ktoś wyrwał jej serce i pozostawił w zamian echo. Kiedy spojrzała w dół, ujrzała ciała rycerzy, dzieci tulone do martwych matek, a wśród nich... własne, ludzkie ciało. Leżało nieruchome, otwarte oczy wpatrywały się w pustkę.

Wtedy ogarnęło ją coś potężnego. Przerażające zaklęcie uniosło ją w powietrze jak nic nieznaczące piórko. Słyszała szepty. Tysiące głosów. Jeden z Synów Nomadu uniósł różdżkę i wypowiedział słowo, które rozszczepiło niebo, a czas stanął. Krzyczała. Nie jako smok, ale jako kobieta — przerażona, zrozpaczona. Wszystko się rozpadło. Czas, przestrzeń, pamięć.

Runęła w dół.

Ciemność.

I nagle…

Annabel zerwała się z posłania, gwałtownie chwytając powietrze. Jej ciało było lepkie od potu, jedwabna koszula przylepiała się do skóry, a serce biło tak, jakby chciało rozerwać jej klatkę piersiową. Przez dłuższą chwilę nie wiedziała, gdzie jest. Komnata była pogrążony w półmroku, świece dawno zgasły, a przez uchylone okno sączył się chłodny zapach nocy i soli znad morza.

Dotknęła drżącą dłonią gardła – jakby spodziewała się znaleźć tam smocze łuski. Zamiast tego poczuła własną skórę, gorącą i przesiąkniętą lękiem... Nie był to tylko sen. Był to cień. Proroctwo. Ostrzeżenie. Lub echo czegoś, co jeszcze się nie wydarzyło.

~~~~~

Kiedy słońce wreszcie wychyliło się zza wzgórz Islay, Annabel była już ubrana. Sen wciąż tkwił w niej jak drzazga — drażnił myśli, osiadał w spojrzeniu, krążył pod skórą. Mimo to, pozornie spokojna, zeszła do kuchni, próbując zatuszować drżenie rąk starannie splecionymi palcami. Zatrzymała się w progu, biorąc głęboki oddech. Zapach świeżo wypiekanego chleba i gorącej zupy uderzył ją z zaskoczeniem — był zbyt... zwyczajny. Jakby nic się nie stało. Jakby poprzedni dzień nie przyniósł tylu zgliszcz, strat i krwi. Jakby nikt nie umierał.

Przy ogniu krzątały się dwie kucharki, a młody chłopak z dzbanem miodu stanął sztywno, gdy tylko ją dostrzegł. Jedna z kobiet skinęła jej lekko głową.

— Wasza Wysokość — powiedziała z pewnym zawahaniem. — Jesteście oczekiwana w sali wielkiej. Jego Królewska Mość... zorganizował śniadanie na waszą cześć.

— Na moją cześć? — powtórzyła chłodno, przymykając oczy zaledwie na ułamek sekundy.

— Tak, pani. Jesteście bohaterką bitwy — dodała kobieta z uśmiechem, nieświadoma napięcia, które wywołała tymi słowami. — Wasz smok... wybawił nas wszystkich.

Annabel wzięła głęboki oddech. Nie miała siły się tłumaczyć. Ani krzyczeć. Ani walczyć z tą narracją, która — mimo jej milczenia — rozrastała się wśród ludzi jak chwast. Prawda była inna. Prawda bolała. To przecież nie ona uratowała Islay. To Aseriel. Jej dawny podopieczny, który nie powinien się tu zjawiać. Smok, który zaryzykował wszystko, by ją ocalić. „A co, jeśli nie zdążyłby?” – pomyślała nagle. – „Co, jeśli by zginął? I tylko dlatego, że ja…”

Zacisnęła dłonie. Tak mocno, że paznokcie wbiły się w skórę.

— Dobrze — powiedziała wreszcie. — Nie każmy im czekać.

Jej głos był opanowany. Niemal spokojny. Ale kiedy ruszyła w stronę sali wielkiej, z każdym krokiem czuła coraz większy ciężar — nie sukni, nie obowiązku. Ciężar winy.

Dzień był zbyt jasny, by pasować do nastroju, który Annabel dźwigała na ramionach. Przez okna wpadało poranne słońce, oblewając stół główny złotem. Szła powoli, lecz dumnie. Każdy jej krok rozbrzmiewał wśród murów, jakby stąpała nie po podłodze, a po czyjejś próżnej nadziei. Na pierwszy rzut oka – scena pokoju i radości. Goście w jedwabiach, pachnących ziołami i lawendą, rozmawiający cicho, uprzejmie. Przy stole zasiedli najważniejsi: członkowie rady królewskiej, szlachta z innych wysp, panie dworu o wyuczonych uśmiechach i gwardziści z Orderu Szafirowej Gwiazdy.

W samym środku, nieco wyżej, tron Victora i dwa honorowe miejsca – dla Annabel i Charliego.

Ona jednak zjawiła się ostatnia. Miała na sobie ciemnoniebieską suknię z prostym haftem przy mankietach – nic z przepychu, który niektórzy uznaliby dziś za odpowiedni. Spięte włosy, twarz bez uśmiechu. Oczy zamyślone, jakby nadal widziały dym bitewny nad Islay. Wiedziała, że wszyscy ją obserwowali, choć nikt się nie odezwał. Usiadła obok Victora, po lewej. Charlie już tam był, spojrzał na nią uważnie, lecz nic nie powiedział. Wiedział, że lepiej teraz milczeć. Victor zaś skinął głową w geście przywitania. Jego twarz była szara. Niby uśmiechnięty, ale oczy miał matowe, a kąciki ust poruszały się niezależnie od reszty twarzy, jakby walczyły z bólem. Raz po raz przecierał kark dłonią, którą mimowolnie co chwilę ściskał. Od czasu do czasu jego spojrzenie stawało się nieobecne, rozmyte. Kiedy pochylał się nad jedzeniem, z jego rękawa wystawał kawałek bandaża – zbyt świeżego jak na „uratowanego”.

Annabel wzięła kromkę chleba, posmarowała ją beznamiętnie. Słuchała półsłów, drwiących przytyków i wyuczonych podziękowań. Miała nadzieję, że nikt jej nie zaczepi. Wierzyła, że może po prostu zjeść i wyjść, zanim duszność tej sceny ją zadusi. Charlie odchylił się lekko w jej stronę.

— Gdyby Aseriel wiedział, że cię wplątano w to dworskie widowisko, zawróciłby i zionął ogniem prosto w ten stół — rzekł zniżonym głosem.

— Gdyby wiedział, że tu jestem z przymusu... nie zostawiłby kamienia na kamieniu.  — Annabel ledwie widocznie poruszyła kącikiem ust.

— A jednak przybył.

— I to był jego największy błąd. — wypowiedziała te słowa, tak jakby zaklęła nimi przyszłość, a Charlie delikatnie ucałował wierzch jej dłoni.

Zamilkli. Przez chwilę byli tylko oni – dwoje ludzi, których ciężar nie dało się zmieścić na jednej poduszce ani w jednym kubku herbaty. Ich zmęczenie istniało jak echo wojny, której nikt jeszcze nie zdążył opłakać. Wtem odezwał się głos, który zawisł nad stołem jak chłód przed burzą.

— Wasza Miłość — zaczął Lord Høren z udawaną uprzejmością, odkładając łyżkę z przesadną dokładnością — tak mnie jedna myśl trapi... i nie daje spokoju. Czy aby na pewno zasługa chwały leży w obecności owego czarnego smoka? A może raczej... w jej wiedzy o jego powrocie? — Wskazał subtelnym gestem dłoni na Annabel. Zapadła cisza. Rozmowy ucichły, powieki opadły na oczy udające obojętność. — Bo oto pytam... czy ów stwór pojawił się z boskiej interwencji, czy może — jak to bywało w czasach mniej honorowych — został uprzednio wezwany? Może to Lady Annabel go wzywała? A jeśli tak... co jej obiecała w zamian?

Wskazana powoli odłożyła widelec, dźwięk metalu o porcelanę wybrzmiał niczym miecz uderzający o nagą ziemię. Charlie spojrzał oburzony na Hørena, lecz jeszcze nie wstał. Sir Euan zaś przerwał rozmowę z damą po swej prawej stronie i utkwił wzrok w posadzce. Kilku rycerzy napięło szczęki, ale nikt się nie odezwał. Nawet Król.

— Jeno tchórz, który nigdy nie stanął twarzą w twarz ze śmiercią, gotów jest posądzać o zdradę tego, kto ją widział z bliska — Annabel uniosła wzrok i spojrzała na Hørena. Mówiła cicho, lecz każde słowo niosło się przez komnatę jak echo w kryptach. Mężczyzna uśmiechnął się chłodno.

— Ach, i oto wraca ogień z bitewnego pola. Pytam jednakoż z troski. Wszak smok nie zjawił się dla nas — spojrzał na zebranych — lecz dla niej. Czyż to nie budzi... pytań?

— Nie — odrzekła stanowczo Annabel. — On nie przyszedł dla mnie. Przyszedł, bo był kiedyś małym stworzeniem, które głodowało i drżało. Ja byłam tą, która podała mu rękę. To wszystko. I nic z tego nie zdołasz splugawić.

— Mniemam, że naiwność nie wyszła z mody — odparł lord. — Ale może Jego Królewska Mość sam zechce nam rzec, jak postrzega te zdarzenia?

Wszystkie spojrzenia padły na Victora. Ten jednak siedział nieruchomo, oczy miał zasnute mgłą, a czoło zroszone potem. Poruszył ustami, jakby chciał coś rzec, lecz zamiast słów, wydał z siebie cichy, chrapliwy kaszel. Sięgnął po chustę i przycisnął ją do ust, a na materiale został ślad krwi. Annabel zamarła. Tylko ona to widziała. Jej spojrzenie nie zdążyło zniknąć, nim Victor schował chustę pod stół. Drżał lekko.

— Wasza Miłość...? — spytał Charlie.

Victor podniósł głowę z wysiłkiem, z trudem łapiąc oddech.

— To nic... rana tylko... boli. — Próbował się uśmiechnąć, lecz jego wargi były sine.

Annabel zerknęła na Charliego. Pomiędzy nimi przemknęło coś nieuchwytnego, jak porozumienie, które nie potrzebuje słów. Wstała, nawet nie wiedziała kiedy, a ręce złożyła na stole. Głos miała twardy jak skała z gór Hebrydów.

— Nie zniosę więcej tej rozmowy. Bóg świadkiem, że rzekłam prawdę. Jeśli za prawdę się mnie sądzi — niech sądzą mnie otwarcie, a nie przy chlebie i winie. —  Zwróciła się do Hørena, ostatni raz — Twój język, lordzie, smakuje jadem. Modlę się, byś nie padł ofiarą takiego, jaki dziś igra w twym słowie — zaraz po tych słowach skinęła krótko Królowi. — Z pozwoleniem.

I odeszła, a za nią pozostało jedynie echo jej słów. I milczenie, które wypełniło komnatę. Zamek wtedy tętnił pogłosem niedopowiedzianych słów, a cisza, która zapanowała po uczcie, była gęstsza niż najczarniejszy dym po bitwie. Annabel szła przez kamienny korytarz, z ramionami wciąż napiętymi, jakby niosła na nich cały ciężar Islay. Każdy krok był krokiem ucieczki — nie tyle od ludzi, co od tego, co w niej samej budziło się po słowach Lorda Horena. Zatrzymała się przy krużganku. Spojrzała przez gotycki łuk na wzburzone morze, które biło o skały jak serce o żebra. Chłodny wiatr rozwiał pojedynczy kosmyk jej włosów, ale nie przyniósł ulgi. Jej dłonie opadły na zimny kamień, a oddech był urywany, nierówny. Nie płakała — nie mogła sobie na to pozwolić, ale w głębi serca coś się kruszyło.

— Czy to już ten dzień — szepnęła do siebie — gdy muszę więcej milczeć, niż mówić?

— Jeśli tak, to ja przynajmniej przyniosę ciszę — odezwał się głos za nią.

Odwróciła się gwałtownie. Charlie stał kilkanaście kroków dalej, nie ruszał się, jakby bał się podejść zbyt blisko. W jego spojrzeniu nie było pytań, tylko gotowość — jak u kogoś, kto zna smak porażki, lecz nie przestaje stać na straży.

— Śledzisz mnie? — zapytała cicho, bez gniewu.

— Znam ten twój krok, Annabel. Kiedy odchodzisz w milczeniu, to nie dlatego, że nie masz nic do powiedzenia, lecz dlatego, że nie wiesz, czy warto.

— Nie chciałam tego słuchać. Nie dziś. Nie po wszystkim, co przeszliśmy. — Annabel oparła się plecami o filar. Cień przesunął się na jej twarzy.

— Høren nie wie, co mówi. A jeśli wie, to mówi to tylko po to, by cię złamać. By coś udowodnić.

— Wydaje mi się, że on wie więcej, niż powinien. — Annabel zacisnęła dłonie, a na jej paznokciach zostały ślady kamienia. — I mówi głośno, bo Victor milczy, a kiedy Król milczy, języki lordów stają się ostrzejsze niż miecze. 

— Victor nie milczy z wyboru — powiedział Charlie powoli. — Widziałem. On nie tylko cierpi od rany. On... powoli się rozpada. I nikt tego nie dostrzega, albo nie chce dostrzec.

Annabel zamknęła oczy. Oddech uciekł z niej, jak powietrze z rozdartego płótna.

— Widziałam krew na jego chustce. Nie próbował jej ukryć, a może nawet nie mógł tego zrobić.

— A może już nie ma siły udawać, że włada tym królestwem — rzekł Cahrlie. — Kiedy on upadnie, Høren będzie pierwszym, który będzie chciał położyć rękę na koronie Islay. Jego córka jest jedynie układem politycznym, niczym więcej. — Zaległa długa cisza. W oddali słychać było krakanie kruków i szum fal, jakby morze podsłuchiwało rozmowę i zapisywało ją w swojej pamięci. W końcu podszedł bliżej. — Wiatr z północy — odezwał się — zawsze pachnie jak w Rumunii.

Annabel nie odwróciła się od razu. Serce zabiło jej szybciej. Charlie stał opodal, jak cień, jak stały punkt w jej świecie, który chwiał się w posadach. Jego oczy były spokojne, choć w nich też tlił się cień dzisiejszego ranka.

— Tylko że tam ten wiatr nie walił o skały, lecz tańczył między grzbietami smoków — powiedziała cicho.

— Lumini uwielbiał czuć go w pysku — zaśmiał się krótko Charlie. — Zawsze powtarzałem, że wyglądał wtedy, jakby śmiał się razem z nim.

— A Aseriel zawsze wtedy przymykał ślepia, dokładnie tak jakby mu to przypominało wolność. 

Charlie podszedł bliżej. Delikatnie, z namysłem, jak ktoś, kto nie chce spłoszyć dzikiego stworzenia zranionego przez ludzi. Ich ramiona się zetknęły. Ciepło jego obecności przebiło się przez chłód kamienia.

— Brakuje mi Rezerwatu — szepnęła Annabel, patrząc na morze. — Za zapachem trawy, za popiołem z palenisk, za nocami, kiedy smoki śniły głośno i musiałam je uspokajać.

— Twój głos wtedy — dodał Charlie — był jedyną rzeczą, która potrafiła ukoić Aseriela.

— A Lumini zasypiał przy dźwięku twojej gitary. — Spojrzała na niego.

Ich spojrzenia skrzyżowały się i na chwilę wszystko — Islay, zamek, wojna, Victor — zniknęło. Zostało tylko to, co zbudowali razem pośród gór i nieba, tam, gdzie dym smoczych nozdrzy nie był znakiem zagrożenia, lecz życia. Charlie zbliżył się jeszcze o krok. Ich dłonie spotkały się niepewnie — znajome, a jednak ostrożne, jakby pragnęły upewnić się, że nadal mogą sobie ufać. Jego palce przesunęły się po jej nadgarstku, zatrzymując się tam, gdzie pod skórą pulsowało życie, wciąż niespokojne po porannej burzy emocji.

— Wiesz — odezwał się cicho, a jego głos niósł w sobie ciepło, lecz także zamyślenie — myślałem ostatnio o Zephyr.

Annabel uniosła brwi zaskoczona. Jej spojrzenie złagodniało, a oddech na moment zamarł w piersi.

— Myślisz, że jeszcze czeka?

— Ona nie zna innego stada poza nami — odparł z prostotą. — A kiedy odjeżdżaliśmy, patrzyła za tobą, jakby wiedziała, że wrócimy później, niż obiecywaliśmy, ale że wrócimy.

— Bo to miało być tylko na chwilę, prawda? — szepnęła. — Pomóc Christine, uwolnić Agathę, opowiedzieć o wizji, odnaleźć zdrajcę i zabezpieczyć wyspę. A teraz...

— Teraz widzę, jak toniesz — powiedział łagodnie, lecz bez cienia wahania. — Dzień po dniu, wśród ludzi, którzy nie znają cię tak, jak ja cię znam. I choć próbujesz to ukryć... to boli cię każde słowo, każda myśl, każdy poranek na tej wyspie.

Jej spojrzenie zmiękło jeszcze bardziej. Nie odsunęła dłoni. Pozwoliła sobie na tę jedną krótką chwilę — czystą, prawdziwą — w której nie była księżniczką, ani obrończynią wyspy, ani spadkobierczynią politycznych ciężarów. Była po prostu Annabel — tą samą, która kiedyś w rumuńskim rezerwacie smoków podawała wodę rannej Zephyr i śmiała się, gdy Aseriel turlał się po popiele.

— Może już czas wrócić — powiedział Charlie cicho, z prostą czułością. — Już na zawsze. By znów poczuć, czym naprawdę oddychamy. By przypomnieć Zephyr, że o niej nie zapomnieliśmy, że nigdy nawet nie mieliśmy takiego zamiaru.

Zamilkła. Patrzyła na niego, a potem przed siebie, jakby widziała Rezerwat nie w pamięci, lecz naprawdę — jego mgły, świergot magicznych ptaków, szeleszczące łuski i trzepot skrzydeł.

— Wciąż pamiętam, jak się pierwszy raz do niej zbliżyłam. Jakbym znała ją od zawsze, nigdy też nie chciałam jej zostawić. Ani Rezerwatu. Ani ciebie.

— I nie musisz — odparł cicho. — Islay to obowiązek, ale Rezerwat… Rezerwat to dom. Możemy już spokojnie do niego wrócić. Dla niej. Dla nas. Dla oddechu bez krwi w powietrzu.

Nie odpowiedziała. Przysunęła się bliżej i wtuliła twarz w jego pierś. Charlie objął ją ostrożnie, z tym samym spokojem, który zawsze nosił w sobie — takim, który nie wymagał słów, nie oczekiwał odpowiedzi. Był tylko obecnością. Ciszą, która koiła.

— Chciałabym zasnąć, słysząc szept skrzydeł, a nie krzyk ludzi — wyszeptała.

— To wracajmy, chociażby dzisiaj.

Wiatr, niosący w sobie zapach soli, krwi i popiołu, nagle wydał się mniej duszący. Bo w jego cieniu tliła się cicha obietnica — nie o ucieczce, lecz o powrocie do siebie. Do tego, kim byli naprawdę. Nie przez koronę. Nie przez magię, ale przez wybory, które podejmowali razem.


Kamień w sercu góry rozwarł się przed nimi. Miejsce to istniało jeszcze zanim pierwsza łódź Islay dotarła do brzegów. W wilgoci i cieniu, gdzie echo niosło każde słowo dalej, niż powinno, zasiedli przy owalnym stole ze spękanego obsydianu. Jednak nie było w nim blasku, lecz pulsowała w nim magiczna siła — podobnie jak w sercach tych, którzy wokół niego krążyli.

Islay nie upadła. — Głos był szorstki, jakby w nim zaschły popioły spalonych miast. Należał do Erisena, jednego z najstarszych Szyfrarzy Nomadu.

— Ale krwawi. — Dodał Mirok, młodszy, z blizną w kształcie księżyca nad brwią. — A tam, gdzie krew, tam i ból.

— Złamaliśmy ich broń. Wdarliśmy się do serca ich cytadeli. A jednak… — Głos Althei, jednej z niewielu córek Nomadu, był niemal szeptem, ale szeptem tak ostrym, że przecinał każdą myśl. — Smok przeszkodził.

Na to słowo cała sala zadrżała. Nie fizycznie, lecz w powietrzu zawisło coś dusznego.

— Czarny Hebrydzki. Aseriel. — splunął ktoś z końca sali. — Był pod opieką dziewczyny. Księżniczki.

Annabel. — dodał spokojnie Mirok. — Dziecko Islay, ale krew jej starsza niż wieki. 

— Zawiodła nas wieść, że opuściła Rezerwat. Zostaliśmy zmuszeni do ruchu wcześniej i nie zdążyliśmy. — rzucił Erisen. — Ale być może… to nie był błąd. Może to była próba.

Zapadła cisza, w której oddechy Nomadów zlały się z dymem kadzideł.

Czas na drugą falę. — Głos nowy, nieprzyzwyczajony do zgromadzenia. Należał do Czwartego Bezimiennego, młodego nowicjusza, który zaledwie niedawno zasłużył na miejsce przy stole. — Wykorzystajmy Flockhartów. Oni chcą zemsty. I mocy.

— Dadzą się użyć. Są pyszni. Głusi. Potrzebują tylko iskry i obietnicy. — Althea znów się odezwała, bawiąc się sztyletem z zakrzywionym ostrzem.

— Dajmy im jedno i drugie. Niech wierzą, że to ich triumf. — odparł Erisen. — A gdy spalą wyspę… wtedy wstąpimy, jako nowy porządek.

Runy na ścianach zapłonęły bladoniebieskim światłem.

— Czy Jores wytrzyma w Islayańskich lochach? — zapytał Mirok.

— Milczy. Lojalność przesłania mu rozsądek. — rzuciła Althea. — Ale każdy ma granice.

— I każdy może zostać złamany. — dodał cicho Erisen. — A jeśli nie… zrobimy z niego relikwię. Krew zdrajcy ma swą wartość. Zgasły światła. Ogień w centrum stołu zapadł się, jakby nie chcąc więcej słuchać, a gdy cienie rozeszły się, w powietrzu pozostał jedynie szept:

Wkrótce wszystko stanie się popiołem. A z popiołu wyrośnie świat odmieniony.


Dźwięk aportacji zgasł tak cicho, jakby noc wciągnęła oddech i nie chciała go już wypuścić. Za stajnią, w wąskiej uliczce, pachnącej sianem i rozlaną tynkturą pokrzywową, pojawiły się dwie postacie. Wilgoć na ich pelerynach parowała w chłodnym powietrzu. Annabel poprawiła kaptur, podczas gdy Charlie rozejrzał się czujnie dookoła. Nie było nikogo. Tak jak planowali. „Pod Czarnym Kotłem” — stara karczma na granicy dwóch światów — była miejscem, o którym nie mówiło się głośno. Zbyt magiczna dla mugoli, zbyt niemagiczna dla sztywnych czarodziejów ministerialnych. Ale dla takich jak oni — podróżujących między wyspami, rezerwatami i granicami prawdy — była schronieniem. 

Na piętrze, w zakurzonym kufrze, czekały na nich stroje smokologów: porządnie złożone płaszcze ze ognioodpornego płótna, notatniki terenowe o sztywnych, obszytych miedzią grzbietach, identyfikatory z rezerwatu rumuńskiego, a nawet metalowy sygnet Charliego z łuską Luminiego, oraz naszyjnik Annabel przedstawiający dwa smoki. Raz dwa zmienili ubrania — teraz wyglądali jak zwykli, nieco zmęczeni podróżnicy: lniane koszule, wysokie buty, ciepłe peleryny, a na twarzach cień niedospania. Ale ich oczy czujnie obserwowały wszystko. Zeszli w końcu na dół i usiedli w kącie sali, z dala od okien. Zamówili śniadanie – jajka na miękko, chleb żytni z masłem z posypką z korzenia wrzośca, i ciemną kawę parzoną w miedzianym czajniczku – i usiedli w kącie, niedaleko kominka. Nie zamierzali zwracać na siebie uwagi. Ale to, co usłyszeli, sprawiło, że każda cząstka ich ciał wyostrzyła się jak krawędź klingi, gdyż przy stole obok dwóch mężczyzn debatowało z ożywieniem – w głosach tlił się niepokój, a w oczach jeszcze świeciły się cienie bitewnego ognia.

— …na własne oczy widziałem! Przysięgam ci, Cauran. Smok. Wielki jak wiatrak z Brannoc, cały czarny jak noc bez księżyca. Spadł z nieba jak burza i wypalił połowę areny. Znikąd! Jakby sam świat przysłał go, żeby przegnać tych pieprzonych czarnoksiężników. — Głos brodatego Darena drżał nie tylko od ekscytacji, ale też z czegoś głębszego. Z lęku. — On wiedział, gdzie i kiedy. To nie był przypadek.

— Może. — Cauran napił się gorzkiej kawy i spojrzał ponuro w płomień. — Ale jeśli smok przyleciał po tę kobietę… to co jeśli wróci? Szlachta świętuje, a prości ludzie boją się teraz magii bardziej niż wcześniej. Gadają o końcu czasu. I o tym, że Islay jest przeklęte.

Charlie wyprostował się na krześle, ramiona miał napięte, Annabel zaś obserwowała mężczyzn przez zmrużone oczy. Jeszcze nic nie mówili — ale cała ich uwaga skupiona była właśnie na tej rozmowie.

— I słuchaj. — Daren ściszył głos. — Po wszystkim, jak tylko opadły zgliszcza, odwiedził mnie człowiek. Nie byle kto – Aldren Voss, królewski medyk. Ten, co leczył królową zanim zmarła. Spotkaliśmy się w piwniczce u Gilda, pod pretekstem zakupu czystych esencji. A on… on nie chciał esencji. Chciał ratunku.

— Myślisz, że chodzi o króla? — Cauran zmarszczył brwi.

— Pewnie że tak. Ponoć umiera, nie z powodu rany – ale przez coś, co trafiło do jego krwi. Trucizna, na którą nie zna antidotum. Mówił wprost, choć szeptem, że potrzebuje czegoś spoza wyspy, że to coś, co przenika ciało bardzo szybko, że żadne medykamenty tego nie są w stanie odwrócić. I że to musi być coś „z legend”. Coś, co nie istnieje już w katalogach uzdrowicieli.

— Z legend… — powtórzył zdumiony Cauran. 

— To nie zwykła trucizna. Jad. Taki, jakim Synowie Nomadu niegdyś nasączali broń, walcząc z bestiami na Islay. Sam Aldren powiedział mi jedno zdanie: Regele șerpilor. I powiem ci… po tym, jak spojrzał mi w oczy, wiedziałem, że król kona. I że nikt na wyspie mu nie pomoże.

Charlie zerknął na Annabel, a ta już miała w oczach ten błysk — pamięć książek, nieprzespanych nocy w bibliotece, wielu lekcji obrony przed czarną magią, oraz eliksirów. Jad Bazyliszka. Trucizna, która zatruwa ciało, a jedynym antidotum są łzy feniksa.  I nagle to złożyło się w całość: włócznie Synów Nomadu. Cichy, nieodwracalny jad.

— A jeśli umrze? Król, znaczy się — spytał Cauran, jeszcze ciszej, a Daren spojrzał w dno kubka.

— To koniec. Lady Christine zaginiona. Lud boi się o przyszłość. Władza przejdzie do starszyzny. A tę prowadzi…

— …Høren O’MacLeod — dokończyli niemal jednocześnie.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. A potem Daren dodał coś jeszcze, co zmieniło wszystko:

— I ponoć ten Høren… już szuka ludzi, którzy zajmą się smokiem. Tym czarnym. Słyszałem, że chce go odnaleźć, związać i… — Daren zniżył głos — …użyć. Mówią, że ma kontakty z łowcami smoków z zewnątrz, że widzi w bestii broń, nie cud.

— Po co mu broń? Bitwa się skończyła.

— Po to, by się już żadna bitwa nie zaczęła. Żeby straszyć, wymuszać, wymierzać sprawiedliwość — własną. Wiesz, że on ma wielkie ambicje i zna ich siłę. Chce udowodnić, że nawet smok może się pokłonić, że to on ujarzmił piekło.

Charlie poczuł, jak zadrżała jego dłoń na filiżance. Annabel przez dłuższą chwilę patrzyła tylko w ogień. Aseriel, który ocalił ich wszystkich – teraz miał stać się niewolnikiem. Ich przyjaciel. Ich towarzysz. Ich… odpowiedzialność. Drzwi karczmy z hukiem uderzyły o ścianę, gdy jego partnerka nagle wybiegła, niemal taranując po drodze dostawcę ryb. Powietrze na zewnątrz było gęste, przesycone wilgocią i zapachem mokrej ziemi. Deszcz nie padał już jak wcześniej — teraz to był lodowaty prysznic z nieba, drobne igły smagające skórę, jakby świat próbował ją zatrzymać siłą, ale nic nie mogło. Nic nie mogło powstrzymać serca, które właśnie się zapaliło. Biegła przez brukowaną ulicę, mijając latarnie, których światło załamywało się na kroplach deszczu niczym w bursztynie. W końcu zatrzymała się gwałtownie przy studni, oparła się o kamienny cembrowin, łapczywie wciągając powietrze.

Wewnątrz niej coś się szarpało. Nie myśl. Nie analizuj. Leć.

Aseriel...

Jego krzyk nie był dosłowny — nie niósł się po niebie, nie był zaklęciem. Ale Annabel go słyszała. Pod skórą. W szpiku kości. Jakby ich serca dzieliły jedno echo.

Nie zdążę... Merlinie, znowu nie zdążę...

Annabel!

Charlie pojawił się za nią, zmęczony, zdyszany, z oczami błyszczącymi od wściekłości i strachu. Krople deszczu ściekały po jego twarzy jak łzy, których nie chciał pokazać.

— Nie teraz, Charlie… — wydusiła. — Nie mogę tego teraz słuchać.

Nie możesz tego słuchać?! — zbliżył się o krok. — Nie możesz słuchać, że zaraz rzucisz się prosto w paszczę Hørena, bez żadnego planu?! 

Aseriel jest zagrożony. — syknęła. — On mnie wybrał. Przyleciał do mnie, Charlie. W tym całym pieprzonym świecie, w całej tej wojnie, mnie.

— Wiem. — Jego głos złagodniał. — Ale jeśli tam wrócisz teraz, możesz wszystko zaprzepaścić. Przecież sama mówiłaś, że Høren to intrygant, manipulator. Będzie miał pretekst, by cię zamknąć. Odciąć. Odebrać wszystko.

Nie obchodzi mnie to! — wybuchła. — Nie obchodzi mnie, co zrobią ze mną! Ale jeśli dotkną Aseriela... jeśli go zranią... — Zadrżała. Nie z zimna, z gniewu.

Charlie patrzył, jak jej oczy nabierają blasku. Nie zwykłego. Tego innego — głębszego. Błękitnego jak topniejący larimar. Jak łuski smoka w blasku księżyca.

— Annabel… — powiedział cicho. — Zmieniasz się.

Wiem.

Oczy miała szeroko otwarte, źrenice wydłużone. Oddychała nierówno. W jej gardle rezonował głuchy dźwięk — prawie ryk, ledwo powstrzymany przez ludzką stronę, która walczyła, by nie zniknąć całkowicie.

— To on mnie wzywa, Charlie — szepnęła. — Wiem, że to brzmi irracjonalnie. Wiem, że wszystko we mnie... się buntuje. Ale słyszę go. Każda część mnie... ona wyje ze złości. 

— A co jeśli to pułapka? — zapytał ostrożnie. — Co jeśli Høren wie, kim jesteś? 

Annabel zacisnęła pięści.

Może i wie. Ale ja wiem jedno: jeśli teraz nie zrobię nic, on straci wolność. A może i życie. Wtedy... — urwała, łykając ślinę. — Wtedy nie będę już sobą. Ani smokologiem, ani smokiem, ani nawet człowiekiem. Tylko... pustką.

— Wiem! — uniósł głos, z trudem panując nad sobą. — Wiem, Annabel, dlatego musimy to zrobić mądrze. Pójdziemy do Ministerstwa. Złożymy oficjalne zeznanie. Jeśli Lord Høren rzeczywiście planuje uwięzić smoka, złapią go w trybie natychmiastowym. Ale nie możesz lecieć tam teraz. Sama. W stanie, w jakim jesteś...

— A w jakim jestem?! — warknęła. I wtedy stało się coś dziwnego. Blask w jej źrenicach zadrżał. Jej dłonie drgnęły jakby od wewnętrznego ciepła, zbyt bliskiego ognia. — Powiedz to. No, powiedz. 

Cisza, nie odpowiedział jej. Słyszał tylko dźwięk deszczu. Nie ruszał się przez chwilę. Tylko patrzył. Widząc ją całą. Jej siłę. Jej rozpacz. Jej serce.

— Co zamierzasz?

— Wrócę na wyspę. —  Annabel uniosła głowę. —  Jako dziedziczka. Jako córka poprzedniej Królowej. Zwołam Radę Starszych. Mam do tego prawo, choć nigdy nie chciałam tego robić, ale dla Aseriela... zrobię wszystko. Jeśli trzeba, przejmę tymczasowo władzę. To da mi czas i ochroni jego wolność.

Charlie zamilkł.

— Przejmiesz władzę...?

— Nie na zawsze. Tylko dopóki nie rozwiążemy tej sprawy. Dla niego... dla nas... muszę. Inaczej on zginie. — uniosła głowę. Oczy miała już zwyczajne, jednak prawdziwe i lśniące. Wewnątrz niej odezwała się smoczyca. Drapieżna, pierwotna. — Ja spłonę, jeśli będzie trzeba. Wypalę drogę przez ten pałac, jeśli to da mu szansę. Ja go czuję, Charlie. On wzywa mnie. W środku. Pod skórą. W kościach. To nie jest logiczne. To jest… więź.

Charlie zrobił krok do tyłu. Nie dlatego, że się jej bał. Ale dlatego, że nagle zrozumiał — całym sobą — że nie powstrzyma jej już nic.

— Nie poznaję cię — powiedział cicho. — A jednocześnie... zawsze wiedziałem, że nadejdzie ten dzień. Kiedy pójdziesz tam, gdzie ja nie mogę za tobą podążyć.

— Nie mów tak. 

Ale to prawda. Ty jesteś ogniem, Annabel. Ja tylko próbuję cię zrozumieć, nie oparzyć się przy tym. — Uśmiechnął się smutno. — Więc... idź. Zrób to po swojemu. A ja... ja pójdę do Ministerstwa. I zrobię wszystko, by cię ochronić od strony prawa.

Milczeli. Serce Annabel waliło jak młot.

— Charlie... — wyszeptała. — Jeśli coś pójdzie nie tak... jeśli...

Nie mów nic więcej — przerwał jej. — Nie żegnaj się jak ktoś, kto nie wróci. Bo ja... ja nie mógłbym znieść, gdybyś naprawdę zniknęła.

Objęła go wtedy. Mocno. Ramiona wbiła mu w plecy, jakby chciała zapamiętać ich kształt, temperaturę, wszystko. Przez chwilę również patrzyli na siebie, jakby chcieli zapamiętać każdy szczegół — pieprzyk nad ustami, małą bliznę przy linii włosów, cień piegów na szyi.

— Kocham cię, Charlie. — szepnęła nagle. Cicho, ale bez wahania. — Tak bardzo, że boli.

Charlie przymknął oczy, jakby te słowa były zaklęciem, które otwiera drzwi, których sam nie śmiał tknąć.

— Kocham cię, Annabel, ale wróć do mnie w całości.

Objęli się mocno. Nie jak zakochani w chwili uniesienia, ale jak ludzie, którzy wiedzą, że wszystko się może skończyć. I że jeśli się skończy — to będą tego świadomi, z sercem otwartym na oścież. A potem puścili się bez słowa. Ona – w ciemność. On – ku Ministerstwie.